Czwartek, 17 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 6
Rankiem przywitały nas promienie słońca, nieśmiało przebijające się przez gałęzie. Chłód lasu nawet nie był dokuczliwy. Sprowadzenie rowerów na asfalt było zdecydowanie większym wyzwaniem niż ich wypchanie na góre, ale i to się udało. Dzień dla odmiany zapowiadał się słoneczny i ciepły… może teraz zasmakujemy włoskiego słońca. To co, może wyskoczymy na rower?
Kiedy udało nam się wyturlać na asfalt naszym oczom ukazał się obłędny widok, łyse skały skąpane w słońcu wyrastające jak gdyby nigdy nic, stanowiące idealny kontrast do jaskrawozielonej trawy i błękitnego nieba. Charakterystyczne tutaj ścięte formacje skalne, na widok których chce się ciepnąć rower w krzaki i zacząć się wspinać. Dolomity to mekka wspinaczy. Powoli, ciesząc nasze oczy tym krajobrazem ruszyliśmy pod górę.
W pierwszej większej miejscowości robimy przerwę przy Alimentari. Hipcia idzie kupić colę i coś na śniadanie, w końcu na GPS-ie przybyło flag z nazwami przełęczy, dzisiaj będzie sporo wspinaczki, czarne złoto jednak się przyda. W tym czasie, wykorzystując wolną chwilę, smaruję łańcuchy.
Słońce rozkręca się na całego, mimo to nie jedziemy na krótko, czuć bowiem górski chłód.
Mijamy kilka turystycznych mieścinek. Mimo, że nie był to zdecydowanie sezon narciarski to kolejki gondolowe, którymi usiane były zbocza chodziły na całego, turystów też było sporo. Wszędzie też sklepy na przemian dla narciarzy i rowerzystów. Podjazd jest w miarę łagodny, z wyjątkiem kilku ostrzejszych serpentynek. Po długiej prostej, przecinającej na pół zielona dolinę otoczoną skalistymi szczytami, przed nami pojawia się ściana serpentyn prowadząca na pierwszą przełęcz w Dolomitach. Passo Gardena. 2136 m.
Serpentyny przyjemnie prowadzą pod górę, podjazd nie jest jakoś uciążliwy, a widok na niknącą w dole dolinę fantastyczny. Na jednym dziesięcioprocentowym kawałku dostajemy w prezencie szuter, bo akurat wymieniany jest tam asfalt. Jedziemy pod górę, przeszkadzając samochodem, a singlem, zupełnie z boku w stosunku do naszych serpentyn, z góry zjeżdżają sobie MTB-owcy. Stosunkowo łagodny podjazd umożliwia skupienie się na widokach, które będziemy jeszcze wiele razy wspominać, porównując wszystkie kraje do siebie. Gdzieś na poboczu szpeją się na wspin, a my dalej korblując powoli pniemy się do góry.
Lądujemy na przełęczy. Rowerów nie ma wcale, jest sporo motocyklistów, trochę samochodów, większość to klientela niewielkiego budyneczku umieszczonego na przełęczy. Przełęcz zgoła odmienna o tych austriackich, bardziej przypominająca te które dobrze pamiętamy z naszej wyprawy po Norwegii. Żadnych hoteli, tylko mała kawiarnia i sklep z pamiątkami. Z samej przełęczy odchodzi klika szlaków pieszych pod pobliskie szczyty. Z daleka widzimy wrzynającą się w lewe zbocze cieniutką niteczkę asfaltu, którym za chwilę będziemy się zjeżdżać w kierunku kolejnego podjazdu.
Ograniczamy się do kilku leniwych fotek i ruszamy w zjazd. Króciutki, po chwili przechodzimy we wspomniany już trawers, i praktycznie z miejsca ruszamy z podjazdem pod Passo Sella (2240 m).
