Wtorek, 15 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 4
W nocy trochę popadało, ale gdy wyszliśmy rano na zewnątrz, już było cicho. No, trochę mokro. Tradycyjnie mokry był tropik i kilka worków, które czort wie po co rozwiesiłem na pobliskim ogrodzeniu. Miały wyschnąć, przynajmniej taki miałem plan; dopiero rano, gdy je ujrzałem, zacząłem rozwodzić się nad atakiem zidiocenia, który pchnął mnie do tego niedorzecznego pomysłu.
Ponieważ zanosi się na niedeszczowy dzień, rozwieszam mokre skarpetki na linkach od przerzutek, na ręce zakładam wczorajsze, jeszcze niewysuszone rękawiczki i ruszam zameldować się i zapłacić za nocleg. Tam postawiona mi jest propozycja nie do odrzucenia: albo po prostu płacę za nocleg, albo robimy pełne meldowanie, ale wtedy zapłacę więcej.
Ruszamy w świetle porannego słońca. Zaczniemy od wspinaczki pod przełęcz Kuhtai (2017 m). Pierwsze kilometry już dają nam przedsmak tego, jak będzie wyglądała droga: jest akurat przebudowywana, więc łagodniejszy początek podjazdu robimy poprzez niekończący się plac zabaw dla budowlańców: a to koparka, a to spychacz, a to hałda ziemi. Jedyne samochody wyprzedzające nas to wywrotki. Chłopaki siedzą i radośnie się bawią, a to ubijając sobie ziemię, a to przerzucając błotko. Szczególnie spektakularnie wyglądała koparka zanurzona do połowy gąsienic w nurcie rzeki, która przerzucała kamienie z jednego miejsca w drugie.
W międzyczasie pęka jeden ze spinaczy trzymający suszące się rzeczy, od tego miejsca aż na przełęcz skarpetki dosuszam więc wrzuciwszy je pod spodenki rowerowe. A, właśnie: spodenki, albowiem jedziemy ubrani na krótko. No, przynajmniej my, Hipek.
Jak tylko opuszczamy sąsiedztwo strumyka, który ucieka w lewo i wyjeżdżamy w słonce robi się coraz cieplej; zapowiada się słoneczny i ciepły dzień. Na niebie żadnej chmury. Wraz ze strumykiem znikają też roboty i cały sprzęt budowlany.
Nadchodzi pora pożegnać się z relaksem na sześciu procentach, najpierw, w niewielkiej wiosce, pojawia się znak zakazu wjazdu dla samochodów ciężarowych, a potem spory podjazd 10-15%. Mimo ostrego podjazdu jedzie się bardzo przyjemnie, nie ma aż takiego upału, ruchu też nie ma, kapitalna wąska droga wciska się w dolinę, gdzieniegdzie mijamy ostatnie zabudowania. W końcu prawdziwy alpejski podjazd. Kilka przystanków na colę – wypiliśmy prawie całą Mijamy pojedyncze ostre ścianki, stada krów leżących prawie na drodze, leniwie wodzących za nami wzrokiem (te włochate były najfajniejsze). Jeszcze tylko niekończący się tunel lawinowy i w końcu dojeżdżamy do… z daleka widocznego placu budowy. A to, co się nie buduje, pasuje idealnie do austriackiego, przełęczowego, standardu. Tak jak sam podjazd na przełęcz był bardzo ładny tak sama przełęcz brzydka. Nawet widok z niej nie powalał, no bo w sumie na co? W oddali było widoczne jedynie jakieś pasmo górskie.
Nie zatrzymujemy się długo: pamiątkowa fotka, coś do paszczy, nazwijmy to oficjalnie śniadaniem bo i pora jaką przyjęliśmy na śniadanie właśnie nastała (wypas bo były ciastka z mlekiem; mleko austriackie jakoś lepiej smakuje niż polskie), ubranie się i zjazd, początkowo łagodny, nabiera nachylenia i to w momencie wjechania w zabudowania. Wąska droga wije się między domami, ostre zakręty, trzeba uważać aby nie wjechać komuś na czołówkę lub nie rozbić się o ścianę. Robimy kilka przystanków na odpoczynek dla zdrętwiałych hipciowych rąk, w sumie idealnie do tego komponuje się miejscowość przez którą przejeżdżamy – Au. Dojeżdżamy do Oetz.
