Środa, 16 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 5
Noc była raczej chłodna i wietrzna, ale miało to swoje plusy: namiot rano był zupełnie suchutki. Nie jesteśmy tez pewni, ale mieliśmy wrażenie, że w nocy ktoś chodził koło naszego namiotu (po drugiej stronie jezdni nieco dalej znajdował się chyba jakiś hotel). Liczba rowerów jednak się zgadzała, więc ktoś nie miał złych zamiarów, jeśli faktycznie tu był.
Po spakowaniu wjechaliśmy prosto we mgłę, choć wprawdzie zdarzały się krótkie dziury, których przez które mogliśmy ujrzeć piękny widok gór. W końcu opuściliśmy poziom lasu. Po krótkiej wspinaczce wzdłuż jakiegoś niewielkiego kurortu, a dalej po minięciu budujących się na potęgę nowych hoteli, przy których mimo wczesnej godziny prace szły pełną parą i po pokonaniu nieczynnych jeszcze bramek do pobierania opłaty za dalszą jazdę (oczywiście wjechaliśmy bezpłatnym wjazdem dla rowerów), wjechaliśmy w szeroką, łysą, zielonoszarą dolinę usianą drobnymi jeziorkami i podmoknięciami, która do złudzenia przypominała norweskie, wysokogórskie doliny. Chwilami padał drobniutki śnieg, chwilami była tylko mgła. Wiatr standardowo wcale nie pomagał tylko mocno piłował w dziób. Słońce… oczywiście było dane nam ujrzeć, ale w dolinie którą wczoraj opuściliśmy. Przed nami natomiast rozciągała się czarna chmura, do której powoli, choć nieuchronnie się zbliżaliśmy. Przynajmniej nie było żadnego ruchu. Jakim zaskoczeniem było dla nas gdy na tym pustkowiu minęliśmy stojący budynek bez drzwi i okien jedynie z wymalowaną na czarną postacią w meloniku i napisem „Schmuggler”.
Gdy dojechaliśmy do końca doliny, drogę zagrodziła nam ściana. Po ostrym skręcie w lewo, droga poprowadziła w górę, stromym zboczem. I w tym momencie straciliśmy widoczność. Mgła walnęła tak, że widać było niecałe dziesięć metrów w przód. Na całe szczęście ruchu praktycznie nie było, przez cały podjazd minęło nas tylko kilka samochodów. Włączona lampka niewiele pomagała. Widoczność była niewielka, samochody, gdy już się pojawiały, mimo niewielkiej prędkości, sprawiały wrażenie, jakby nie wyjechały z mgły, a raczej się zmaterializowały kilka metrów od nas.
W końcu dotarliśmy na przełęcz graniczną Timmelsjoch (2509 m), mgła jakby trochę odpuściła. Na samej górze widoczny był jedynie jakiś pomnik. Żadnego napisu, że oto wjeżdżamy do Włoch. Ale wjechaliśmy.
I nawet zjechaliśmy: Hipcia ruszyła pierwsza, ja po chwili, ale to wystarczyło, by ją stracić z oczu. Gdy nie zauważyłem jej na kilku pierwszych zakrętach, postanowiłem przyspieszyć. Nie było to najprzyjemniejsze doświadczenie tej wyprawy, ale jednak wolę, jak jedziemy razem, zwłaszcza że ja dużo lepiej widzę i w razie potrzeby mogę robić za dodatkową parę oczu wystającą zza ramienia.
W końcu na jednym z zakrętów zauważyłem małą, niebieską postać, grzejącą przed siebie bez opamiętania. Opierała się chyba na echolokacji. Przyspieszyłem, podgoniłem i chwilę później jechaliśmy już razem. Zjazd nie był do końca przyjemny, strome serpentyny, widoczność zerowa, drobny nieprzyjemny deszcz zacinający w twarz, do tego mokry asfalt, nieco niżej pojawiło się też sporo wąskich tuneli, w niektórych trwały roboty drogowe, a do tego zwiększył się ruch. W końcu wyjechaliśmy z chmur i naszym oczom ukazał się piękny widok na dolinę w dole.
