Poniedziałek, 14 września 2015
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 3
O namiot znów uderzył deszcz i padał aż do rana. A gdy rano nadeszło, to wcale padać nie przestało. W duchu podziękowałem wszystkim bogom za nasz namiot, dzięki temu mogłem spakować sypialnię na sucho i potem zwinąć tylko mokry tropik. Mimo niezachęcającej do jakiejkolwiek aktywności pogody wstaliśmy standardowo o 6.
Zakutani w przeciwdeszczowe ciuchy rozpoczęliśmy wspinaczkę po dziesięcioprocentowym podjeździe. Hipci jakoś ten deszcz nie pasuje. Ja skupiam się na podziwianiu szerokiej masy wody spływającej po asfalcie. Po dwóch zakrętach okazuje się, że środkiem asfaltu wali już mała rzeczka, tak na oko centymetrowej wysokości. Podjazd trzyma sobie 11-12 %, dzięki czemu jest nam ciepło, ale nie za ciepło i nie moczymy dodatkowo ciuchów od spodu. Co jak co, ale temperatura wynosi 7 stopni, a to dość dużo, biorąc pod uwagę wysokość na jakiej się znajdujemy. Do tego wszystkiego wylazła mgła. Boczkiem przemykamy przez bramki z opłatami (rowery jak zwykle za darmo) i po chwili dojeżdżamy do skrzyżowania i rozjazdu na Grossglockner. Ruchu nie ma.
Decydujemy się olać lodowiec (jakkolwiek to brzmi), bo dorzucanie sobie kilku kilometrów pod górę tylko po to, żeby zobaczyć mgłę, jest bez sensu. Pałujemy dalej w swoją drogę. Moje rękawiczki już są mokre na wylot, ale nadal jest ciepło. Korzystając z krótkiego postoju na jedzenie wyżymam je... było to złym pomysłem, bo mokrej szmaty na mokrą dłoń nijak nie idzie założyć.
W końcu docieramy do linii końca lasu, powyżej lasu pojawia się wiatr. I tylko tyle na razie wiemy. Temperatura spada do 5 stopni. Wjechawszy do niewielkiej kotlinki zauważamy, że... jesteśmy w niewielkiej kotlince. Nic więcej nie widać, w momencie, gdy coś tam przewiewa chmury, stają na kilka fotek kawałka skały wystającego nad mlekiem. W końcu jednak wiatr przewiewa chmury na tyle, że postanawiam stanąć i narobić fotek na zapas. Wiatr i wilgoć powodują, że ręce Hipci straciły już dawno czucie, dlatego zakłada swoje zimowe rękawiczki, po czym bez większej poprawy cieplnej rusza serpentynką w górę. Ja z kolei pstrykam, pstrykam, potem marnuję czas na ponowne założenie rękawiczki. Gdy już zaczynam gonić, zwalnia przy mnie samochód, którego pasażerka zaczyna coś do mnie szwargotać. Gdy orientuje się, że ja po angielsku, przechodzi na angielski, który jest dla mnie nadal kompletnie niezrozumiały. W końcu rozmowę przejmuje pasażerka z tyłu, która mówi bardziej zrozumiałym dialektem: poniżej ktoś zgubił torbę lub sakwę, pytają, czy to nie moja. Mam komplet wszystkiego, co było moje, dziękuję więc uprzejmie i ruszam dalej, wypatrując maleńkiego, czerwonego światełka, które świadczyłoby o tym, że Hipcia jest tuż tuż.
Światełko się pojawiło, ale trochę wyżej, niż oczekiwałem. Musiałem trochę się sprężyć, żeby ją dogonić, końcówkę już, do samej przełęczy, pokonaliśmy razem. Na miejscu biało, zimno i jakoś tak pusto. I wcale nie chodzi o to, że nie było ludzi, tylko o to, że był tam tylko mały sklepik i tabliczka; mając na uwadze "przepych" miejsc, w których byliśmy, oczekiwałem jakiegoś centrum turystycznego. Co najmniej centrum turystycznego.
Ubraliśmy się cieplej, pstryknęliśmy kilka fotek mgły, tabliczki z napisem 2054 m i zabraliśmy się za zjazd. Przestało padać. Zjechaliśmy tylko kawałek, bo droga zaczęła znowu, stromymi serpentynami, prowadzić w górę, na drugą przełączkę. Tam odkryłem, że aparat przestał działać, a co gorsza, nie mieliśmy zapasowych baterii; co jeszcze gorsza, nagle zaczęło się wypogadzać i pojawiły się widoki. I tu aparat mógłby się przydać.
Na drugiej przełęczy dla odmiany kupa luda, autokary, turyści. Hmm czyżby Hochtor nie był tą najważniejszą? Udało się przywrócić aparat do życia i cyknąć kilka fotek ośnieżonych szczytów częściowo skąpanych w słońcu, częściowo zalegających we mgle, z pięknymi cieniami przesuwających się chmur po niebie.