Podjazd nie atakuje jakoś stromo, oglądamy sobie widoczki, mijamy zaparkowane samochody, zupełnie przypadkowo stojące niedaleko wąskich ścieżynek prowadzących stromo górę. Patrząc uważnie na skały, które mijamy bardzo blisko, można zauważyć poszczególne zespoły działające już w ścianie. Po chwili zresztą musiał im się zepsuć humor, bo zaczęło kropić… Wyprzedza na kilku szosowców, widać, że naszych tu będzie sporo, bo na poboczu walają się opakowania po żelach dominują powerbarsy.
Przyjemny, łagodny podjazd zakończył się sporym dmuchnięciem powyżej poziomu lasu. Nic jeszcze nie zapowiadało tego, co spotkało nas na samej przęłęczy – wiatr zasuwał tak, że przestawiał nas na środek jezdni, a samochody jadące za nami na wszelki wypadek nie podejmowały prób wyprzedzenia.
Przełęcz równie przyjemna co poprzednia, piękny widok na góry, nad którymi powoli zaczęły się kłębić chmury i zieloną dolina, do której zaraz będziemy zjeżdżać i to po stromych, krótkich i krętych serpentynach.
Zjazd rzeczywiście był kapitalny, szybko z doliny wjechaliśmy w las i tam zaskoczył nas skręt i od razu podjazd na kolejną przełęcz tym razem wspinamy się na Passo di Wpierdol (Passo Pordoi, 2239 m). Wpierdol dostaliśmy na początku podjazdu: przeturlała się nad nami burza. A potem kolejna. Gdy uznałem, że nie będzie krótka i rzuciłem się do zakładania kurtki, roześmiała się w rytmie kropel, uprzejmie poczekała, aż wsiądę na rower i po trzydziestu sekundach poszła sobie, zostawiając mnie z niewiarygodnie głupim wyrazem twarzy; nie wiedziałem, czy się złościć, czy roześmiać.
Powyzej poziomu lasu zaczęło wiać i znowu lać – samą przełęcz robiliśmy w solidnym deszczu, Hipci nawet biło brawo dwóch Niemców. Zjazd: tu znowu po kapitalnych serpentynach poprzedzielanych krótkimi tunelami lawinowymi. Na szczęście ostatecznie przestało padać, pozostało nam tylko uważnie pokonywać kolejne zakręty. Długi, a przynajmniej dłuższy niż dwa poprzednie, zjazd prowadzi nas na dół doliny do miejscowości Arabba, tam zostajemy pozdrowieni przez grupę motocyklistów z Polski. Przecinamy tą turystyczną i dość gwarną miejscowości i już znów mkniemy po prawie bezludnych terenach, trawersując zielone zbocze, raz lekko w dół raz lekko pod górę (maksymalnie 3%). mijając raz po raz małe wioseczki,
Już na wypłaszczeniu, minęliśmy drogowskaz do Val di Zoldo; to jeszcze nie nasz skręt, tam dojedziemy tego samego dnia, ale jeszcze nie teraz. Teraz czas na Passo Falzarego na 2105 m (przełęcz Fajfusowo – nie, nie pytajcie, skąd te nazwy, tworzyłem je na bieżąco).
Na samym początku podjazdu minęliśmy znak napisany po włosku, ale moje kilkugodzinne doświadczenie w czytaniu włoskich napisów pomogło mi zrozumieć, że droga jest zamknięta, przynajmniej na razie, z powodu remontu. No ale przecież… Przecież rower się zmieści. Na pewno. No ale to może nie ta droga, co? Może dotyczy to bocznej drogi na Passo Valparola. Oby.
Wspinaliśmy się już dłuższą chwilę, gdy minęły nas dwa motocykle, które po kilku minutach wrócili. Zatrzymali się przy nas i zagadali. Akurat byli Polakami, szkoda że zorientowaliśmy się dopiero jak odjeżdżali, nic to, dogadaliśmy się po angielsku. Wyżej jest remont, droga zablokowana, wszystko stoi, ale „jedźcie, może was robotnicy puszczą, zagadajcie”.
Ruszyliśmy dalej. W końcu nawet jeśli nie uda się przejechać, to skrót, który zafunduje nam niespodziewana zawrotka będzie tak zyskowny, że warto pokręcić jeszcze trochę pod górę.
