Niedziela, 13 września 2015
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 2
Gdy zamykałem oczy poprzedniego dnia, uznałem za bardzo prawdopodobne, że obudzimy się wczesnym popołudniem, ewentualnie że pod wieczór obudzi nas rolnik, spędzający bydło z łąki. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy udało się nam obudzić bardzo wcześnie i sprawnie się zebrać. Wstaliśmy o 6 ale Hipcia ponastawiała budzików już od piątej. Niestety (albo stety), ten rygor pobudkowy został zachowany już do końca wyjazdu.
Noc była ciepła, a łąka okazała się być mokra. I mglista. Wyglądało to bardzo ładnie (w oddali widać było zarys wioski, a po drugiej stronie, przy naszej drodze, wyglądała całkiem spora góra skąpana we mgle, powoli zjadana przez pierwsze promyki porannego słońca; w końcu jakieś „poważne” górskie widoki), ale wszystko ciekło, mokry namiot został brutalnie i bez szans na doschnięcie wrzucony do pokrowca, pokrowiec wylądował w sakwy, a objuczone już rumaki punkt siódma zostały poprowadzone w kierunku torów. Przeprawa przez nadal mokrą łąkę poszła dużo sprawniej, głównie dlatego, że zamiast człapać najkrótszą możliwą droga, możemy obrać drogę po półokręgu, przemieszczając się po dywanie z uschniętych, sztywnych roślin przypominających trzcinę.
Poranna droga różni się od wieczornej drogi ruchem. Wieczorem mijało nas jedno auto na kilka minut, dzisiaj natomiast, mimo wczesnej pory, samochody dopisują - może dlatego że jest to krajówka. Słońce sobie powoli wschodzi, robi się powoli ciepło, ale na razie termometr nieubłaganie wskazuje tylko siedem stopni. Zapowiada się piękny, słoneczny dzień i mamy nadzieję, że nie będzie tak upalny jak wczoraj. Do tego droga wiedzie wzdłuż coraz wyższych szczytów, dzięki temu i widoki stają się alpejskie powoli coraz ładniejsze. Alpejskie można by rzec. Pierwsze 35 kilometrów idzie po płaskim z małymi i większymi hopkami i zaskakująco sprawnie, prawdopodobnie mieliśmy wiatr w plecy.
Wtem, z zaskoczenia dostajemy ekspresówką w oczy! Pomni wczorajszych przeżyć, przez chwilę wahamy się, czy nie olać tego znaku, ale rozsądek – a zwłaszcza perspektywa zapłacenia mandatu w euro - zwycięża i obieramy drogę przez wioskę. Zanim jeszcze zagłębiliśmy się między domy, dostaję od Hipci prezent wyciągnięty z sakwy - garść cukierków, które chowam sobie do mojego centrum dowodzenia.
Wioseczka okazuje się być bardzo ładna, do tego wszystkie domki mają gdzieś wysoko, nad dachem, pochowane mniejsze i większe dzwonki.
Droga poprowadziła nas trochę naokoło, ale ciągle według ustalonego schematu: trawers zbocza od lewej, wypłaszczenie i znowu trawers. W każdej z mijanych wiosek oczywiście pojawia się chodnik pieszo-rowerowy, ale go olewamy, zresztą nieraz wyprowadzał on w głąb wioski lub zupełnie skręcał w krzaki. Gdy w końcu ślimakiem wyjeżdżamy na właściwą trasę, to... zjeżdżamy z niej. Ale tylko na chwileczkę, na CPN-a. Po sprawnych zakupach ruszamy w górę, powoli, tym razem w towarzystwie motocyklistów, którzy zdecydowanie obrodzili zachęceni ładną pogodą. Zaczynamy podjazd na pierwszą poważną przełęcz (Radstädter, 1738 m). Podjazd zaczyna się od ścianki 13%. Miejscami jest szeroko, a miejscami jest to tylko ciaśniutki wąwóz z płynącym obok asfaltu potokiem. Nasza obecność na szczęście nie przeszkadza nikomu, bo większość użytkowników drogi to motocykliści. Na samym podjeździe trzy razy stajemy na Colę, w jednym momencie ze zdecydowaną ulgą, bo robiliśmy dziesięcioprocentowy podjazd z wiatrem w twarz. Powoli się chmurzy.