Bardzo dobrze się stało, że asfalt zdążył już przeschnąć, bo zjazd po mokrym byłby tu bardzo nieprzyjemny. Ostre serpentyny wiją się w dół, samochody (głównie turystów) i autokary dopiero zmierzają na górę, więc można w miarę spokojnie zjeżdżać. Dwukrotnie stajemy na fotki i, o dziwo, aparat chce współpracować – udaje się zrobić tylko po dwie sztuki na jedną próbę, ale lepsze to niż nic. Widoki kapitalne. Ponownie pojawiają się znaki o zjeżdżaniu na jedynce, pojawiają się też tablice typu "hamulce OK? wszystko w porządku?" razem z ustawioną tuż obok zatoczką, w której można zaczekać i dać pojazdowi odpocząć. W miarę utraty wysokości robi się coraz cieplej, słońce już chętniej przebija się przez chmury.
Po długim zjeździe, na którym minęliśmy wielu wypluwających płuca kolarzy, mijamy bramki i potem zjeżdżamy aż do Zell am See, gdzie wita nas bardzo duży Spar. Kupuję dużo żarcia, colę, banany, pyszne pączki (chyba z 10 sztuk) i cały zapas baterii, po czym dostaję opierdółkę za to, że śmiałem usiąść przy jedzeniu posiłku. Ale to tylko Hipcia się gdzieś spieszy. Koczujemy przy wózkach, standardowo, jak menele. Nie wzbudzając jeszcze zbyt dużego zainteresowania, szybko opychamy wszystkie pączki , ładujemy zakupy do sakw, ściągamy rzeczy przeciwdeszczowe (to był błąd, bo za chwile przeszła krótka zlewa) i wio.
Ślad prowadzi w lewo, w niewielką uliczkę między domkami, uliczka przechodzi w gruntówkę, prowadzącą wzdłuż pola golfowego. Gruntówka zarasta i robi się z niej klasyczna droga przez pole, która kończy się bramką. Bramką z napisem po niemiecku, z którego wywnioskowałem, że ludzkie samice powinny po przekroczeniu tejże bramki pilnować swojego potomstwa. Potomstwa ze sobą nie mieliśmy, ale na wszelki wypadek skręciliśmy wzdłuż ogrodzenia w jakąś na poły zarośniętą ścieżkę. W końcu przejechawszy przez parking przy jakimś magazynie wyjechaliśmy na główną drogę. Tu spotkał nas prezent w postaci dużego ruchu.
Było trochę jak w filmie z Bollywoodu: czasem słońce, czasem deszcz. Czasem ciężarówka utknie za nami, czasem sznurek pojazdów. Ale jedzie się przyjemnie, wiatr nie przeszkadza aż nadto, mimo że jest w twarz: nie jest źle. Skaczemy hopskami w górę i w dół, standardowo trawersując od lewej zbocze, wzdłuż rozleglej doliny.
Wtem!
Atakują nas znienacka: i tunel z zakazem, i deszcz. Na poboczu ubieramy ciuchy przeciwdeszczowe i przebijamy się na drugą stronę drogi, by tunel minąć od góry. Tam udajemy się w kierunku dotychczasowej jazdy, uparcie ignorując zaproszenia do skręcenia na szlaki rowerowe. Do Krimml, gdzie teraz zmierzamy, szlaki pokazują po 2 km więcej i na pewno nie prowadzą po płaskim, tylko jakimiś górkami po krzakach.
Do miejscowości dojeżdżamy w rozpędzającym się deszczu. Podobno tu miały być cudowne wodospady, ale poza samą wysokością nie budzą naszego zainteresowania. Po krótkiej przerwie na łyk coli i uzupełnieniu węglowodanów przyjętych w postaci cukierków, które już na Bałkanach były popularne ale na tej wyprawie były hitem, ruszamy dalej. Hipcia pakuje sobie do ust kilka gum do żucia, które stają się jej prywatnym, największym odkryciem, idealnie sprawdzającym się na rowerze.
Powietrze co chwilę rozdziera grzmot, deszcz przybiera formę ulewy, a my drapiemy się po kolejnym dziesięcioprocentowym podjeździe, przy okazji zaczynam się zastanawiać, czy nie wbijemy się na samą przełęcz właśnie w burzy. Na szczęście owa zaczyna odchodzić, zostaje tylko ulewny deszcz. Jako że tym razem mieliśmy nowe kurtki przeciwdeszczowe, w żaden sposób nie cierpimy: kurtka ani nie przemaka, ani nie nasiąka. W zasadzie to jest nam wszystko jedno.