Z daleka przywitał nas ogonek samochodów, którego koniec dość nerwowo i gwałtownie usiłował zawrócić. Nie każdy miał taką możliwość - gdy podjechaliśmy bliżej, stanęliśmy obok kierowcy autokaru, który z dość niewyraźną miną obserwował stan drogi. W końcu wiózł pełen autokar emerytów. Okazało się, że nie widział znaku na dole. Wbił się w drogę, a teraz już nie mógł zawrócić. Pozostało mu czekanie trzech godzin, aż droga się otworzy. Remont polegał na wymianie części tunelu przeciwlawinowego, więc żeby przepuścić ruch należałoby wycofać robotników i, przede wszystkim, dźwigi i podnośniki.
Rzuciłem okiem tu i ówdzie, zerknąłem i syknąłem „walimy”. Boczkiem, boczkiem, pchając rower pod rusztowaniami, unikając wzroku robotników przemknęliśmy na drugą stronę. Tam wsiedliśmy i ruszyliśmy dalej, zastanawiając się nad tym, jak bardzo nas muszą w tym momencie nienawidzić ci z kierowców, którzy po drugiej stronie będą musieli czekać.
Po drugiej stronie sytuacja była podobna: samochody podjeżdżały i z daleka widząc rozebrany tunel, zawracały nawet nie zawracając sobie głowy zerknięcie na tablicę z godziną udrożnienia przejazdu.
Przejechaliśmy przez dwa króciutkie tunele wydrążone w skale i po chwili już wciągaliśmy jakieś żarcie na przełęczy. Precyzyjnie: na wysepce pośrodku skrzyżowania. Kilka fotek i wio w dół, w końcu to jeszcze nie koniec naszej podróży. Kolejnym punktem na mojej mapie była Passo Giau.
Zjazd był bardzo przyjemny, tylko z kilkoma serpentynami, więc można było spokojnie grzać w dół, Droga do złudzenia przypomniała poprzednie trzy zjazdy, wzdłuż zbocza wijąc się raz po jego prawej lub lewej stronie z widokiem na wypiętrzające się szczyty, po to aby następnie zniknąć wśród drzew.
Tu już nie widzieliśmy żadnych szosowców za to pojawili się mtbowcy. Tu przed skrętem na kolejną przełęcz widzimy przed nami na drodze kilka stojących samochodów. Oho, pewnie wypadek. W sumie to był wypadek, tylko dość nietypowy: jeden z samochodów najprawdopodobniej potrącił liska i teraz próbował mu udzielić pomocy, ale lisek jakoś nie chciał skorzystać i najnormalniej świecie spylił w las.
Podjazd na Passo Giau (2236 m) był odrobinę bardziej wymagający w porównaniu do poprzednich dolomickich przełęczy, na kórych dominowało 6% - miał syte 10%. Po wyjrzeniu powyżej lasu, wiatr dał o sobie znać. Wykonany ze starego roweru wiatraczek umieszczony na przełęczy cały szalał.
Warto zaznaczyć, że tutejsze przełęcze były bardzo „rowerowe”. Na każdej można było zauważyć elementy wystroju, a to rowery, a to… rowery, a to koła rowerowe. Zapewne umieszczone na każdej z przełęczy mniejsze i większe karczemki, miały wewnątrz pasujące i tematyczne wystroje.
Na przełęczy minęliśmy się z dwoma sakwiarzami. Nasze zapasy żywieniowe były na wyczerpaniu, nie mieliśmy też nic na kolacje a do tej pory nie natknęliśmy się na żaden czynny sklep, bo i żadnych większych miejscowości nie było, wszędzie tkwiły tylkopojedyncze domy, dlatego też postanowiliśmy zapytać sakwiarzy czy po zjeździe znajdzie się jakiś sklep. Rzekomo był.