W końcu zjechaliśmy do San Leonardo di Passima, tam skręciliśmy na Jaufenpass (chociaż dużo bardziej podoba mi się „Passo Giovo”) i po chwili już skończył się piękny zjazd: a my od razu, bez żadnego rozbiegu, dostaliśmy stromym ponad 10%podjazdem między oczy. Wniosek jaki udało nam się wysnuć bazując na całej wyprawie: najbardziej strome i najmniej spodziewane i zaskakujące podjazdy były w miejscowościach.
Taki też po raz pierwszy zaskoczył nas tutaj. Wąska uliczka wciskała się ostro w górę pomiędzy domami śmiało spoczywającymi prawie na jezdni. Dopóki byliśmy w mieście, ruch był spory, zaraz jednak wyjechaliśmy w las i teraz tylko mijały nas samochody turystów i motocykliści.
Wdrapywaliśmy się na górę z pięknym widokiem na samą miejscowość odgraniczoną kilkoma zboczami górskimi. Zrobiliśmy szybki postój na jakimś punkcie widokowym na zrobienie kilku zdjęć, wrzucenie czegoś do brzucha i nieudaną próbę wyrzucenia śmieci w miejscowym, zapchanym do niemożliwości śmietniku i ruszyliśmy dalej.
Cienka nitka naszej trasy prowadziła pomiędzy pojedynczymi domkami, trawersując zielone, rolnicze zbocze, zaczął padać lekki deszcz, droga nagle stała się dużo bardziej stroma i poprowadziła wyraźnie w góre. Na jednym z zakrętów serpentyny, korzystając z tego, że był bardzo szeroki, zatrzymaliśmy się na przerwę techniczną, by zarzucić na siebie odzież przeciwdeszczową.
Przez dłuższą chwilę widzieliśmy nawet sąsiednie zbocze, ale widokami zbytnio nie było nam dane się cieszyć, bo kawałek wyżej ponownie zaatakowały nas chmury. Widoczność zmniejszyła się, po chwili znacznie, a po chwili włączone tylne światło (roweru) widać było jedynie z jakichś trzydziestu metrów. Widoczność wcale nie przeszkadzała lokalnym kolarzom, którzy zupełnie nieoświetleni i wyprzedzali nas, i robili zjazdy. I to z prędkością, którą ciężko by mi było nazwać „nieostrożną”. W sumie ruch rowerowy był bardzo duży, co chwilkę za plecami można było usłyszeć „ciao” lub „dziorno”, do tego widać że byliśmy we Włoszech, wszyscy pr0, na wypaśnych rowerach, w wypasnych strojach, wszystko cudne i pod kolor. No i fakt: światełka do takiego zestawu to obciach.
W rozpędzającym się wietrze dotarliśmy pod napis świadczący, że oto osiągnęliśmy nasz cel – znowu powyżej dwóch: 2094 m. Bardzo szybko, żeby nie zmoknąć bardziej, niż to potrzebne, ubraliśmy się cieplej do zjazdu i robiąc szybkie zdjęcie na potwierdzenie zdobycia przełęczy minęliśmy jedną zachęcającą ciepłym światłem karczmę i ruszyliśmy w dół. „W dół” prowadziło bardzo ostro, to był taki typowo austriacki zjazd czyli stromo, prosto w dół, Austriacy jakoś chyba byli zrażeni do serpentyn i ich unikali. Sam zjazd tym samym nie należał do przyjemnych. Nawet, gdy się wypłaszczyło, a nasza wysokość zmalała i w końcu wyjechaliśmy z chmur, czułem odruchowo napinające się mięśnie karku, świadczące o tym, że temperatura jest daleka od optymalnej.
Tak oto dojechaliśmy do Vipiteno. Z daleka zobaczyliśmy solidny budynek Spara. Chciałem wepchnąć do środka Hipcię, żeby przy okazji zakupów rozgrzała się trochę, ale mimo że była zmarznięta, kategorycznie odmówiła.
W środku niby Włochy, ale jednak Austria: wszyscy mówili po niemiecku, napisy po niemiecku, a do mojego angielskiego (a mówiłem tylko, ile chcę pączków) do obsługi pchnięto osobną koleżankę. Która potrzebowała znać liczebniki, bo i tak posługiwałem się nimi i gestem wskazującym, które produkty chciałbym dostać.