Tuż przed szczytem chmury odeszły i na niebie rozbłysło oślepiające słońce. Do tego pojawiła się piękna tęcza. Na górze były bramki (czyli nawet ta droga był płatna), stał też budynek z apartamentami do wynajęcia, były tam jakieś toalety, więc wykorzystałem ten moment na to, by wyskoczyć na stronę i przy okazji zagrzać sobie ręce w ciepłej wodzie. Gdy wróciłem, akurat dwie dziewczyny pracujące w budynku robiły fotki tej pięknej tęczy. Przełęcz bez widocznej nazwy, za to o wysokości 1640 m – zaliczona.
No i cóż, jedziemy w dół.
Rozpogodziło się dość brutalnie i gwałtownie: z jednej strony asfalt jeszcze lśniący od wody, z drugiej - ostre słońce. Nie dość, że nic nie było widać, to jeszcze obojgu z nas spod tylnych kół chlapały istne wodospady, więc jechaliśmy w bardzo dalekich odstępach.
Do tego wszystkiego przekrzywiony, hipciowi przedni błotnik niezbyt zasłaniał przednie koło, więc miała nieustanny i nieprzyjemny prysznic na twarzy.
Zjechaliśmy do turystycznej miejscowości Gerlos, która nieco różniła się od tych dotąd widzianych. Ładna, nieagresywna i niska zabudowa, nie ma żadnych dużych hoteli, widać, że wjechaliśmy do Tyrolu. Jak na Tyrol przystało, widoki od razu zrobiły się atrakcyjniejsze. Pięknie oświetlone w blasku zachodzącego słońca zbocze z jaskrawozieloną trawą i poutykanymi gdzieniegdzie domkami i drzewami wyglądało jak makieta, widok żywcem wyjęty z jakieś widokówki. Mimo zjazdu musieliśmy się zatrzymać na zdjęcie, zresztą Hipci zdrętwiały już ręce, więc i tak trzeba było się zatrzymać, bo już nie trzymała kierownicy.
Droga cały czas prowadzi w dół, robi się chłodno ponieważ zjeżdżamy w cieniu góry którą trawersujemy, zjazd poza kilkoma serpentynami jest w miarę łagodny. Ruch znikomy; to dobrze, bo jest raczej wąsko.
Z prawej, w dole widzimy dolinę do której zaraz zjedziemy. Dolinę powoli spowija mgła. Im niżej jesteśmy tym robi się coraz bardziej biało, widoczności do tego stopnia jest ograniczona że włączamy światła. Jak na nieszczęście zaczynają się strome, dziesięcioprocentowe zjazdy po krótkich serpentynach.
Asfalt jest mokry, widoczność zerowa, więc trzeba zjeżdżać prawie na zaciśniętym hamulcu i uważać aby nie wypaść z zakrętu. Samochody nawet nie starają się nas wyprzedzać. A do tego wszystkiego po drodze Hipcia musi się na chwilę zatrzymać, aby odzyskać krążenie w dłoniach.
W końcu dojeżdżamy do Zell am Ziller zostawiając mgłę na górze. Szybki rzut oka na ścianę serpentyn którą właśnie zjechaliśmy. Robi wrażenie, nią bowiem zjechaliśmy o prawie kilometr w dół. To były chyba najostrzejsze serpentyny tej wyprawy. W samej miejscowości błądzimy chwilę, żeby znaleźć objazd autostrady, gdy to się udaje, jedziemy bokami, wioskami, mało uczęszczanymi drogami, ba, nawet szutrem! Droga z jednej strony doliny prowadzi nas na drugą, kluczy, ale możemy jechać bez potrzeby stawania na nawigację.
Gdy w międzyczasie zapadł zmrok, w jednej z wiosek zauważyłem Spar. Polskie zapasy żywieniowe już się nam skończyły, może czas coś zakupić? Co prawda szanse na to, że będzie otwarty, są nikłe, ale postanowiłem zjechać, by sprawdzić, czy może... nie, jednak nie. Nieczynny. Przy okazji zauważam, że znaki autostrady zniknęły i możemy wrócić na główną i jechać bez kluczenia. Z dołu krzyczę i macham, ale Hipcia niczego nie zauważa, trzeba po Jaśnie Panią się pofatygować z powrotem na górę.
Wyjeżdżamy na główną i powoli suniemy doliną w kierunku... drugiej, poprzecznej doliny. W związku z tym, że jest już ciemno, ta niezbyt atrakcyjna w dzień droga teraz wygląda całkiem przyjemnie; po lewej i po prawej zarysowuje się kształt szczytów, niebo całkowicie rozpogodzone, a w oddali łuna po zachodzie słońca. Jedynym minusem był spory ruch. Jako że drogi są jedynymi większymi w tej okolicy, potok pojazdów wcale się nie zmniejsza. Gdzieś w międzyczasie łapie nas objazd ,ponieważ remontowany jest tunel, ale nie nadkładamy jakoś zbytnio drogi. Po drodze dyskutujemy o możliwości wcześniejszego noclegu, Hipcia twierdzi, że chciałaby dotrzeć do Innsbrucka, albo przynajmniej możliwie blisko miasta, a najlepiej za miasto, aby mieć je już za sobą i nie musieć przejeżdżać przez nie w dzień.