Czy sama przełęcz była interesująca? Tak, pod warunkiem, że ktoś jest miłośnikiem kiczu. Zakopane przy tym, co tam zastaliśmy, jest ładne i zabudowane z sensem. Była to paskudna przełęcz turystyczna, czyli ośrodek narciarski, a co za tym idzie, hotel na hotelu w pstrokatych, niepasujących do siebie kolorach, w różnych kształtach i stylach, mnóstwo pseudoatrakcji dla turystów i plastikowych olbrzymich figur chyba jakiś zwierząt albo inszych potworów. Stajemy tylko na formalną fotkę w tłumie motocyklistów i bardzo szybko zjeżdżamy. Zjazd okazał się być bardzo łagodnym, dzięki czemu praktycznie nie musieliśmy hamować.
Po zjeździe w miejscowości, ślad prowadzi nas na boczne dróżki, którymi wjeżdżamy na szlak rowerowy, prowadzący w głąb niewielkiej wioski. Musiał być uczęszczany, bo na ścianie jednego z budynków mijamy wrzutowy... automat z dętkami. Przy okazji robimy przerwę i zastanawiamy się, dlaczego chcąc jednak jak najszybciej dotrzeć we właściwe Alpy, nie jedziemy naokoło, główną trasą, które zwykle puszcza się przez doliny, a walimy przez coś, co ewidentnie wygląda jak zbocze. W końcu decydujemy się jechać, w końcu plan, to plan, a przewyższenia to przewyższenia.
Wita nas znak ostrzegający o przyjemnym podjeździe. Szybko się zaczyna: w oczy dostajemy 15%. Za nami sznur samochodów, które nie mogą nas wyprzedzić, bo z góry też zjeżdża sznureczek. Czasami dostajemy sprinterskie 8% (oj, jak wtedy się mknie!), ale maksymalnie licznik wskazuje mi 18%. Sześć kilometrów nieprzyjemnej orki w niekończącym się smrodzie palonych klocków hamulcowych. Zero widoków, tylko krzaki po obu stronach. Po co my tędy jedziemy?! Gdy zobaczyłem, że właśnie zbliżamy się do miejscowości, ucieszyłem się, że to już za nami, niemniej jednak samą końcówkę zrobiłem trochę szybciej, by zrobić Hipci fotkę na ostatniej ściance. Gdy odwróciłem się, zobaczyłem, jak stromy był podjazd i odruchowo zacząłem szukać równowagi. Aż nie chciało się wierzyć, że właśnie tędy wjechaliśmy. Ale jednak. 1641 metrów, Katschberg Pass. To już druga z poważniejszych.
Po lewej stronie drogi jakiś obywatel patrzył smutno na podniesioną maskę swojego pojazdu, spod której buchały kłęby białej pary. Poza tym, na szczycie… no co może być na szczycie? Kolejna dawka kiczowatych, paskudnych hotelików. Szybko zakładamy bluzy i ruszamy w dół. Bardzo w dół. Baaaardzo w dół.
Nadeszła właśnie pierwsza próba dla moich hamulców. Jest ostro, zjazd niewiele różni się od podjazdu, po raz pierwszy w życiu widzę znaki z prośbą o zjeżdżanie na pierwszym biegu. Nie umiem wrzucić pierwszego biegu, hamowanie silnikiem też jakoś odpada, więc wrzucam tyłek za siodełko i skupiam się na przyjemności ze zjazdu.Niestety, jest kręto, a ruch wcale nie robi się mniejszy, ale na szczęście okazuje się, że hamulce dają radę i nie muszę się obawiać. Co najwyżej trzeba myśleć o tym, że przy sporej ilości takich zjazdów klocki będę wymieniał taśmowo. Nawet raz staję sprawdzić temperaturę obręczy, wcześniej nigdy o tym nie myślałem, niestety, przeczytałem o tym w czyjej relacji i teraz już wolałem być ostrożny. Obręcz była ledwo ciepła.