No i co teraz? Główna w kierunku Solden. Powolne zdobywanie wysokości, do tego z bardzo mocnym wiatrem w twarz. Jedziemy szeroką doliną, w oddali jeden ze szczytów ma płaską półkę, na której stoi mały kościół (tu warto podkreślić, że alpejskie kościoły są bardzo ładne). W końcu, po niekończących się kilometrach walki z wiatrem i chowania się jedno za drugim, dotarliśmy do samego Solden i podzieliliśmy się obowiązkami: Hipcia poszła po żarcie na kolację, uznaliśmy bowiem, że lepiej teraz zrobić zakupy, bo nie wiadomo czy się wyrobimy później, ja pilnowałem rowerów i oglądałem spacerujące pająki. Pająki o imponującym rozstawie odnóży. Solden okazało się być sporym turystycznym kurortem, upstrzonym wieloma hotelami i, co do tej pory się nie pojawiało, wieloma barami ze striptizem.
Zapakowaliśmy sakwy żarciem aż po dach i ze stęknięciem ruszyliśmy w kierunku skrętu w Ötztaler Hochalpenstraße. Tam mieliśmy plan zostawić sakwy i drogę – w związku z tym, że prowadziła tam i z powrotem – przejechać na lekko. Skręciłem do pierwszego hotelu, który okazał się być zamkniętym, ale szczęście dopisało: na miejscu był jakiś pracownik, który pozwolił nam wrzucić sakwy do pomieszczenia na tyłach budynku.
Hipcia zupełnie na lekko, ja z jedną sakwą z kluczowymi rzeczami, takimi jak ubranie na zjazd i narzędzia. No i cola razem z kilkoma batonikami. Podjazd zaczął się od jakichś 12%, ale jak różne dwanaście to było od tych, które mieliśmy do tej pory. Rower sam jechał w górę! Droga prowadziła mozolnie przez lad, w dole coraz bardziej malała panorama Solden.
W jednym miejscu, gdzie stanąłem, żeby zrobić kilka fotek, stwierdziłem, że czas zrobić coś, co miałem w planie od dwóch dni. Położyłem rower, usiadłem na trawie i patrzyłem przed siebie. I patrzyłem na zbocze, zastanawiając się nad siłą, która wyniosła te góry w taki właśnie sposób, nad zimą, która całkiem niedawno wybieliła te piękne, strome zbocza, nad bezruchem, który w tych leśnych rejonach i na popularnej przecież drodze jest czymś zupełnie obcym, a teraz cieszy uszy, zakłócając je jedynie szmerami daleko jadących samochodów, wreszcie nad życiem, które tu trwało zanim jeszcze prowadziły tędy asfalty i regularny transport samochodowy. Nie trwało to dłużej niż kilkanaście sekund, ale ogrom myśli i emocji zdążył przysłonić upływ czasu i wydawać się niby godzina. W końcu nadszedł czas, by zostawić te myśli i poruszyć się, wyjść z tego błogiego bezruchu. Wstałem, wysikałem się i ruszyłem za Hipcią.
Kawałek dalej, na odsłoniętym fragmencie podjazdu znowu się zatrzymywałem – tym razem na fotki. Skończyło się to stratą jakichś 500 metrów. Widziałem to wyraźnie, bo gdy wyjechałem na jeden, niewielki grzbiecik, to Hipcia szalała już kawałek dalej, w dolince, właśnie mijając bramki. O tej porze wjazdu chyba już nie było, ale betonem i siatką nikt nie odgrodził…
Dogoniliśmy się i powoli pięliśmy się w górę. Wyjechaliśmy poza poziom lasu i niestety ponownie powitał nas silny wiatr. Powoli się chmurzyło. Po w miarę prostym fragmencie drogi prowadzącym wzdłuż kamienistej dolinki, z widokiem po lewej na fragmenty wyciągu na jednym zboczu a na wprost na wyłaniający się powoli jęzor lodowca, zaczęliśmy połykać kolejne serpentyny. Po pierwszych trzech serpentynach widok nam się już znudził. Raz lodowiec, raz panorama gór w oddali, raz wiatr w twarz, raz w zadek i tak w kółko. Serpentyn był chyba z trzydzieści.