Na bardzo ogólnie rozumianych przedmieściach zrobiliśmy jeszcze zakupy na stacji, kupując gotowe kanapki z jakąś kiełbasą (nawet zjadliwe to było).W sumie to Hipcia, wypuszczona tylko po produkty pierwszej potrzeby, zrobiła pełnowartościowe zakupy, kupując mleko, ser, ciastka, colę (podstawa tradycyjną podstawę naszego pożywienia, drugiego dnia miałem nawet pomysł robienia zdjęć etykietom z uwagi na ich różnorodność), sok no i oczywiście lokalne piwo - tradycja z Bałkanów została zachowana. I tak powoli, metr za metrem, zbliżaliśmy się do celu. Zegarek za to powoli zbliżał się do dziewiątej.
Znalazłem na GPS-ie kilka lasków, ale Hipcia w żadnym nie chciała nocować, na tej samej zasadzie odpadł jedyny minięty przez nas kemping. Co nam zostało? Ano tabliczka z napisem "Innsbruck".
Po drodze szukam jakiegoś hotelu, ba, znajduje się taki, nawet przy drodze. Nazywa się uroczo: Helga.
Idę do wejścia, szarpię: zamkniętę. Dzwonię.
- Czego życzy?
- Dobry wieczór, czy można dziś przenocować?
- Można, pokój szszszszsz później szszszs szszsz szsz.
Drzwi otwierają się. Kieruję się w stronę kontuaru, za którym za chwilę materializuje się stare babsko. No, to już wiemy, skąd pochodzi nazwa hotelu.
- Dobry wieczór!
- Ciiiiii! - ucisza mnie babsko, jakby nocował u niej papież. A wcale głośno nie powiedziałem. Trudno, kontynuuję szeptem.
- My jesteśmy z rowerami, czy można je gdzieś...
- A co wy robicie z rowerami o tej godzinie!?
- (spokojnie, spokojnie) Jedziemy i chcemy zanocować.
- No to mam pokój - rzuca mi klucz - Jednym sobie otworzy drzwi wejściowe, drugim sobie otworzy pokój. Klucz zda jak się będzie wymeldowywał.
- A cena?
- Mówiłam już przez domofon. Skąd jesteście?
- Z Polski.
- A rozumiesz angielski?
Tu już wiedziałem, że tutaj nocował nie będę. I to wcale nie chodzi o cenę, którą poznałem za chwilę.
- (urwał jego nać, spokojnie). Tak.
- Cena: 80 ojro.
- A rowery gdzie sobie możemy?
- Rower sobie włoży tuzaschodamijakzejdzienadółminiedwiepopielniczkipotemdrzwiodkotłowniitamsobiewstawitylkocichożebygościniebudzić. Dobranoc.
Babsko znikło za drzwiami, zostawiając mnie z kluczem w ręku i nie zauważając mojego wzruszenia ramionami, bo rower i tak nocowałby w pokoju.
Wychodzę do Hipci z tym kluczem w ręku tylko po to, by się upewnić, że oczywiście nie nocujemy. Wracam, rzucam klucz na biurko, wychodzę.
Tłuczemy się więc przez Innsbruck. Miasto brudne, brzydkie, do tego szlaja się po niej trochę podpitej młodzieży. A niektórzy jeżdżą na rowerach po ciemnych ulicach bez żadnego oświetlenia. Przepraszam, Polsko, myślałem, że to u nas dzicz na wioskach jeździ jak krety.
Gdzieś pojawia się znaczek informujący o kempingu, pojawia się co jakiś czas od tego momentu. Aha, czyli gdyby...
Jeszcze po drodze, już bardziej z ciekawości niż realnej chęci zanocowania, wchodzę do jakiegoś Gasthausu i pytam o cenę. Tutaj było 130€ i ze śniadaniem. I facet, dla odmiany, był miły. Proszę, można?
Oczywiście jedziemy dalej, teraz już jesteśmy praktycznie za miastem, więc wydawanie takiej kasy na nocleg od środka nocy byłby czystą rozrzutnością i niczym nie uzasadnionym luksusem.
Kemping pojawił się chwilę później, decydujemy się wbić i zanocować, było ok. północy i szkoda było marnować czasu na dodatkowe kilometry i łażenie po krzakach. I tak chwilę musieliśmy poświęcić na znalezienie właściwego miejsca, Hipcia poszła jeszcze na poszukiwanie łazienki, ale, niestety, cały budynek był zamknięty – klucze do niego otrzymywało się przy meldowaniu.