W końcu się trochę wypłaszcza i dostajemy bardzo długi zjazd wzdłuż autostrady. Sama autostrada biegnie górą i raz po raz przejeżdżamy pod nią, a dokładanie pod ogromnymi mostami po których prowadziła. Na GPS-ie miałem zanotowane 50 km zjazdu od samej przełęczy. Gdy tak jedziemy sobie bez pedałowania powyżej 40 km/h, przypominam sobie, jak Katana wspominała, że nigdy nie zjeżdża powyżej 35 km/h. No, to teraz by nie miała wyboru. Droga jest szeroka, przyjemna. Nawet zbyt przyjemna. W pewnym momencie, gdy, na samym dole podjazdu, dojeżdżamy do "ściany" (skrzyżowanie w kształcie litery "T") orientuję się, że pomyliłem odnogi i zamiast w prawo, w górę, pojechaliśmy w lewo... No to teraz trzeba wziąć dupę w trok i popedałować ostro pod jakieś zbocze, przerzucić się na drugą stronę i wrócić na właściwy ślad.
Gdy tak się mozoliliśmy, usłyszałem z boku znajomy szelest. Szosa! – pomyślałem. Ku mojemu zaskoczeniu, bez wysiłku minęła mnie starsza pani, a chwilę później jej mąż. Ki diabeł?! Chwilę zajęło mi uświadomienie sobie, że oboje mieli elektryczne rowery.
W końcu wracamy do swojego śladu. Kawałek krajówką i odbitka w stronę Grossglocknera. Jedzie się przyjemnie, chociaż Hipcię znowu bolą... stopy. Zaskoczenie, co? Ruch jest duży, mijamy wioskę za wioską. Droga biegnie standardowo doliną, trawersując zbocze znowu od lewej. Robi się dość nudno.
Tuż przed zachodem słońca, gdy niebo znowu pokryły chmury, robimy chwilę przerwy na przystanku autobusowym. Jemy tam jakieś wafelki i zapijamy energetykiem.
W końcu pojawia się skręt na Hochtor. Przed skrętem udaje nam się zrobić zakupy na stacji benzynowej: cola, Tiger, powerade, kilka batonów Postanowiliśmy mieć przy sobie zawsze zapas dwóch puszek energetyka - raz, że polepsza nastrój, a dwa, że może się przydać na spanie. A lepiej mieć niż nie mieć. Kawałek dalej wyprzedza nas radiowóz, który spotykam na solidnym zjeździe. Na ich widok zwalniam, bo czort wie, czy nie stanęli posuszyć sobie sakwiarzy. Ale nie, po prostu sobie siedzieli.
Po skręcie ruch praktycznie zniknął. Wjechaliśmy w kolejną dolinę. Tak rozpoczęliśmy powolne zdobywanie wysokości aby ostatecznie zdobyć przełęcz Hochtor.
Zrobiło się zupełnie ciemno, do tego zaczęło padać lekko kropić. Dniówka została już wyrobiona, więc dwukrotnie wchodzę w krzaki szukać jakiejś miejscówki, by zanocować, póki jest płasko. Niestety, wszystko wygląda jak plac zabaw dla początkujących operatorów koparek. Ciężko jest po tym iść, nie mówiąc o próbie szukania miejsca na nocleg. Decydujemy się jechać dalej w kierunku Heiligenblut i zobaczyć, co będzie dalej. Dalej zaczyna się przyjemny, sześcioprocentowy podjazd. Niestety, możliwych miejscówek jest niewiele, za to Hipci zdecydowanie lepiej (i bezboleśniej) się pedałuje.