Czekał nas solidny zjazd (ok. 1200 m w pionie) i wspinaczka na prawdopodobnie ostatnią już dziś przełęcz: passo Pedała (Passo Fedaia, 2057 m). Ubraliśmy się cieplej, zresztą cały dziejszy dzień polegał na rozbieraniu się na podjeździe i ubieraniu do zjazdu, trochę to upierdliwe było ale marznąć czasem trzeba. Zjazd poszedł przyjemnie, liczne ponumerowane serpentyny nieco urozmaicały pojawiające się zwykle podczas zjazdów znużenie i senność. Zjechaliśmy do kliku wioseczek. W jednej z nich faktycznie udało nam się znaleźć czynny sklep, w którym Hipcia wykupiła prawie cały asortyment, w sam raz na podjazd, ale lepiej jechać z obciążeniem niż z pustym żołądkiem. Na murku wciągnęliśmy jakieś ichnoszne kremówki, trochę stare, ale nadal dobre.
Podjazd zaczął się bardzo spokojnie. Gdy już liczyłem na to, że może tak zostanie do końca, podjazd stał się prostą jak linijka drogą, ze stałym nachyleniem 12%. Nie puściło do końca. Najpierw wspinaczka szeroką, prawie pustą doliną, potem, już po zmroku, serpentyny. I, jakby tego było mało, kolejna burza, która zapowiadała się od dawna i tym razem tak szybko nie puściła. Ubierając się w pośpiechu, na poboczu, widzieliśmy wyraźnie światła pojedynczych samochodów, jadących szeroką doliną lub zjeżdżających z góry.
Na przełęczy minęliśmy jeden rozświetlony hotelik, przemknęliśmy pod ciemnym łukiem tunelu zrobionego nie wiadomo, czy dla narciarzy, czy zwierząt i pokonaliśmy płaski fragment umieszczony tuż przy mieniącym się z lekka jeziorku. A potem drugim, już dużo większym. Na zjeździe było sporo tuneli, co dawało chwilowe wytchnienie od prysznica tryskającego spod kół. Było bardzo chłodno i jedyne o czym myśleliśmy teraz, to omijanie kałuż i pojawienie się na dole tak szybko, jak to możliwe. Lśniący od deszczu asfalt nie pomagał w rozróżnieniu od tego, co ładne, a co dziurawe. Lampki też coraz gorzej świeciły, trzeba było już dawno wymienić baterie... Do tego zrobiło się chłodno i nieprzyjemnie. Wyjechaliśmy na drogę główną w sporej miejscowości (Canazei) i stamtąd ruszyliśmy – dalej w dół - przez niekończące się zabudowania, hotele i restauracje. Do tego za sprawą przepływającej w pobliżu rzeczki pojawiła się mgła, więc zrobiło się jeszcze bardziej nieprzyjemnie i jak na zbawienie czekaliśmy na podjazd.
W końcu i ten nadszedł. Przełęcz Costalunga już blisko, na przełęczy musi być jakiś Kingsajz i musi się być jak (i gdzie) rozbić. Nie musieliśmy czekać aż do przełęczy: gdy wyjechaliśmy z zabudowań i wjechaliśmy w las, postanowiłem się rozejrzeć. Bez większego entuzjazmu, mając świadomość tego, że marnuję czas, który mogliśmy poświęcić na jazdę w górę, przemaszerowałem stromym zboczem. Okazało się, że pośrodku wydawałoby się zupełnie niemożliwego do spania miejsca, znalazł się bardzo sympatyczny i szeroki fragment, który był prawie zupełnie płaski.
Namiot został rozbity, mimo że musieliśmy się ukrywać, bo jak na złość drogą co chwilę jeździli tutejsi. Przed wejściem do środka zauważyłem, że na pieńku położyłem rękawiczki, bo rano pewnie bym ich szukał po całym namiocie.
Gdy zaczęliśmy się przygotowywać do spania, zobaczyliśmy, że patrzą na nas oczy. Dużo oczu. Całą moskitierę na namiocie oblazły nam pająki kosarze. Szybko licząc naliczyłem się ponad dwudziestu. Czekały bez ruchu aż pójdziemy spać. Nic nie mówiły, tylko patrzyły.