Zakutani w przeciwdeszczowe ciuchy rozpoczęliśmy wspinaczkę po dziesięcioprocentowym podjeździe. Hipci jakoś ten deszcz nie pasuje. Ja skupiam się na podziwianiu szerokiej masy wody spływającej po asfalcie. Po dwóch zakrętach okazuje się, że środkiem asfaltu wali już mała rzeczka, tak na oko centymetrowej wysokości. Podjazd trzyma sobie 11-12 %, dzięki czemu jest nam ciepło, ale nie za ciepło i nie moczymy dodatkowo ciuchów od spodu. Co jak co, ale temperatura wynosi 7 stopni, a to dość dużo, biorąc pod uwagę wysokość na jakiej się znajdujemy. Do tego wszystkiego wylazła mgła. Boczkiem przemykamy przez bramki z opłatami (rowery jak zwykle za darmo) i po chwili dojeżdżamy do skrzyżowania i rozjazdu na Grossglockner. Ruchu nie ma.
Decydujemy się olać lodowiec (jakkolwiek to brzmi), bo dorzucanie sobie kilku kilometrów pod górę tylko po to, żeby zobaczyć mgłę, jest bez sensu. Pałujemy dalej w swoją drogę. Moje rękawiczki już są mokre na wylot, ale nadal jest ciepło. Korzystając z krótkiego postoju na jedzenie wyżymam je... było to złym pomysłem, bo mokrej szmaty na mokrą dłoń nijak nie idzie założyć.
W końcu docieramy do linii końca lasu, powyżej lasu pojawia się wiatr. I tylko tyle na razie wiemy. Temperatura spada do 5 stopni. Wjechawszy do niewielkiej kotlinki zauważamy, że... jesteśmy w niewielkiej kotlince. Nic więcej nie widać, w momencie, gdy coś tam przewiewa chmury, stają na kilka fotek kawałka skały wystającego nad mlekiem. W końcu jednak wiatr przewiewa chmury na tyle, że postanawiam stanąć i narobić fotek na zapas. Wiatr i wilgoć powodują, że ręce Hipci straciły już dawno czucie, dlatego zakłada swoje zimowe rękawiczki, po czym bez większej poprawy cieplnej rusza serpentynką w górę. Ja z kolei pstrykam, pstrykam, potem marnuję czas na ponowne założenie rękawiczki. Gdy już zaczynam gonić, zwalnia przy mnie samochód, którego pasażerka zaczyna coś do mnie szwargotać. Gdy orientuje się, że ja po angielsku, przechodzi na angielski, który jest dla mnie nadal kompletnie niezrozumiały. W końcu rozmowę przejmuje pasażerka z tyłu, która mówi bardziej zrozumiałym dialektem: poniżej ktoś zgubił torbę lub sakwę, pytają, czy to nie moja. Mam komplet wszystkiego, co było moje, dziękuję więc uprzejmie i ruszam dalej, wypatrując maleńkiego, czerwonego światełka, które świadczyłoby o tym, że Hipcia jest tuż tuż.
Światełko się pojawiło, ale trochę wyżej, niż oczekiwałem. Musiałem trochę się sprężyć, żeby ją dogonić, końcówkę już, do samej przełęczy, pokonaliśmy razem. Na miejscu biało, zimno i jakoś tak pusto. I wcale nie chodzi o to, że nie było ludzi, tylko o to, że był tam tylko mały sklepik i tabliczka; mając na uwadze "przepych" miejsc, w których byliśmy, oczekiwałem jakiegoś centrum turystycznego. Co najmniej centrum turystycznego.
Ubraliśmy się cieplej, pstryknęliśmy kilka fotek mgły, tabliczki z napisem 2054 m i zabraliśmy się za zjazd. Przestało padać. Zjechaliśmy tylko kawałek, bo droga zaczęła znowu, stromymi serpentynami, prowadzić w górę, na drugą przełączkę. Tam odkryłem, że aparat przestał działać, a co gorsza, nie mieliśmy zapasowych baterii; co jeszcze gorsza, nagle zaczęło się wypogadzać i pojawiły się widoki. I tu aparat mógłby się przydać.
Na drugiej przełęczy dla odmiany kupa luda, autokary, turyści. Hmm czyżby Hochtor nie był tą najważniejszą? Udało się przywrócić aparat do życia i cyknąć kilka fotek ośnieżonych szczytów częściowo skąpanych w słońcu, częściowo zalegających we mgle, z pięknymi cieniami przesuwających się chmur po niebie.