W jednym miejscu minęliśmy nawet stado pasących się owieczek, które zupełnie ignorując nieoczekiwanych przybyszy zajmowały się skubaniem pojedynczych źdźbeł trawy.
W pewnym momencie usłyszałem dziwny dźwięk, tak, jakby ktoś rzucił na ziemię worek pełen ziemniaków. Worek zamachał kopytkami i pobiegł w swoją stronę tak, jakby wcale przed chwilą nie grzmotnął z pięciu metrów na asfalt. I prawie tuż obok naszych głów.
Ruch był niewielki i głównie w kierunku przeciwnym. Nas nie wyprzedzał nikt.
Dojechaliśmy do sporego, nieczynnego kurortu, minęliśmy go i wjechaliśmy w długi tunel. Długi i mokry tunel. Gdy wykaraskaliśmy się na samą górę, zatrzymaliśmy się na szczycie. Oto nasz cel. Przekroczyliśmy 2829m n.p.m., pobiliśmy tym samym rekord wysokości: i wyprawy, i nasz prywatny.
Spodziewaliśmy się oszałamiającego widoku. Niestety przywitał nas austriacki standard, w dole stał jakiś betonowy koszmarek, hotel czy cuś, żadnych górskich jezior, widoków w dół na zielone doliny, potężnych szczytów. Góry owszem były, ale daleko hen.
Na szczycie za to było chłodno, zaledwie cztery stopnie, więc, żeby Hipcia nie musiała dłużej cierpieć i grzać sobie palców w buzi, zjedliśmy szybko coś, wypiliśmy energetyka , pstryknęliśmy trochę fotek i zaczęliśmy zjazd. Jak zawsze puściłem Hipcię pierwszą, po czym, gdy ruszyłem, okazało się, że jest już kilkaset metrów przede mną i, w szaleńczym pędzie, w niewielkim blasku lampki, zaraz mi ucieknie. Zacząłem ją gonić, w jednym miejscu dość gwałtownie zwalniając, bo nie działały tam lampy, a przy tej prędkości moja lampka bardzo niewiele oświetlała. Widziałem tylko pojedyncze refleksy świateł na kałużach.
Zjazd był paskudny, wytrzęsło mnie tam konkretnie: z chłodu i z nierówności. Hipcia pewnie wibrowała tak, że mogła spowodować trzęsienie Ziemi w innym rejonie świata.
Gdy już mijaliśmy bramki, oczom naszym ukazało się stado byków, które jak gdyby nigdy nic łaziło sobie po asfalcie. Minęliśmy je bardzo ostrożnie, ale miały nas gdzieś. Może nawet nie zauważyły?
Teraz pozostało tylko sturlanie się na sam dół po serpentynach, spacer po sakwy, załadowanie rowerów i ruszenie… znowu pod górę. Tym razem w kierunku Timmelsjoch. Wiatr przypomniał nam o sobie i znowu przeszkadzał.
W międzyczasie zrobiło się ciemno, minęliśmy kilka zaspanych wiosek. Dzień ten już miał rekordową liczbę przewyższeń, więc gdy podjazd na przełęcz oficjalnie stał się podjazdem, a z licznika nie schodziło 10% postanowiliśmy mimo relatywnie niewielkiego dystansu poszukać miejsca na nocleg. Hipcia chciała jechać dalej, ale w końcu dała się przekonać, że dzisiaj był bardzo mocny dzień i może nie ma sensu utknąć gdzieś pod lub na przełęczy. Po chwili rozglądania znalazło się coś idealnego: zabudowania nieczynnej obecnie kolejki i suchy , niezaminowany i, co najważniejsze, płaski fragment trawy, gdzie mogliśmy się schować przed wzrokiem ludzi. Nocleg na wysokości 2000 n.p.m. z ładnym widokiem na zalesione zbocze.
Tego dnia pokonaliśmy zaledwie 124 kilometry, robiąc prawie pięć tysięcy metrów przewyższenia.