Skanuję uważnie GPS-a i zauważam, że w samej miejscowości jest kemping. Gdy wyjeżdżamy na górę, zauważam, że do tego hotelu trzeba by ostro zjechać w dół. Pomysł upada, podobnie, jak pomysł nocowania w hotelu. Postanawiamy jechać dalej z myślą, że na coś w końcu musimy trafić. Heiligenblut wyciągnęła ze zbocza wszystkie płaskie fragmenty, za miejscowością niemalże momentalnie zaczyna się znajomy krajobraz: z lewej zbocze, z prawej lufa. Oficjalnie zaczynamy podjazd na Hochtor po Hochalpenstrasse, jedną z najbardziej popularnych wśród turystów i jedną z najpiękniejszych dróg. Widoki w dzień zapewne zapierają dech ale i nocą nie narzekaliśmy, kapitalnie wyglądały zwłaszcza migoczące w dole światełka okolicznych wioseczek.
Gdy wszystkie zabudowania zaczynają się już kończyć, a ja zacząłem się zastanawiać, jak długo będziemy pełznąć po dziesięcioprocentowym podjeździe, zauważamy niewielką zatoczkę, razem ze stołem i drewnianymi ławami postawionymi na drewnianym podeście. Przesuwamy nieco stół i stawiamy namiot. Tuż przy drodze; tak to nie zdarzyło się nam nocować nigdy. Droga jednak w dalszej perspektywie nie wskazywała, że znajdą się lepsze miejsca na nocleg. Poza tym coraz bardziej padało i było już po 22. Żadne z wyprzedzających nas aut nie zwraca na nas uwagi, zauważa nas natomiast mieszkanka domu umieszczonego nieco powyżej nas - najpierw uważnie się nam (a w zasadzie naszym czołówkom) przygląda, a potem zamyka auto.
Gdy rozbiliśmy namiot i szykowaliśmy się do kolacji, doszło do tragedii: jedna z puszek piwa przewróciła się na kamienie i pękła. I trzeba było ją szybko wypić.
Już głęboko w nocy usłyszeliśmy znajome uderzenia setek kropel o tropik.
Noc była ciepła, a łąka okazała się być mokra. I mglista. Wyglądało to bardzo ładnie (w oddali widać było zarys wioski, a po drugiej stronie, przy naszej drodze, wyglądała całkiem spora góra skąpana we mgle, powoli zjadana przez pierwsze promyki porannego słońca; w końcu jakieś „poważne” górskie widoki), ale wszystko ciekło, mokry namiot został brutalnie i bez szans na doschnięcie wrzucony do pokrowca, pokrowiec wylądował w sakwy, a objuczone już rumaki punkt siódma zostały poprowadzone w kierunku torów. Przeprawa przez nadal mokrą łąkę poszła dużo sprawniej, głównie dlatego, że zamiast człapać najkrótszą możliwą droga, możemy obrać drogę po półokręgu, przemieszczając się po dywanie z uschniętych, sztywnych roślin przypominających trzcinę.
Poranna droga różni się od wieczornej drogi ruchem. Wieczorem mijało nas jedno auto na kilka minut, dzisiaj natomiast, mimo wczesnej pory, samochody dopisują - może dlatego że jest to krajówka. Słońce sobie powoli wschodzi, robi się powoli ciepło, ale na razie termometr nieubłaganie wskazuje tylko siedem stopni. Zapowiada się piękny, słoneczny dzień i mamy nadzieję, że nie będzie tak upalny jak wczoraj. Do tego droga wiedzie wzdłuż coraz wyższych szczytów, dzięki temu i widoki stają się alpejskie powoli coraz ładniejsze. Alpejskie można by rzec. Pierwsze 35 kilometrów idzie po płaskim z małymi i większymi hopkami i zaskakująco sprawnie, prawdopodobnie mieliśmy wiatr w plecy.