Bardzo dobrze się stało, że asfalt zdążył już przeschnąć, bo zjazd po mokrym byłby tu bardzo nieprzyjemny. Ostre serpentyny wiją się w dół, samochody (głównie turystów) i autokary dopiero zmierzają na górę, więc można w miarę spokojnie zjeżdżać. Dwukrotnie stajemy na fotki i, o dziwo, aparat chce współpracować – udaje się zrobić tylko po dwie sztuki na jedną próbę, ale lepsze to niż nic. Widoki kapitalne. Ponownie pojawiają się znaki o zjeżdżaniu na jedynce, pojawiają się też tablice typu "hamulce OK? wszystko w porządku?" razem z ustawioną tuż obok zatoczką, w której można zaczekać i dać pojazdowi odpocząć. W miarę utraty wysokości robi się coraz cieplej, słońce już chętniej przebija się przez chmury.
Po długim zjeździe, na którym minęliśmy wielu wypluwających płuca kolarzy, mijamy bramki i potem zjeżdżamy aż do Zell am See, gdzie wita nas bardzo duży Spar. Kupuję dużo żarcia, colę, banany, pyszne pączki (chyba z 10 sztuk) i cały zapas baterii, po czym dostaję opierdółkę za to, że śmiałem usiąść przy jedzeniu posiłku. Ale to tylko Hipcia się gdzieś spieszy. Koczujemy przy wózkach, standardowo, jak menele. Nie wzbudzając jeszcze zbyt dużego zainteresowania, szybko opychamy wszystkie pączki , ładujemy zakupy do sakw, ściągamy rzeczy przeciwdeszczowe (to był błąd, bo za chwile przeszła krótka zlewa) i wio.
Ślad prowadzi w lewo, w niewielką uliczkę między domkami, uliczka przechodzi w gruntówkę, prowadzącą wzdłuż pola golfowego. Gruntówka zarasta i robi się z niej klasyczna droga przez pole, która kończy się bramką. Bramką z napisem po niemiecku, z którego wywnioskowałem, że ludzkie samice powinny po przekroczeniu tejże bramki pilnować swojego potomstwa. Potomstwa ze sobą nie mieliśmy, ale na wszelki wypadek skręciliśmy wzdłuż ogrodzenia w jakąś na poły zarośniętą ścieżkę. W końcu przejechawszy przez parking przy jakimś magazynie wyjechaliśmy na główną drogę. Tu spotkał nas prezent w postaci dużego ruchu.
Było trochę jak w filmie z Bollywoodu: czasem słońce, czasem deszcz. Czasem ciężarówka utknie za nami, czasem sznurek pojazdów. Ale jedzie się przyjemnie, wiatr nie przeszkadza aż nadto, mimo że jest w twarz: nie jest źle. Skaczemy hopskami w górę i w dół, standardowo trawersując od lewej zbocze, wzdłuż rozleglej doliny.
Wtem!
Atakują nas znienacka: i tunel z zakazem, i deszcz. Na poboczu ubieramy ciuchy przeciwdeszczowe i przebijamy się na drugą stronę drogi, by tunel minąć od góry. Tam udajemy się w kierunku dotychczasowej jazdy, uparcie ignorując zaproszenia do skręcenia na szlaki rowerowe. Do Krimml, gdzie teraz zmierzamy, szlaki pokazują po 2 km więcej i na pewno nie prowadzą po płaskim, tylko jakimiś górkami po krzakach.
Do miejscowości dojeżdżamy w rozpędzającym się deszczu. Podobno tu miały być cudowne wodospady, ale poza samą wysokością nie budzą naszego zainteresowania. Po krótkiej przerwie na łyk coli i uzupełnieniu węglowodanów przyjętych w postaci cukierków, które już na Bałkanach były popularne ale na tej wyprawie były hitem, ruszamy dalej. Hipcia pakuje sobie do ust kilka gum do żucia, które stają się jej prywatnym, największym odkryciem, idealnie sprawdzającym się na rowerze.
Powietrze co chwilę rozdziera grzmot, deszcz przybiera formę ulewy, a my drapiemy się po kolejnym dziesięcioprocentowym podjeździe, przy okazji zaczynam się zastanawiać, czy nie wbijemy się na samą przełęcz właśnie w burzy. Na szczęście owa zaczyna odchodzić, zostaje tylko ulewny deszcz. Jako że tym razem mieliśmy nowe kurtki przeciwdeszczowe, w żaden sposób nie cierpimy: kurtka ani nie przemaka, ani nie nasiąka. W zasadzie to jest nam wszystko jedno.