Jeszcze pod sklepem wciągnęliśmy pączki (w Sparze mają pyszne pączki), doładowaliśmy się colą i ruszyliśmy w głąb doliny. W dół, w dół i w dół. No z tego akurat nie byliśmy do końca zadowoleni, bo jednak wszystko mieliśmy mokre i sam zjazd wcale nas nie rozgrzewał, mimo że grzaliśmy przed siebie naprawdę solidnie. Słońce nadal było śmiertelnie obrażone i chowało się za gęstymi chmurami. Mimo, że zjechaliśmy ze sporej wysokości nadal było chłodno, ledwo powyżej 10 stopni. Gdzie ta upalna Italia?
Droga nie była rewelacyjna, taka typowa dojazdówka, ani powalających widoków, z wyjątkiem biegnącej w górze raz po raz na potężnych mostach autostrady, ruch też był spory.
Turlając się wylądowaliśmy w Bressanone, gdzie wpadliśmy prosto w korek w godzinach szczytu. Wyjechanie z miejscowości nie było do końca łatwe… a tym bardziej przyjemne. Skręt na Wurzjoch (Passo delle Erbe, 2003 m) uwolnił nas od całego korka, za jednym ruchem kierownicy zrobiło się zielono, przyjemnie (6-7%), cicho… i momentalnie ciepło, pojawiło się słońce, a my postanowiliśmy nie przepuścić takie okazji (niewiadoma kiedy się jeszcze nadarzy) i rozebraliśmy się do krótkich rękawków. Szok normalnie. W miarę wspinania się powyżej miasta uwalniały się też całkiem przyjemne widoki. Ruch zupełnie ucichł. Bardzo wyraźne drugie zbocze doliny zaczęło robić się coraz jaśniejsze. Wraz z końcem dnia chmury powoli rozstępowały się i pojedyncze promienie słońca zaczęły rozświetlać naszą drogę. W oddali widać było zarysy łysych, skalnych gór – Dolomity.
Droga prowadziła między łąkami, lasami pojedynczymi domkami. W jednym z lasów nawet uświadomiłem sobie, jak genialnym pomysłem byłoby wożenie ze sobą hamaka… Zamiast zastanawiać się na jakichś serpentynach, czy jest prosto, krzywo, czy da się jeszcze spać, czy już będziemy spadać, między drzewami można rozwiesić taki kawałek szmaty i już wszystko z głowy, można spać. W wolnej chwili trzeba ustalić, ile toto waży. Bo może jest w tym jakiś cel.
Domy skończyły się nagle, wjechaliśmy w głębsze lasy i jechaliśmy prosto na pionową, charakterystyczną dla Dolomitów ścianę. Co jakiś czas pojawiały się pojedyncze domki, malowane drogowskazy zapraszały do hoteli, karczm i niewielkich osad położonych z dala od naszej drogi.
Spokojny podjazd trwał jakieś dwadzieścia kilometrów, wraz z dojechaniem do wspomnianej już ściany i nawrotem o 180 stopni, zmieniła się szerokość drogi. Stromizna nie zwiększyła się wcale, wąska dróżka prowadziła nadal przez las, ale od tej pory przez długi czas nie widzieliśmy żadnych zabudowań. Z daleka widzieliśmy samą przełęcz, wielką łysą wyrwę pomiędzy dwoma łagodnymi szczytami. Pojawiły się pojedyncze, przyjazdne motocyklistom karczemki, niewielkie zabudowania, a nad samą przełęczą górował duży, rozświetlony budynek hotelu. Zrobiło się szarawo, korzystając jednak z braku ruchu nie włączaliśmy świateł, dzięki temu mogliśmy dłużej napawać się widokiem masywnego szczytu który górował nada drogą. Przełęcz, a w zasadzie ławkę umieszczoną pod olbrzymią mapą, osiągnęliśmy już po zmroku, około 20:40.
Ławka przydała się, bo nadszedł czas na poważne decyzje. Po zjeździe, który nas czekał, mieliśmy zrobić pętlę (Mantana, Brunico, Valdarra di Mezzo), którą Hipcia wybrała tylko dlatego, że kiedyś tamtędy szedł jakiś amatorski wyścig kolarski. Podjazd należał do tych raczej pośledniego gatunku, do tego trzeba by jechać krajówką tylko po to, by wydrapać się tam i zjechać. Po namyśle uznaliśmy, że odpuszczamy pętlę i ścinamy przez las do drogi głównej na… a mniejsza na co; drogi głównej, którą mieliśmy jechać dalej. Wciągnęliśmy jakieś banany, zwinięta mapa wylądowała w sakwie.