Wtem, z zaskoczenia dostajemy ekspresówką w oczy! Pomni wczorajszych przeżyć, przez chwilę wahamy się, czy nie olać tego znaku, ale rozsądek – a zwłaszcza perspektywa zapłacenia mandatu w euro - zwycięża i obieramy drogę przez wioskę. Zanim jeszcze zagłębiliśmy się między domy, dostaję od Hipci prezent wyciągnięty z sakwy - garść cukierków, które chowam sobie do mojego centrum dowodzenia.
Wioseczka okazuje się być bardzo ładna, do tego wszystkie domki mają gdzieś wysoko, nad dachem, pochowane mniejsze i większe dzwonki.
Droga poprowadziła nas trochę naokoło, ale ciągle według ustalonego schematu: trawers zbocza od lewej, wypłaszczenie i znowu trawers. W każdej z mijanych wiosek oczywiście pojawia się chodnik pieszo-rowerowy, ale go olewamy, zresztą nieraz wyprowadzał on w głąb wioski lub zupełnie skręcał w krzaki. Gdy w końcu ślimakiem wyjeżdżamy na właściwą trasę, to... zjeżdżamy z niej. Ale tylko na chwileczkę, na CPN-a. Po sprawnych zakupach ruszamy w górę, powoli, tym razem w towarzystwie motocyklistów, którzy zdecydowanie obrodzili zachęceni ładną pogodą. Zaczynamy podjazd na pierwszą poważną przełęcz (Radstädter, 1738 m). Podjazd zaczyna się od ścianki 13%. Miejscami jest szeroko, a miejscami jest to tylko ciaśniutki wąwóz z płynącym obok asfaltu potokiem. Nasza obecność na szczęście nie przeszkadza nikomu, bo większość użytkowników drogi to motocykliści. Na samym podjeździe trzy razy stajemy na Colę, w jednym momencie ze zdecydowaną ulgą, bo robiliśmy dziesięcioprocentowy podjazd z wiatrem w twarz. Powoli się chmurzy.
Czy sama przełęcz była interesująca? Tak, pod warunkiem, że ktoś jest miłośnikiem kiczu. Zakopane przy tym, co tam zastaliśmy, jest ładne i zabudowane z sensem. Była to paskudna przełęcz turystyczna, czyli ośrodek narciarski, a co za tym idzie, hotel na hotelu w pstrokatych, niepasujących do siebie kolorach, w różnych kształtach i stylach, mnóstwo pseudoatrakcji dla turystów i plastikowych olbrzymich figur chyba jakiś zwierząt albo inszych potworów. Stajemy tylko na formalną fotkę w tłumie motocyklistów i bardzo szybko zjeżdżamy. Zjazd okazał się być bardzo łagodnym, dzięki czemu praktycznie nie musieliśmy hamować.
Po zjeździe w miejscowości, ślad prowadzi nas na boczne dróżki, którymi wjeżdżamy na szlak rowerowy, prowadzący w głąb niewielkiej wioski. Musiał być uczęszczany, bo na ścianie jednego z budynków mijamy wrzutowy... automat z dętkami. Przy okazji robimy przerwę i zastanawiamy się, dlaczego chcąc jednak jak najszybciej dotrzeć we właściwe Alpy, nie jedziemy naokoło, główną trasą, które zwykle puszcza się przez doliny, a walimy przez coś, co ewidentnie wygląda jak zbocze. W końcu decydujemy się jechać, w końcu plan, to plan, a przewyższenia to przewyższenia.
Wita nas znak ostrzegający o przyjemnym podjeździe. Szybko się zaczyna: w oczy dostajemy 15%. Za nami sznur samochodów, które nie mogą nas wyprzedzić, bo z góry też zjeżdża sznureczek. Czasami dostajemy sprinterskie 8% (oj, jak wtedy się mknie!), ale maksymalnie licznik wskazuje mi 18%. Sześć kilometrów nieprzyjemnej orki w niekończącym się smrodzie palonych klocków hamulcowych. Zero widoków, tylko krzaki po obu stronach. Po co my tędy jedziemy?! Gdy zobaczyłem, że właśnie zbliżamy się do miejscowości, ucieszyłem się, że to już za nami, niemniej jednak samą końcówkę zrobiłem trochę szybciej, by zrobić Hipci fotkę na ostatniej ściance. Gdy odwróciłem się, zobaczyłem, jak stromy był podjazd i odruchowo zacząłem szukać równowagi. Aż nie chciało się wierzyć, że właśnie tędy wjechaliśmy. Ale jednak. 1641 metrów, Katschberg Pass. To już druga z poważniejszych.