Kiedy udało nam się wyturlać na asfalt naszym oczom ukazał się obłędny widok, łyse skały skąpane w słońcu wyrastające jak gdyby nigdy nic, stanowiące idealny kontrast do jaskrawozielonej trawy i błękitnego nieba. Charakterystyczne tutaj ścięte formacje skalne, na widok których chce się ciepnąć rower w krzaki i zacząć się wspinać. Dolomity to mekka wspinaczy. Powoli, ciesząc nasze oczy tym krajobrazem ruszyliśmy pod górę.
W pierwszej większej miejscowości robimy przerwę przy Alimentari. Hipcia idzie kupić colę i coś na śniadanie, w końcu na GPS-ie przybyło flag z nazwami przełęczy, dzisiaj będzie sporo wspinaczki, czarne złoto jednak się przyda. W tym czasie, wykorzystując wolną chwilę, smaruję łańcuchy.
Słońce rozkręca się na całego, mimo to nie jedziemy na krótko, czuć bowiem górski chłód.
Mijamy kilka turystycznych mieścinek. Mimo, że nie był to zdecydowanie sezon narciarski to kolejki gondolowe, którymi usiane były zbocza chodziły na całego, turystów też było sporo. Wszędzie też sklepy na przemian dla narciarzy i rowerzystów. Podjazd jest w miarę łagodny, z wyjątkiem kilku ostrzejszych serpentynek. Po długiej prostej, przecinającej na pół zielona dolinę otoczoną skalistymi szczytami, przed nami pojawia się ściana serpentyn prowadząca na pierwszą przełęcz w Dolomitach. Passo Gardena. 2136 m.
Serpentyny przyjemnie prowadzą pod górę, podjazd nie jest jakoś uciążliwy, a widok na niknącą w dole dolinę fantastyczny. Na jednym dziesięcioprocentowym kawałku dostajemy w prezencie szuter, bo akurat wymieniany jest tam asfalt. Jedziemy pod górę, przeszkadzając samochodem, a singlem, zupełnie z boku w stosunku do naszych serpentyn, z góry zjeżdżają sobie MTB-owcy. Stosunkowo łagodny podjazd umożliwia skupienie się na widokach, które będziemy jeszcze wiele razy wspominać, porównując wszystkie kraje do siebie. Gdzieś na poboczu szpeją się na wspin, a my dalej korblując powoli pniemy się do góry.
Lądujemy na przełęczy. Rowerów nie ma wcale, jest sporo motocyklistów, trochę samochodów, większość to klientela niewielkiego budyneczku umieszczonego na przełęczy. Przełęcz zgoła odmienna o tych austriackich, bardziej przypominająca te które dobrze pamiętamy z naszej wyprawy po Norwegii. Żadnych hoteli, tylko mała kawiarnia i sklep z pamiątkami. Z samej przełęczy odchodzi klika szlaków pieszych pod pobliskie szczyty. Z daleka widzimy wrzynającą się w lewe zbocze cieniutką niteczkę asfaltu, którym za chwilę będziemy się zjeżdżać w kierunku kolejnego podjazdu.
Ograniczamy się do kilku leniwych fotek i ruszamy w zjazd. Króciutki, po chwili przechodzimy we wspomniany już trawers, i praktycznie z miejsca ruszamy z podjazdem pod Passo Sella (2240 m).
Podjazd nie atakuje jakoś stromo, oglądamy sobie widoczki, mijamy zaparkowane samochody, zupełnie przypadkowo stojące niedaleko wąskich ścieżynek prowadzących stromo górę. Patrząc uważnie na skały, które mijamy bardzo blisko, można zauważyć poszczególne zespoły działające już w ścianie. Po chwili zresztą musiał im się zepsuć humor, bo zaczęło kropić… Wyprzedza na kilku szosowców, widać, że naszych tu będzie sporo, bo na poboczu walają się opakowania po żelach dominują powerbarsy.