Zjazd zaczął się ostro, a w jednej z miejscowości stał się zaskakująco wręcz ostry. W końcu przetrawersowaliśmy jakieś zbocze i kolejnym ostrym zjazdem wyjechaliśmy już na naszym śladzie. Ruszyliśmy pod górę bardzo łagodnym podjazdem prowadzącym wzdłuż rzeki.
Wjechaliśmy w Dolomity, pojawiły się małe turystyczne wioseczki, bez krzykliwych i dużych hoteli tak charakterystycznych dla austriackich Alp. Droga powoli drapała się ku górze raz przez las , raz prze zabudowy, zaliczyliśmy też kilka ostrzejszych serpentyn przed nami bowiem pierwsza z dolomickich przełeczy: Passo Gardena. Nie chcieliśmy jednak robić 4 przełęczy i postanowiliśmy zostawić ją sobie na jutro. Niestety teren nie był zbytnio obiecujący do biwaku, albo domy albo spad przy drodze.
Coś się jednak udawało znaleźć. Jedna miejscówka za tunelem nie pasowała Hipci (a trzeba by było tylko skoczyć przez betonową barierę), druga, którą znalazłem na „wiadukcie narciarskim”, również nie (a narciarze raczej nie mieli po co po trawie jeździć) – jedyne, co tu osiągnąłem, to zmoczenie buta w jakiejś kałuży. Po długiej chwili fuksem znaleźliśmy coś za sporą wioską. Na stromym zboczu znalazł się kawałek równej trawy. Wepchnęliśmy rowery wysoko w górę, rozbiliśmy namiot. Gdy Hipcia układała rzeczy w namiocie, ja zajmowałem się próbami nieprzewrócenia się o plątające się pod nogami gałęzie, rowery i odciągi. Namiot został rozbity tak przemyślnie, że najkrótsza rozsądna droga prowadząca z jednej strony namiotu na drugą miała jakieś 10-15 metrów i prowadziła wąskim i niskim tunelem pod gałęziami drzew.
W końcu udaliśmy się na zasłużony spoczynek. Jutro podjazd wróci – czeka nas przeprawa przez Dolomity…
Po spakowaniu wjechaliśmy prosto we mgłę, choć wprawdzie zdarzały się krótkie dziury, których przez które mogliśmy ujrzeć piękny widok gór. W końcu opuściliśmy poziom lasu. Po krótkiej wspinaczce wzdłuż jakiegoś niewielkiego kurortu, a dalej po minięciu budujących się na potęgę nowych hoteli, przy których mimo wczesnej godziny prace szły pełną parą i po pokonaniu nieczynnych jeszcze bramek do pobierania opłaty za dalszą jazdę (oczywiście wjechaliśmy bezpłatnym wjazdem dla rowerów), wjechaliśmy w szeroką, łysą, zielonoszarą dolinę usianą drobnymi jeziorkami i podmoknięciami, która do złudzenia przypominała norweskie, wysokogórskie doliny. Chwilami padał drobniutki śnieg, chwilami była tylko mgła. Wiatr standardowo wcale nie pomagał tylko mocno piłował w dziób. Słońce… oczywiście było dane nam ujrzeć, ale w dolinie którą wczoraj opuściliśmy. Przed nami natomiast rozciągała się czarna chmura, do której powoli, choć nieuchronnie się zbliżaliśmy. Przynajmniej nie było żadnego ruchu. Jakim zaskoczeniem było dla nas gdy na tym pustkowiu minęliśmy stojący budynek bez drzwi i okien jedynie z wymalowaną na czarną postacią w meloniku i napisem „Schmuggler”.
Gdy dojechaliśmy do końca doliny, drogę zagrodziła nam ściana. Po ostrym skręcie w lewo, droga poprowadziła w górę, stromym zboczem. I w tym momencie straciliśmy widoczność. Mgła walnęła tak, że widać było niecałe dziesięć metrów w przód. Na całe szczęście ruchu praktycznie nie było, przez cały podjazd minęło nas tylko kilka samochodów. Włączona lampka niewiele pomagała. Widoczność była niewielka, samochody, gdy już się pojawiały, mimo niewielkiej prędkości, sprawiały wrażenie, jakby nie wyjechały z mgły, a raczej się zmaterializowały kilka metrów od nas.