Po lewej stronie drogi jakiś obywatel patrzył smutno na podniesioną maskę swojego pojazdu, spod której buchały kłęby białej pary. Poza tym, na szczycie… no co może być na szczycie? Kolejna dawka kiczowatych, paskudnych hotelików. Szybko zakładamy bluzy i ruszamy w dół. Bardzo w dół. Baaaardzo w dół.
Nadeszła właśnie pierwsza próba dla moich hamulców. Jest ostro, zjazd niewiele różni się od podjazdu, po raz pierwszy w życiu widzę znaki z prośbą o zjeżdżanie na pierwszym biegu. Nie umiem wrzucić pierwszego biegu, hamowanie silnikiem też jakoś odpada, więc wrzucam tyłek za siodełko i skupiam się na przyjemności ze zjazdu.Niestety, jest kręto, a ruch wcale nie robi się mniejszy, ale na szczęście okazuje się, że hamulce dają radę i nie muszę się obawiać. Co najwyżej trzeba myśleć o tym, że przy sporej ilości takich zjazdów klocki będę wymieniał taśmowo. Nawet raz staję sprawdzić temperaturę obręczy, wcześniej nigdy o tym nie myślałem, niestety, przeczytałem o tym w czyjej relacji i teraz już wolałem być ostrożny. Obręcz była ledwo ciepła.
W końcu się trochę wypłaszcza i dostajemy bardzo długi zjazd wzdłuż autostrady. Sama autostrada biegnie górą i raz po raz przejeżdżamy pod nią, a dokładanie pod ogromnymi mostami po których prowadziła. Na GPS-ie miałem zanotowane 50 km zjazdu od samej przełęczy. Gdy tak jedziemy sobie bez pedałowania powyżej 40 km/h, przypominam sobie, jak Katana wspominała, że nigdy nie zjeżdża powyżej 35 km/h. No, to teraz by nie miała wyboru. Droga jest szeroka, przyjemna. Nawet zbyt przyjemna. W pewnym momencie, gdy, na samym dole podjazdu, dojeżdżamy do "ściany" (skrzyżowanie w kształcie litery "T") orientuję się, że pomyliłem odnogi i zamiast w prawo, w górę, pojechaliśmy w lewo... No to teraz trzeba wziąć dupę w trok i popedałować ostro pod jakieś zbocze, przerzucić się na drugą stronę i wrócić na właściwy ślad.
Gdy tak się mozoliliśmy, usłyszałem z boku znajomy szelest. Szosa! – pomyślałem. Ku mojemu zaskoczeniu, bez wysiłku minęła mnie starsza pani, a chwilę później jej mąż. Ki diabeł?! Chwilę zajęło mi uświadomienie sobie, że oboje mieli elektryczne rowery.
W końcu wracamy do swojego śladu. Kawałek krajówką i odbitka w stronę Grossglocknera. Jedzie się przyjemnie, chociaż Hipcię znowu bolą... stopy. Zaskoczenie, co? Ruch jest duży, mijamy wioskę za wioską. Droga biegnie standardowo doliną, trawersując zbocze znowu od lewej. Robi się dość nudno.
Tuż przed zachodem słońca, gdy niebo znowu pokryły chmury, robimy chwilę przerwy na przystanku autobusowym. Jemy tam jakieś wafelki i zapijamy energetykiem.