Ponieważ zanosi się na niedeszczowy dzień, rozwieszam mokre skarpetki na linkach od przerzutek, na ręce zakładam wczorajsze, jeszcze niewysuszone rękawiczki i ruszam zameldować się i zapłacić za nocleg. Tam postawiona mi jest propozycja nie do odrzucenia: albo po prostu płacę za nocleg, albo robimy pełne meldowanie, ale wtedy zapłacę więcej.
Ruszamy w świetle porannego słońca. Zaczniemy od wspinaczki pod przełęcz Kuhtai (2017 m). Pierwsze kilometry już dają nam przedsmak tego, jak będzie wyglądała droga: jest akurat przebudowywana, więc łagodniejszy początek podjazdu robimy poprzez niekończący się plac zabaw dla budowlańców: a to koparka, a to spychacz, a to hałda ziemi. Jedyne samochody wyprzedzające nas to wywrotki. Chłopaki siedzą i radośnie się bawią, a to ubijając sobie ziemię, a to przerzucając błotko. Szczególnie spektakularnie wyglądała koparka zanurzona do połowy gąsienic w nurcie rzeki, która przerzucała kamienie z jednego miejsca w drugie.
W międzyczasie pęka jeden ze spinaczy trzymający suszące się rzeczy, od tego miejsca aż na przełęcz skarpetki dosuszam więc wrzuciwszy je pod spodenki rowerowe. A, właśnie: spodenki, albowiem jedziemy ubrani na krótko. No, przynajmniej my, Hipek.
Jak tylko opuszczamy sąsiedztwo strumyka, który ucieka w lewo i wyjeżdżamy w słonce robi się coraz cieplej; zapowiada się słoneczny i ciepły dzień. Na niebie żadnej chmury. Wraz ze strumykiem znikają też roboty i cały sprzęt budowlany.
Nadchodzi pora pożegnać się z relaksem na sześciu procentach, najpierw, w niewielkiej wiosce, pojawia się znak zakazu wjazdu dla samochodów ciężarowych, a potem spory podjazd 10-15%. Mimo ostrego podjazdu jedzie się bardzo przyjemnie, nie ma aż takiego upału, ruchu też nie ma, kapitalna wąska droga wciska się w dolinę, gdzieniegdzie mijamy ostatnie zabudowania. W końcu prawdziwy alpejski podjazd. Kilka przystanków na colę – wypiliśmy prawie całą Mijamy pojedyncze ostre ścianki, stada krów leżących prawie na drodze, leniwie wodzących za nami wzrokiem (te włochate były najfajniejsze). Jeszcze tylko niekończący się tunel lawinowy i w końcu dojeżdżamy do… z daleka widocznego placu budowy. A to, co się nie buduje, pasuje idealnie do austriackiego, przełęczowego, standardu. Tak jak sam podjazd na przełęcz był bardzo ładny tak sama przełęcz brzydka. Nawet widok z niej nie powalał, no bo w sumie na co? W oddali było widoczne jedynie jakieś pasmo górskie.
Nie zatrzymujemy się długo: pamiątkowa fotka, coś do paszczy, nazwijmy to oficjalnie śniadaniem bo i pora jaką przyjęliśmy na śniadanie właśnie nastała (wypas bo były ciastka z mlekiem; mleko austriackie jakoś lepiej smakuje niż polskie), ubranie się i zjazd, początkowo łagodny, nabiera nachylenia i to w momencie wjechania w zabudowania. Wąska droga wije się między domami, ostre zakręty, trzeba uważać aby nie wjechać komuś na czołówkę lub nie rozbić się o ścianę. Robimy kilka przystanków na odpoczynek dla zdrętwiałych hipciowych rąk, w sumie idealnie do tego komponuje się miejscowość przez którą przejeżdżamy – Au. Dojeżdżamy do Oetz.