Przyjemny, łagodny podjazd zakończył się sporym dmuchnięciem powyżej poziomu lasu. Nic jeszcze nie zapowiadało tego, co spotkało nas na samej przęłęczy – wiatr zasuwał tak, że przestawiał nas na środek jezdni, a samochody jadące za nami na wszelki wypadek nie podejmowały prób wyprzedzenia.
Przełęcz równie przyjemna co poprzednia, piękny widok na góry, nad którymi powoli zaczęły się kłębić chmury i zieloną dolina, do której zaraz będziemy zjeżdżać i to po stromych, krótkich i krętych serpentynach.
Zjazd rzeczywiście był kapitalny, szybko z doliny wjechaliśmy w las i tam zaskoczył nas skręt i od razu podjazd na kolejną przełęcz tym razem wspinamy się na Passo di Wpierdol (Passo Pordoi, 2239 m). Wpierdol dostaliśmy na początku podjazdu: przeturlała się nad nami burza. A potem kolejna. Gdy uznałem, że nie będzie krótka i rzuciłem się do zakładania kurtki, roześmiała się w rytmie kropel, uprzejmie poczekała, aż wsiądę na rower i po trzydziestu sekundach poszła sobie, zostawiając mnie z niewiarygodnie głupim wyrazem twarzy; nie wiedziałem, czy się złościć, czy roześmiać.
Powyzej poziomu lasu zaczęło wiać i znowu lać – samą przełęcz robiliśmy w solidnym deszczu, Hipci nawet biło brawo dwóch Niemców. Zjazd: tu znowu po kapitalnych serpentynach poprzedzielanych krótkimi tunelami lawinowymi. Na szczęście ostatecznie przestało padać, pozostało nam tylko uważnie pokonywać kolejne zakręty. Długi, a przynajmniej dłuższy niż dwa poprzednie, zjazd prowadzi nas na dół doliny do miejscowości Arabba, tam zostajemy pozdrowieni przez grupę motocyklistów z Polski. Przecinamy tą turystyczną i dość gwarną miejscowości i już znów mkniemy po prawie bezludnych terenach, trawersując zielone zbocze, raz lekko w dół raz lekko pod górę (maksymalnie 3%). mijając raz po raz małe wioseczki,
Już na wypłaszczeniu, minęliśmy drogowskaz do Val di Zoldo; to jeszcze nie nasz skręt, tam dojedziemy tego samego dnia, ale jeszcze nie teraz. Teraz czas na Passo Falzarego na 2105 m (przełęcz Fajfusowo – nie, nie pytajcie, skąd te nazwy, tworzyłem je na bieżąco).
Na samym początku podjazdu minęliśmy znak napisany po włosku, ale moje kilkugodzinne doświadczenie w czytaniu włoskich napisów pomogło mi zrozumieć, że droga jest zamknięta, przynajmniej na razie, z powodu remontu. No ale przecież… Przecież rower się zmieści. Na pewno. No ale to może nie ta droga, co? Może dotyczy to bocznej drogi na Passo Valparola. Oby.
Wspinaliśmy się już dłuższą chwilę, gdy minęły nas dwa motocykle, które po kilku minutach wrócili. Zatrzymali się przy nas i zagadali. Akurat byli Polakami, szkoda że zorientowaliśmy się dopiero jak odjeżdżali, nic to, dogadaliśmy się po angielsku. Wyżej jest remont, droga zablokowana, wszystko stoi, ale „jedźcie, może was robotnicy puszczą, zagadajcie”.
Ruszyliśmy dalej. W końcu nawet jeśli nie uda się przejechać, to skrót, który zafunduje nam niespodziewana zawrotka będzie tak zyskowny, że warto pokręcić jeszcze trochę pod górę.