W końcu dotarliśmy na przełęcz graniczną Timmelsjoch (2509 m), mgła jakby trochę odpuściła. Na samej górze widoczny był jedynie jakiś pomnik. Żadnego napisu, że oto wjeżdżamy do Włoch. Ale wjechaliśmy.
I nawet zjechaliśmy: Hipcia ruszyła pierwsza, ja po chwili, ale to wystarczyło, by ją stracić z oczu. Gdy nie zauważyłem jej na kilku pierwszych zakrętach, postanowiłem przyspieszyć. Nie było to najprzyjemniejsze doświadczenie tej wyprawy, ale jednak wolę, jak jedziemy razem, zwłaszcza że ja dużo lepiej widzę i w razie potrzeby mogę robić za dodatkową parę oczu wystającą zza ramienia.
W końcu na jednym z zakrętów zauważyłem małą, niebieską postać, grzejącą przed siebie bez opamiętania. Opierała się chyba na echolokacji. Przyspieszyłem, podgoniłem i chwilę później jechaliśmy już razem. Zjazd nie był do końca przyjemny, strome serpentyny, widoczność zerowa, drobny nieprzyjemny deszcz zacinający w twarz, do tego mokry asfalt, nieco niżej pojawiło się też sporo wąskich tuneli, w niektórych trwały roboty drogowe, a do tego zwiększył się ruch. W końcu wyjechaliśmy z chmur i naszym oczom ukazał się piękny widok na dolinę w dole.
W końcu zjechaliśmy do San Leonardo di Passima, tam skręciliśmy na Jaufenpass (chociaż dużo bardziej podoba mi się „Passo Giovo”) i po chwili już skończył się piękny zjazd: a my od razu, bez żadnego rozbiegu, dostaliśmy stromym ponad 10%podjazdem między oczy. Wniosek jaki udało nam się wysnuć bazując na całej wyprawie: najbardziej strome i najmniej spodziewane i zaskakujące podjazdy były w miejscowościach.
Taki też po raz pierwszy zaskoczył nas tutaj. Wąska uliczka wciskała się ostro w górę pomiędzy domami śmiało spoczywającymi prawie na jezdni. Dopóki byliśmy w mieście, ruch był spory, zaraz jednak wyjechaliśmy w las i teraz tylko mijały nas samochody turystów i motocykliści.
Wdrapywaliśmy się na górę z pięknym widokiem na samą miejscowość odgraniczoną kilkoma zboczami górskimi. Zrobiliśmy szybki postój na jakimś punkcie widokowym na zrobienie kilku zdjęć, wrzucenie czegoś do brzucha i nieudaną próbę wyrzucenia śmieci w miejscowym, zapchanym do niemożliwości śmietniku i ruszyliśmy dalej.
Cienka nitka naszej trasy prowadziła pomiędzy pojedynczymi domkami, trawersując zielone, rolnicze zbocze, zaczął padać lekki deszcz, droga nagle stała się dużo bardziej stroma i poprowadziła wyraźnie w góre. Na jednym z zakrętów serpentyny, korzystając z tego, że był bardzo szeroki, zatrzymaliśmy się na przerwę techniczną, by zarzucić na siebie odzież przeciwdeszczową.
Przez dłuższą chwilę widzieliśmy nawet sąsiednie zbocze, ale widokami zbytnio nie było nam dane się cieszyć, bo kawałek wyżej ponownie zaatakowały nas chmury. Widoczność zmniejszyła się, po chwili znacznie, a po chwili włączone tylne światło (roweru) widać było jedynie z jakichś trzydziestu metrów. Widoczność wcale nie przeszkadzała lokalnym kolarzom, którzy zupełnie nieoświetleni i wyprzedzali nas, i robili zjazdy. I to z prędkością, którą ciężko by mi było nazwać „nieostrożną”. W sumie ruch rowerowy był bardzo duży, co chwilkę za plecami można było usłyszeć „ciao” lub „dziorno”, do tego widać że byliśmy we Włoszech, wszyscy pr0, na wypaśnych rowerach, w wypasnych strojach, wszystko cudne i pod kolor. No i fakt: światełka do takiego zestawu to obciach.