No i co teraz? Główna w kierunku Solden. Powolne zdobywanie wysokości, do tego z bardzo mocnym wiatrem w twarz. Jedziemy szeroką doliną, w oddali jeden ze szczytów ma płaską półkę, na której stoi mały kościół (tu warto podkreślić, że alpejskie kościoły są bardzo ładne). W końcu, po niekończących się kilometrach walki z wiatrem i chowania się jedno za drugim, dotarliśmy do samego Solden i podzieliliśmy się obowiązkami: Hipcia poszła po żarcie na kolację, uznaliśmy bowiem, że lepiej teraz zrobić zakupy, bo nie wiadomo czy się wyrobimy później, ja pilnowałem rowerów i oglądałem spacerujące pająki. Pająki o imponującym rozstawie odnóży. Solden okazało się być sporym turystycznym kurortem, upstrzonym wieloma hotelami i, co do tej pory się nie pojawiało, wieloma barami ze striptizem.
Zapakowaliśmy sakwy żarciem aż po dach i ze stęknięciem ruszyliśmy w kierunku skrętu w Ötztaler Hochalpenstraße. Tam mieliśmy plan zostawić sakwy i drogę – w związku z tym, że prowadziła tam i z powrotem – przejechać na lekko. Skręciłem do pierwszego hotelu, który okazał się być zamkniętym, ale szczęście dopisało: na miejscu był jakiś pracownik, który pozwolił nam wrzucić sakwy do pomieszczenia na tyłach budynku.
Hipcia zupełnie na lekko, ja z jedną sakwą z kluczowymi rzeczami, takimi jak ubranie na zjazd i narzędzia. No i cola razem z kilkoma batonikami. Podjazd zaczął się od jakichś 12%, ale jak różne dwanaście to było od tych, które mieliśmy do tej pory. Rower sam jechał w górę! Droga prowadziła mozolnie przez lad, w dole coraz bardziej malała panorama Solden.
W jednym miejscu, gdzie stanąłem, żeby zrobić kilka fotek, stwierdziłem, że czas zrobić coś, co miałem w planie od dwóch dni. Położyłem rower, usiadłem na trawie i patrzyłem przed siebie. I patrzyłem na zbocze, zastanawiając się nad siłą, która wyniosła te góry w taki właśnie sposób, nad zimą, która całkiem niedawno wybieliła te piękne, strome zbocza, nad bezruchem, który w tych leśnych rejonach i na popularnej przecież drodze jest czymś zupełnie obcym, a teraz cieszy uszy, zakłócając je jedynie szmerami daleko jadących samochodów, wreszcie nad życiem, które tu trwało zanim jeszcze prowadziły tędy asfalty i regularny transport samochodowy. Nie trwało to dłużej niż kilkanaście sekund, ale ogrom myśli i emocji zdążył przysłonić upływ czasu i wydawać się niby godzina. W końcu nadszedł czas, by zostawić te myśli i poruszyć się, wyjść z tego błogiego bezruchu. Wstałem, wysikałem się i ruszyłem za Hipcią.
Kawałek dalej, na odsłoniętym fragmencie podjazdu znowu się zatrzymywałem – tym razem na fotki. Skończyło się to stratą jakichś 500 metrów. Widziałem to wyraźnie, bo gdy wyjechałem na jeden, niewielki grzbiecik, to Hipcia szalała już kawałek dalej, w dolince, właśnie mijając bramki. O tej porze wjazdu chyba już nie było, ale betonem i siatką nikt nie odgrodził…
Dogoniliśmy się i powoli pięliśmy się w górę. Wyjechaliśmy poza poziom lasu i niestety ponownie powitał nas silny wiatr. Powoli się chmurzyło. Po w miarę prostym fragmencie drogi prowadzącym wzdłuż kamienistej dolinki, z widokiem po lewej na fragmenty wyciągu na jednym zboczu a na wprost na wyłaniający się powoli jęzor lodowca, zaczęliśmy połykać kolejne serpentyny. Po pierwszych trzech serpentynach widok nam się już znudził. Raz lodowiec, raz panorama gór w oddali, raz wiatr w twarz, raz w zadek i tak w kółko. Serpentyn był chyba z trzydzieści.
W jednym miejscu minęliśmy nawet stado pasących się owieczek, które zupełnie ignorując nieoczekiwanych przybyszy zajmowały się skubaniem pojedynczych źdźbeł trawy.