Z daleka przywitał nas ogonek samochodów, którego koniec dość nerwowo i gwałtownie usiłował zawrócić. Nie każdy miał taką możliwość - gdy podjechaliśmy bliżej, stanęliśmy obok kierowcy autokaru, który z dość niewyraźną miną obserwował stan drogi. W końcu wiózł pełen autokar emerytów. Okazało się, że nie widział znaku na dole. Wbił się w drogę, a teraz już nie mógł zawrócić. Pozostało mu czekanie trzech godzin, aż droga się otworzy. Remont polegał na wymianie części tunelu przeciwlawinowego, więc żeby przepuścić ruch należałoby wycofać robotników i, przede wszystkim, dźwigi i podnośniki.
Rzuciłem okiem tu i ówdzie, zerknąłem i syknąłem „walimy”. Boczkiem, boczkiem, pchając rower pod rusztowaniami, unikając wzroku robotników przemknęliśmy na drugą stronę. Tam wsiedliśmy i ruszyliśmy dalej, zastanawiając się nad tym, jak bardzo nas muszą w tym momencie nienawidzić ci z kierowców, którzy po drugiej stronie będą musieli czekać.
Po drugiej stronie sytuacja była podobna: samochody podjeżdżały i z daleka widząc rozebrany tunel, zawracały nawet nie zawracając sobie głowy zerknięcie na tablicę z godziną udrożnienia przejazdu.
Przejechaliśmy przez dwa króciutkie tunele wydrążone w skale i po chwili już wciągaliśmy jakieś żarcie na przełęczy. Precyzyjnie: na wysepce pośrodku skrzyżowania. Kilka fotek i wio w dół, w końcu to jeszcze nie koniec naszej podróży. Kolejnym punktem na mojej mapie była Passo Giau.
Zjazd był bardzo przyjemny, tylko z kilkoma serpentynami, więc można było spokojnie grzać w dół, Droga do złudzenia przypomniała poprzednie trzy zjazdy, wzdłuż zbocza wijąc się raz po jego prawej lub lewej stronie z widokiem na wypiętrzające się szczyty, po to aby następnie zniknąć wśród drzew.
Tu już nie widzieliśmy żadnych szosowców za to pojawili się mtbowcy. Tu przed skrętem na kolejną przełęcz widzimy przed nami na drodze kilka stojących samochodów. Oho, pewnie wypadek. W sumie to był wypadek, tylko dość nietypowy: jeden z samochodów najprawdopodobniej potrącił liska i teraz próbował mu udzielić pomocy, ale lisek jakoś nie chciał skorzystać i najnormalniej świecie spylił w las.
Podjazd na Passo Giau (2236 m) był odrobinę bardziej wymagający w porównaniu do poprzednich dolomickich przełęczy, na kórych dominowało 6% - miał syte 10%. Po wyjrzeniu powyżej lasu, wiatr dał o sobie znać. Wykonany ze starego roweru wiatraczek umieszczony na przełęczy cały szalał.
Warto zaznaczyć, że tutejsze przełęcze były bardzo „rowerowe”. Na każdej można było zauważyć elementy wystroju, a to rowery, a to… rowery, a to koła rowerowe. Zapewne umieszczone na każdej z przełęczy mniejsze i większe karczemki, miały wewnątrz pasujące i tematyczne wystroje.
Na przełęczy minęliśmy się z dwoma sakwiarzami. Nasze zapasy żywieniowe były na wyczerpaniu, nie mieliśmy też nic na kolacje a do tej pory nie natknęliśmy się na żaden czynny sklep, bo i żadnych większych miejscowości nie było, wszędzie tkwiły tylkopojedyncze domy, dlatego też postanowiliśmy zapytać sakwiarzy czy po zjeździe znajdzie się jakiś sklep. Rzekomo był.
Czekał nas solidny zjazd (ok. 1200 m w pionie) i wspinaczka na prawdopodobnie ostatnią już dziś przełęcz: passo Pedała (Passo Fedaia, 2057 m). Ubraliśmy się cieplej, zresztą cały dziejszy dzień polegał na rozbieraniu się na podjeździe i ubieraniu do zjazdu, trochę to upierdliwe było ale marznąć czasem trzeba. Zjazd poszedł przyjemnie, liczne ponumerowane serpentyny nieco urozmaicały pojawiające się zwykle podczas zjazdów znużenie i senność. Zjechaliśmy do kliku wioseczek. W jednej z nich faktycznie udało nam się znaleźć czynny sklep, w którym Hipcia wykupiła prawie cały asortyment, w sam raz na podjazd, ale lepiej jechać z obciążeniem niż z pustym żołądkiem. Na murku wciągnęliśmy jakieś ichnoszne kremówki, trochę stare, ale nadal dobre.