Tuż przed szczytem chmury odeszły i na niebie rozbłysło oślepiające słońce. Do tego pojawiła się piękna tęcza. Na górze były bramki (czyli nawet ta droga był płatna), stał też budynek z apartamentami do wynajęcia, były tam jakieś toalety, więc wykorzystałem ten moment na to, by wyskoczyć na stronę i przy okazji zagrzać sobie ręce w ciepłej wodzie. Gdy wróciłem, akurat dwie dziewczyny pracujące w budynku robiły fotki tej pięknej tęczy. Przełęcz bez widocznej nazwy, za to o wysokości 1640 m – zaliczona.
No i cóż, jedziemy w dół.
Rozpogodziło się dość brutalnie i gwałtownie: z jednej strony asfalt jeszcze lśniący od wody, z drugiej - ostre słońce. Nie dość, że nic nie było widać, to jeszcze obojgu z nas spod tylnych kół chlapały istne wodospady, więc jechaliśmy w bardzo dalekich odstępach.
Do tego wszystkiego przekrzywiony, hipciowi przedni błotnik niezbyt zasłaniał przednie koło, więc miała nieustanny i nieprzyjemny prysznic na twarzy.
Zjechaliśmy do turystycznej miejscowości Gerlos, która nieco różniła się od tych dotąd widzianych. Ładna, nieagresywna i niska zabudowa, nie ma żadnych dużych hoteli, widać, że wjechaliśmy do Tyrolu. Jak na Tyrol przystało, widoki od razu zrobiły się atrakcyjniejsze. Pięknie oświetlone w blasku zachodzącego słońca zbocze z jaskrawozieloną trawą i poutykanymi gdzieniegdzie domkami i drzewami wyglądało jak makieta, widok żywcem wyjęty z jakieś widokówki. Mimo zjazdu musieliśmy się zatrzymać na zdjęcie, zresztą Hipci zdrętwiały już ręce, więc i tak trzeba było się zatrzymać, bo już nie trzymała kierownicy.
Droga cały czas prowadzi w dół, robi się chłodno ponieważ zjeżdżamy w cieniu góry którą trawersujemy, zjazd poza kilkoma serpentynami jest w miarę łagodny. Ruch znikomy; to dobrze, bo jest raczej wąsko.
Z prawej, w dole widzimy dolinę do której zaraz zjedziemy. Dolinę powoli spowija mgła. Im niżej jesteśmy tym robi się coraz bardziej biało, widoczności do tego stopnia jest ograniczona że włączamy światła. Jak na nieszczęście zaczynają się strome, dziesięcioprocentowe zjazdy po krótkich serpentynach.
Asfalt jest mokry, widoczność zerowa, więc trzeba zjeżdżać prawie na zaciśniętym hamulcu i uważać aby nie wypaść z zakrętu. Samochody nawet nie starają się nas wyprzedzać. A do tego wszystkiego po drodze Hipcia musi się na chwilę zatrzymać, aby odzyskać krążenie w dłoniach.
W końcu dojeżdżamy do Zell am Ziller zostawiając mgłę na górze. Szybki rzut oka na ścianę serpentyn którą właśnie zjechaliśmy. Robi wrażenie, nią bowiem zjechaliśmy o prawie kilometr w dół. To były chyba najostrzejsze serpentyny tej wyprawy. W samej miejscowości błądzimy chwilę, żeby znaleźć objazd autostrady, gdy to się udaje, jedziemy bokami, wioskami, mało uczęszczanymi drogami, ba, nawet szutrem! Droga z jednej strony doliny prowadzi nas na drugą, kluczy, ale możemy jechać bez potrzeby stawania na nawigację.
Gdy w międzyczasie zapadł zmrok, w jednej z wiosek zauważyłem Spar. Polskie zapasy żywieniowe już się nam skończyły, może czas coś zakupić? Co prawda szanse na to, że będzie otwarty, są nikłe, ale postanowiłem zjechać, by sprawdzić, czy może... nie, jednak nie. Nieczynny. Przy okazji zauważam, że znaki autostrady zniknęły i możemy wrócić na główną i jechać bez kluczenia. Z dołu krzyczę i macham, ale Hipcia niczego nie zauważa, trzeba po Jaśnie Panią się pofatygować z powrotem na górę.
Wyjeżdżamy na główną i powoli suniemy doliną w kierunku... drugiej, poprzecznej doliny. W związku z tym, że jest już ciemno, ta niezbyt atrakcyjna w dzień droga teraz wygląda całkiem przyjemnie; po lewej i po prawej zarysowuje się kształt szczytów, niebo całkowicie rozpogodzone, a w oddali łuna po zachodzie słońca. Jedynym minusem był spory ruch. Jako że drogi są jedynymi większymi w tej okolicy, potok pojazdów wcale się nie zmniejsza. Gdzieś w międzyczasie łapie nas objazd ,ponieważ remontowany jest tunel, ale nie nadkładamy jakoś zbytnio drogi. Po drodze dyskutujemy o możliwości wcześniejszego noclegu, Hipcia twierdzi, że chciałaby dotrzeć do Innsbrucka, albo przynajmniej możliwie blisko miasta, a najlepiej za miasto, aby mieć je już za sobą i nie musieć przejeżdżać przez nie w dzień.