W pewnym momencie usłyszałem dziwny dźwięk, tak, jakby ktoś rzucił na ziemię worek pełen ziemniaków. Worek zamachał kopytkami i pobiegł w swoją stronę tak, jakby wcale przed chwilą nie grzmotnął z pięciu metrów na asfalt. I prawie tuż obok naszych głów.
Ruch był niewielki i głównie w kierunku przeciwnym. Nas nie wyprzedzał nikt.
Dojechaliśmy do sporego, nieczynnego kurortu, minęliśmy go i wjechaliśmy w długi tunel. Długi i mokry tunel. Gdy wykaraskaliśmy się na samą górę, zatrzymaliśmy się na szczycie. Oto nasz cel. Przekroczyliśmy 2829m n.p.m., pobiliśmy tym samym rekord wysokości: i wyprawy, i nasz prywatny.
Spodziewaliśmy się oszałamiającego widoku. Niestety przywitał nas austriacki standard, w dole stał jakiś betonowy koszmarek, hotel czy cuś, żadnych górskich jezior, widoków w dół na zielone doliny, potężnych szczytów. Góry owszem były, ale daleko hen.
Na szczycie za to było chłodno, zaledwie cztery stopnie, więc, żeby Hipcia nie musiała dłużej cierpieć i grzać sobie palców w buzi, zjedliśmy szybko coś, wypiliśmy energetyka , pstryknęliśmy trochę fotek i zaczęliśmy zjazd. Jak zawsze puściłem Hipcię pierwszą, po czym, gdy ruszyłem, okazało się, że jest już kilkaset metrów przede mną i, w szaleńczym pędzie, w niewielkim blasku lampki, zaraz mi ucieknie. Zacząłem ją gonić, w jednym miejscu dość gwałtownie zwalniając, bo nie działały tam lampy, a przy tej prędkości moja lampka bardzo niewiele oświetlała. Widziałem tylko pojedyncze refleksy świateł na kałużach.
Zjazd był paskudny, wytrzęsło mnie tam konkretnie: z chłodu i z nierówności. Hipcia pewnie wibrowała tak, że mogła spowodować trzęsienie Ziemi w innym rejonie świata.
Gdy już mijaliśmy bramki, oczom naszym ukazało się stado byków, które jak gdyby nigdy nic łaziło sobie po asfalcie. Minęliśmy je bardzo ostrożnie, ale miały nas gdzieś. Może nawet nie zauważyły?
Teraz pozostało tylko sturlanie się na sam dół po serpentynach, spacer po sakwy, załadowanie rowerów i ruszenie… znowu pod górę. Tym razem w kierunku Timmelsjoch. Wiatr przypomniał nam o sobie i znowu przeszkadzał.
W międzyczasie zrobiło się ciemno, minęliśmy kilka zaspanych wiosek. Dzień ten już miał rekordową liczbę przewyższeń, więc gdy podjazd na przełęcz oficjalnie stał się podjazdem, a z licznika nie schodziło 10% postanowiliśmy mimo relatywnie niewielkiego dystansu poszukać miejsca na nocleg. Hipcia chciała jechać dalej, ale w końcu dała się przekonać, że dzisiaj był bardzo mocny dzień i może nie ma sensu utknąć gdzieś pod lub na przełęczy. Po chwili rozglądania znalazło się coś idealnego: zabudowania nieczynnej obecnie kolejki i suchy , niezaminowany i, co najważniejsze, płaski fragment trawy, gdzie mogliśmy się schować przed wzrokiem ludzi. Nocleg na wysokości 2000 n.p.m. z ładnym widokiem na zalesione zbocze.
Tego dnia pokonaliśmy zaledwie 124 kilometry, robiąc prawie pięć tysięcy metrów przewyższenia.
- DST 124.50km
- Czas 10:52
- VAVG 11.46km/h
- Podjazdy 4092m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Hipek zauważa i bary ze striptizem i posiedzi w zadumie snując refleksje i wychwyci różnice w długości odnóży pająków austriackich i polskich i jeszcze zdąży się wdrapać na prawie 3000 metrów. Brawo!
yurek55 - 18:53 niedziela, 13 listopada 2016 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!