W rozpędzającym się wietrze dotarliśmy pod napis świadczący, że oto osiągnęliśmy nasz cel – znowu powyżej dwóch: 2094 m. Bardzo szybko, żeby nie zmoknąć bardziej, niż to potrzebne, ubraliśmy się cieplej do zjazdu i robiąc szybkie zdjęcie na potwierdzenie zdobycia przełęczy minęliśmy jedną zachęcającą ciepłym światłem karczmę i ruszyliśmy w dół. „W dół” prowadziło bardzo ostro, to był taki typowo austriacki zjazd czyli stromo, prosto w dół, Austriacy jakoś chyba byli zrażeni do serpentyn i ich unikali. Sam zjazd tym samym nie należał do przyjemnych. Nawet, gdy się wypłaszczyło, a nasza wysokość zmalała i w końcu wyjechaliśmy z chmur, czułem odruchowo napinające się mięśnie karku, świadczące o tym, że temperatura jest daleka od optymalnej.
Tak oto dojechaliśmy do Vipiteno. Z daleka zobaczyliśmy solidny budynek Spara. Chciałem wepchnąć do środka Hipcię, żeby przy okazji zakupów rozgrzała się trochę, ale mimo że była zmarznięta, kategorycznie odmówiła.
W środku niby Włochy, ale jednak Austria: wszyscy mówili po niemiecku, napisy po niemiecku, a do mojego angielskiego (a mówiłem tylko, ile chcę pączków) do obsługi pchnięto osobną koleżankę. Która potrzebowała znać liczebniki, bo i tak posługiwałem się nimi i gestem wskazującym, które produkty chciałbym dostać.
Jeszcze pod sklepem wciągnęliśmy pączki (w Sparze mają pyszne pączki), doładowaliśmy się colą i ruszyliśmy w głąb doliny. W dół, w dół i w dół. No z tego akurat nie byliśmy do końca zadowoleni, bo jednak wszystko mieliśmy mokre i sam zjazd wcale nas nie rozgrzewał, mimo że grzaliśmy przed siebie naprawdę solidnie. Słońce nadal było śmiertelnie obrażone i chowało się za gęstymi chmurami. Mimo, że zjechaliśmy ze sporej wysokości nadal było chłodno, ledwo powyżej 10 stopni. Gdzie ta upalna Italia?
Droga nie była rewelacyjna, taka typowa dojazdówka, ani powalających widoków, z wyjątkiem biegnącej w górze raz po raz na potężnych mostach autostrady, ruch też był spory.
Turlając się wylądowaliśmy w Bressanone, gdzie wpadliśmy prosto w korek w godzinach szczytu. Wyjechanie z miejscowości nie było do końca łatwe… a tym bardziej przyjemne. Skręt na Wurzjoch (Passo delle Erbe, 2003 m) uwolnił nas od całego korka, za jednym ruchem kierownicy zrobiło się zielono, przyjemnie (6-7%), cicho… i momentalnie ciepło, pojawiło się słońce, a my postanowiliśmy nie przepuścić takie okazji (niewiadoma kiedy się jeszcze nadarzy) i rozebraliśmy się do krótkich rękawków. Szok normalnie. W miarę wspinania się powyżej miasta uwalniały się też całkiem przyjemne widoki. Ruch zupełnie ucichł. Bardzo wyraźne drugie zbocze doliny zaczęło robić się coraz jaśniejsze. Wraz z końcem dnia chmury powoli rozstępowały się i pojedyncze promienie słońca zaczęły rozświetlać naszą drogę. W oddali widać było zarysy łysych, skalnych gór – Dolomity.
Droga prowadziła między łąkami, lasami pojedynczymi domkami. W jednym z lasów nawet uświadomiłem sobie, jak genialnym pomysłem byłoby wożenie ze sobą hamaka… Zamiast zastanawiać się na jakichś serpentynach, czy jest prosto, krzywo, czy da się jeszcze spać, czy już będziemy spadać, między drzewami można rozwiesić taki kawałek szmaty i już wszystko z głowy, można spać. W wolnej chwili trzeba ustalić, ile toto waży. Bo może jest w tym jakiś cel.