Podjazd zaczął się bardzo spokojnie. Gdy już liczyłem na to, że może tak zostanie do końca, podjazd stał się prostą jak linijka drogą, ze stałym nachyleniem 12%. Nie puściło do końca. Najpierw wspinaczka szeroką, prawie pustą doliną, potem, już po zmroku, serpentyny. I, jakby tego było mało, kolejna burza, która zapowiadała się od dawna i tym razem tak szybko nie puściła. Ubierając się w pośpiechu, na poboczu, widzieliśmy wyraźnie światła pojedynczych samochodów, jadących szeroką doliną lub zjeżdżających z góry.
Na przełęczy minęliśmy jeden rozświetlony hotelik, przemknęliśmy pod ciemnym łukiem tunelu zrobionego nie wiadomo, czy dla narciarzy, czy zwierząt i pokonaliśmy płaski fragment umieszczony tuż przy mieniącym się z lekka jeziorku. A potem drugim, już dużo większym. Na zjeździe było sporo tuneli, co dawało chwilowe wytchnienie od prysznica tryskającego spod kół. Było bardzo chłodno i jedyne o czym myśleliśmy teraz, to omijanie kałuż i pojawienie się na dole tak szybko, jak to możliwe. Lśniący od deszczu asfalt nie pomagał w rozróżnieniu od tego, co ładne, a co dziurawe. Lampki też coraz gorzej świeciły, trzeba było już dawno wymienić baterie... Do tego zrobiło się chłodno i nieprzyjemnie. Wyjechaliśmy na drogę główną w sporej miejscowości (Canazei) i stamtąd ruszyliśmy – dalej w dół - przez niekończące się zabudowania, hotele i restauracje. Do tego za sprawą przepływającej w pobliżu rzeczki pojawiła się mgła, więc zrobiło się jeszcze bardziej nieprzyjemnie i jak na zbawienie czekaliśmy na podjazd.
W końcu i ten nadszedł. Przełęcz Costalunga już blisko, na przełęczy musi być jakiś Kingsajz i musi się być jak (i gdzie) rozbić. Nie musieliśmy czekać aż do przełęczy: gdy wyjechaliśmy z zabudowań i wjechaliśmy w las, postanowiłem się rozejrzeć. Bez większego entuzjazmu, mając świadomość tego, że marnuję czas, który mogliśmy poświęcić na jazdę w górę, przemaszerowałem stromym zboczem. Okazało się, że pośrodku wydawałoby się zupełnie niemożliwego do spania miejsca, znalazł się bardzo sympatyczny i szeroki fragment, który był prawie zupełnie płaski.
Namiot został rozbity, mimo że musieliśmy się ukrywać, bo jak na złość drogą co chwilę jeździli tutejsi. Przed wejściem do środka zauważyłem, że na pieńku położyłem rękawiczki, bo rano pewnie bym ich szukał po całym namiocie.
Gdy zaczęliśmy się przygotowywać do spania, zobaczyliśmy, że patrzą na nas oczy. Dużo oczu. Całą moskitierę na namiocie oblazły nam pająki kosarze. Szybko licząc naliczyłem się ponad dwudziestu. Czekały bez ruchu aż pójdziemy spać. Nic nie mówiły, tylko patrzyły.
- DST 172.04km
- Czas 13:32
- VAVG 12.71km/h
- Podjazdy 4145m
- Sprzęt Unibike Viper
Komentarze
KOSARZE TO NIE PAJĄKI!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
WuJekG - 21:22 sobota, 22 grudnia 2018 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!