Na bardzo ogólnie rozumianych przedmieściach zrobiliśmy jeszcze zakupy na stacji, kupując gotowe kanapki z jakąś kiełbasą (nawet zjadliwe to było).W sumie to Hipcia, wypuszczona tylko po produkty pierwszej potrzeby, zrobiła pełnowartościowe zakupy, kupując mleko, ser, ciastka, colę (podstawa tradycyjną podstawę naszego pożywienia, drugiego dnia miałem nawet pomysł robienia zdjęć etykietom z uwagi na ich różnorodność), sok no i oczywiście lokalne piwo - tradycja z Bałkanów została zachowana. I tak powoli, metr za metrem, zbliżaliśmy się do celu. Zegarek za to powoli zbliżał się do dziewiątej.
Znalazłem na GPS-ie kilka lasków, ale Hipcia w żadnym nie chciała nocować, na tej samej zasadzie odpadł jedyny minięty przez nas kemping. Co nam zostało? Ano tabliczka z napisem "Innsbruck".
Po drodze szukam jakiegoś hotelu, ba, znajduje się taki, nawet przy drodze. Nazywa się uroczo: Helga.
Idę do wejścia, szarpię: zamkniętę. Dzwonię.
- Czego życzy?
- Dobry wieczór, czy można dziś przenocować?
- Można, pokój szszszszsz później szszszs szszsz szsz.
Drzwi otwierają się. Kieruję się w stronę kontuaru, za którym za chwilę materializuje się stare babsko. No, to już wiemy, skąd pochodzi nazwa hotelu.
- Dobry wieczór!
- Ciiiiii! - ucisza mnie babsko, jakby nocował u niej papież. A wcale głośno nie powiedziałem. Trudno, kontynuuję szeptem.
- My jesteśmy z rowerami, czy można je gdzieś...
- A co wy robicie z rowerami o tej godzinie!?
- (spokojnie, spokojnie) Jedziemy i chcemy zanocować.
- No to mam pokój - rzuca mi klucz - Jednym sobie otworzy drzwi wejściowe, drugim sobie otworzy pokój. Klucz zda jak się będzie wymeldowywał.
- A cena?
- Mówiłam już przez domofon. Skąd jesteście?
- Z Polski.
- A rozumiesz angielski?
Tu już wiedziałem, że tutaj nocował nie będę. I to wcale nie chodzi o cenę, którą poznałem za chwilę.
- (urwał jego nać, spokojnie). Tak.
- Cena: 80 ojro.
- A rowery gdzie sobie możemy?
- Rower sobie włoży tuzaschodamijakzejdzienadółminiedwiepopielniczkipotemdrzwiodkotłowniitamsobiewstawitylkocichożebygościniebudzić. Dobranoc.
Babsko znikło za drzwiami, zostawiając mnie z kluczem w ręku i nie zauważając mojego wzruszenia ramionami, bo rower i tak nocowałby w pokoju.
Wychodzę do Hipci z tym kluczem w ręku tylko po to, by się upewnić, że oczywiście nie nocujemy. Wracam, rzucam klucz na biurko, wychodzę.
Tłuczemy się więc przez Innsbruck. Miasto brudne, brzydkie, do tego szlaja się po niej trochę podpitej młodzieży. A niektórzy jeżdżą na rowerach po ciemnych ulicach bez żadnego oświetlenia. Przepraszam, Polsko, myślałem, że to u nas dzicz na wioskach jeździ jak krety.
Gdzieś pojawia się znaczek informujący o kempingu, pojawia się co jakiś czas od tego momentu. Aha, czyli gdyby...
Jeszcze po drodze, już bardziej z ciekawości niż realnej chęci zanocowania, wchodzę do jakiegoś Gasthausu i pytam o cenę. Tutaj było 130€ i ze śniadaniem. I facet, dla odmiany, był miły. Proszę, można?
Oczywiście jedziemy dalej, teraz już jesteśmy praktycznie za miastem, więc wydawanie takiej kasy na nocleg od środka nocy byłby czystą rozrzutnością i niczym nie uzasadnionym luksusem.
Kemping pojawił się chwilę później, decydujemy się wbić i zanocować, było ok. północy i szkoda było marnować czasu na dodatkowe kilometry i łażenie po krzakach. I tak chwilę musieliśmy poświęcić na znalezienie właściwego miejsca, Hipcia poszła jeszcze na poszukiwanie łazienki, ale, niestety, cały budynek był zamknięty – klucze do niego otrzymywało się przy meldowaniu.
- DST 209.18km
- Podjazdy 2563m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!