Domy skończyły się nagle, wjechaliśmy w głębsze lasy i jechaliśmy prosto na pionową, charakterystyczną dla Dolomitów ścianę. Co jakiś czas pojawiały się pojedyncze domki, malowane drogowskazy zapraszały do hoteli, karczm i niewielkich osad położonych z dala od naszej drogi.
Spokojny podjazd trwał jakieś dwadzieścia kilometrów, wraz z dojechaniem do wspomnianej już ściany i nawrotem o 180 stopni, zmieniła się szerokość drogi. Stromizna nie zwiększyła się wcale, wąska dróżka prowadziła nadal przez las, ale od tej pory przez długi czas nie widzieliśmy żadnych zabudowań. Z daleka widzieliśmy samą przełęcz, wielką łysą wyrwę pomiędzy dwoma łagodnymi szczytami. Pojawiły się pojedyncze, przyjazdne motocyklistom karczemki, niewielkie zabudowania, a nad samą przełęczą górował duży, rozświetlony budynek hotelu. Zrobiło się szarawo, korzystając jednak z braku ruchu nie włączaliśmy świateł, dzięki temu mogliśmy dłużej napawać się widokiem masywnego szczytu który górował nada drogą. Przełęcz, a w zasadzie ławkę umieszczoną pod olbrzymią mapą, osiągnęliśmy już po zmroku, około 20:40.
Ławka przydała się, bo nadszedł czas na poważne decyzje. Po zjeździe, który nas czekał, mieliśmy zrobić pętlę (Mantana, Brunico, Valdarra di Mezzo), którą Hipcia wybrała tylko dlatego, że kiedyś tamtędy szedł jakiś amatorski wyścig kolarski. Podjazd należał do tych raczej pośledniego gatunku, do tego trzeba by jechać krajówką tylko po to, by wydrapać się tam i zjechać. Po namyśle uznaliśmy, że odpuszczamy pętlę i ścinamy przez las do drogi głównej na… a mniejsza na co; drogi głównej, którą mieliśmy jechać dalej. Wciągnęliśmy jakieś banany, zwinięta mapa wylądowała w sakwie.
Zjazd zaczął się ostro, a w jednej z miejscowości stał się zaskakująco wręcz ostry. W końcu przetrawersowaliśmy jakieś zbocze i kolejnym ostrym zjazdem wyjechaliśmy już na naszym śladzie. Ruszyliśmy pod górę bardzo łagodnym podjazdem prowadzącym wzdłuż rzeki.
Wjechaliśmy w Dolomity, pojawiły się małe turystyczne wioseczki, bez krzykliwych i dużych hoteli tak charakterystycznych dla austriackich Alp. Droga powoli drapała się ku górze raz przez las , raz prze zabudowy, zaliczyliśmy też kilka ostrzejszych serpentyn przed nami bowiem pierwsza z dolomickich przełeczy: Passo Gardena. Nie chcieliśmy jednak robić 4 przełęczy i postanowiliśmy zostawić ją sobie na jutro. Niestety teren nie był zbytnio obiecujący do biwaku, albo domy albo spad przy drodze.
Coś się jednak udawało znaleźć. Jedna miejscówka za tunelem nie pasowała Hipci (a trzeba by było tylko skoczyć przez betonową barierę), druga, którą znalazłem na „wiadukcie narciarskim”, również nie (a narciarze raczej nie mieli po co po trawie jeździć) – jedyne, co tu osiągnąłem, to zmoczenie buta w jakiejś kałuży. Po długiej chwili fuksem znaleźliśmy coś za sporą wioską. Na stromym zboczu znalazł się kawałek równej trawy. Wepchnęliśmy rowery wysoko w górę, rozbiliśmy namiot. Gdy Hipcia układała rzeczy w namiocie, ja zajmowałem się próbami nieprzewrócenia się o plątające się pod nogami gałęzie, rowery i odciągi. Namiot został rozbity tak przemyślnie, że najkrótsza rozsądna droga prowadząca z jednej strony namiotu na drugą miała jakieś 10-15 metrów i prowadziła wąskim i niskim tunelem pod gałęziami drzew.
W końcu udaliśmy się na zasłużony spoczynek. Jutro podjazd wróci – czeka nas przeprawa przez Dolomity…
- DST 146.30km
- Czas 12:25
- VAVG 11.78km/h
- Podjazdy 4135m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!