W końcu pojawia się skręt na Hochtor. Przed skrętem udaje nam się zrobić zakupy na stacji benzynowej: cola, Tiger, powerade, kilka batonów Postanowiliśmy mieć przy sobie zawsze zapas dwóch puszek energetyka - raz, że polepsza nastrój, a dwa, że może się przydać na spanie. A lepiej mieć niż nie mieć. Kawałek dalej wyprzedza nas radiowóz, który spotykam na solidnym zjeździe. Na ich widok zwalniam, bo czort wie, czy nie stanęli posuszyć sobie sakwiarzy. Ale nie, po prostu sobie siedzieli.
Po skręcie ruch praktycznie zniknął. Wjechaliśmy w kolejną dolinę. Tak rozpoczęliśmy powolne zdobywanie wysokości aby ostatecznie zdobyć przełęcz Hochtor.
Zrobiło się zupełnie ciemno, do tego zaczęło padać lekko kropić. Dniówka została już wyrobiona, więc dwukrotnie wchodzę w krzaki szukać jakiejś miejscówki, by zanocować, póki jest płasko. Niestety, wszystko wygląda jak plac zabaw dla początkujących operatorów koparek. Ciężko jest po tym iść, nie mówiąc o próbie szukania miejsca na nocleg. Decydujemy się jechać dalej w kierunku Heiligenblut i zobaczyć, co będzie dalej. Dalej zaczyna się przyjemny, sześcioprocentowy podjazd. Niestety, możliwych miejscówek jest niewiele, za to Hipci zdecydowanie lepiej (i bezboleśniej) się pedałuje.
Skanuję uważnie GPS-a i zauważam, że w samej miejscowości jest kemping. Gdy wyjeżdżamy na górę, zauważam, że do tego hotelu trzeba by ostro zjechać w dół. Pomysł upada, podobnie, jak pomysł nocowania w hotelu. Postanawiamy jechać dalej z myślą, że na coś w końcu musimy trafić. Heiligenblut wyciągnęła ze zbocza wszystkie płaskie fragmenty, za miejscowością niemalże momentalnie zaczyna się znajomy krajobraz: z lewej zbocze, z prawej lufa. Oficjalnie zaczynamy podjazd na Hochtor po Hochalpenstrasse, jedną z najbardziej popularnych wśród turystów i jedną z najpiękniejszych dróg. Widoki w dzień zapewne zapierają dech ale i nocą nie narzekaliśmy, kapitalnie wyglądały zwłaszcza migoczące w dole światełka okolicznych wioseczek.
Gdy wszystkie zabudowania zaczynają się już kończyć, a ja zacząłem się zastanawiać, jak długo będziemy pełznąć po dziesięcioprocentowym podjeździe, zauważamy niewielką zatoczkę, razem ze stołem i drewnianymi ławami postawionymi na drewnianym podeście. Przesuwamy nieco stół i stawiamy namiot. Tuż przy drodze; tak to nie zdarzyło się nam nocować nigdy. Droga jednak w dalszej perspektywie nie wskazywała, że znajdą się lepsze miejsca na nocleg. Poza tym coraz bardziej padało i było już po 22. Żadne z wyprzedzających nas aut nie zwraca na nas uwagi, zauważa nas natomiast mieszkanka domu umieszczonego nieco powyżej nas - najpierw uważnie się nam (a w zasadzie naszym czołówkom) przygląda, a potem zamyka auto.
Gdy rozbiliśmy namiot i szykowaliśmy się do kolacji, doszło do tragedii: jedna z puszek piwa przewróciła się na kamienie i pękła. I trzeba było ją szybko wypić.
Już głęboko w nocy usłyszeliśmy znajome uderzenia setek kropel o tropik.
- DST 224.96km
- Czas 12:47
- VAVG 17.60km/h
- Podjazdy 3334m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Niezmiennie podobają mi się zakończenia. To taka odskocznia od opisu jazdy, no i podkreśla aspekt ludzki tych waszych zmagań. Wprawdzie nie wiem jak pęka puszka, ale ważne, że coś zostało w niej zostało do wypicia.
yurek55 - 18:00 niedziela, 13 listopada 2016 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!