Piątek, 18 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 7
Poranek rozpoczął się od dźwięku przejeżdżającej ciężarówki. Gruntówka, przy której się rozbiliśmy, w nocy sprawiała wrażenie opuszczonej – kto w końcu miałby interes, żeby wyjeżdżać rano tak wysoko i po tak stromym zboczu? Okazało się, że nie jeden i nie dwóch ma w tym swoje plany. Pierwsza ciężarówka nas zbudziła, drugą przyuważyłem przez rozsunięty namiot. Trzecia przejechała, gdy już się zwijaliśmy.
Nie trzeba było się nigdzie spieszyć. Powietrze przesycone było wilgotnym zapachem iglastego lasu, słońce nieśmiało wygląda i zaprasza do spędzenia całego dnia na zewnątrz. Najwięcej trudu zajął zjazd po wilgotnych, mokrych kamykach. A potem to już – wiadomo – ruszamy w górę.
Passo Costalunga okazała się być taką przełęczą, że żeby do niej dojechać, trzeba było zrobić niewielki zjazd po długim trawersie. Dzisiaj zaczęliśmy od trochę niższej, niż wczoraj zdobyczy: 1753 m. Później jednak było jeszcze przyjemniej – dostaliśmy kawał prostego, równego zjazdu, na którym można było walić prosto przed siebie, nie zastanawiając się nad niczym.
Na głównej drodze pokonaliśmy kawałek w kierunku Passo Lavaze. Dziwiło mnie to bardzo, bo przełęcz, do której teraz zmierzaliśmy, miałem oznaczoną jako „Deutschhofen”. Po chwili wspinaczki wszystko się wyjaśniło: na przełęcz droga prowadzi w lewo, a my zasuwamy w prawo. Na samym początku uprzejmie przepuszczamy jeszcze ciężarówkę, która miała problem z rozpędzeniem się i nie chcieliśmy jej przeszkadzać. Później już zaczynamy się wspinać, nieliczne chmury powoli znikają, a już przy samej przełęczy wita nas widok nasyconej zieleni i pięknych wzgórz, prawie jak żywcem zdartych ze słynnej, windowsowej tapety.
Prawie udało się rozpocząć zjazd, ale bardzo szybko zatrzymałem się na jednym ze skrzyżowań, by dokładnie się przyjrzeć mapie. Głupio byłoby w końcu wracać kawał drogi pod górę. Gdy ustaliliśmy już, którędy trzeba zjeżdżać, zaczęliśmy zasuwać prosto przed siebie. Olaliśmy kilka zbędnych wahadeł, po długim trawersie zbocza stromymi serpentynami zacienionym, lesistym zboczem zjechaliśmy na dno szerokiej doliny. No i tu zrobiło się ładniej!
Temperatura momentalnie wzrosła do ponad 30 stopni, do tego słońce zaczęło naprawdę mocno grzać. Po obu stronach strome zbocza, przy drodze, tkwiły niekończące się sady z jabłoniami i winogronami poprzetykane kilkoma typowo południowymi miejscowościami, przed nami kawał równej drogi w kierunku Bolzano. Na widok takiego idealnie płaskiego fragmentu przypomniała mi się dolina którą rok wcześniej opuszczaliśmy Albanię. Tam też było tak ładnie.
Droga prowadzi cały czas prawym zboczem, czasami pojawiają się znaki zakazu, wtedy grzecznie jedziemy przez centrum jakiejś miejscowości. W końcu trafiamy na dużą, kilkupasową ulicę i wielki napis „Bolzano”. A kawałek dalej inny, nieco mniejszy, z informacją o tym, ze miasto jest „Cyclist friendly”.
No to, kurwa, było.
Zaczęło się od gównianych DDR, które się łączyły, urywały, skręcały bezmyślnietak, że pierwsze z brzegu polskie miasteczko ma w tym więcej sensu. Dojechaliśmy gdzieś, gdzie przywitał nas zakaz wjazdu, skręciłem wobec tego w coś, co wyglądało jako droga techniczna. Tam też pojawił się zakaz, ale przemyślnie, dopiero po kilkuset metrach. Jechaliśmy więc dalej na wprost, wyjeżdżając na drogę bez zakazu, która po kilku metrach przeszła w drogę… z zakazem.
I wtedy stwierdziłem, że mam dość tego zasranego chaosu. Skrzyżowanie, na którym chciałem skręcić w prawo, miałem w zasięgu wzroku, więc w towarzystwie wszystkich włoskich kierowców machających kończynami i krzyczących „no, no, no, bici no!”, wjechaliśmy na pas, przejechaliśmy te zakichane kilkaset metrów i skręciliśmy w prawo. Tam nagle wyrosła DDR (zakazu oczywiście nie było), na którą wsiedliśmy, by na kolejnym skrzyżowaniu zorientować się, że DDR jedzie w prawo, w krzaki. Za skrzyżowaniem DDR nie było, pojechaliśmy więc prosto, jezdnią. Za kolejnym skrzyżowaniem znowu pojawiła się DDR, którą już olaliśmy, bo po jaką cholerę było marnować czas na to barachło?!
W tym momencie, jak na żądanie, jakiś spalony na brąz i wyżelowany maczolatino musiał zatrąbić przejeżdżając obok i wymachując kończynami. Odmachałem mu również, najdłuższym z palców dłoni (żeby wyraźnie go widział).
Kawałek dalej pojawiła się nadzieja, bo zabudowania poczęły robić się coraz rzadsze, droga coraz bardziej wyglądała na wylotówkę z przyjaznego rowerzystom miasta, więc można było zakładać, że wkrótce będziemy mieli święty spokój. W tym momencie, na pocieszenie, wyrósł nam Spar. Zrobiliśmy tam zakupy, najedliśmy się pączków i ruszyliśmy przed siebie, byle dalej, byle szybciej.
Opuszczając Bolzano zauważyliśmy bardzo wiele czarnoskórych osób na rowerach. Prawie jak masa krytyczna. Do tego wszyscy jechali w „swoich”, kolorowych strojach. Fajnie to wyglądało.
W końcu z dala od miasta zaczęło się robić spokojnie. Ruch się lekko zmniejszył (bez przesady, ale jednak), droga zaczęła prowadzić lekko w dół, nawet wiatr w plecy nie zawiał. Wcale mi to nie przeszkadzało wyrażać wszem i wobec swojej opinii o Bolzano i ichniej „bike friendly” polityce.
Powoli zmierzaliśmy w kierunku Merano. Tuż przed miejscowością wyrosła autostrada, a my skręciliśmy w kierunku drugiego brzegu doliny, robiąc dość stromy podjazd. Na tymże wyprzedziła nas bez trudu młoda dziewczyna. Po chwili zorientowałem się, że miała elektryczny rower.
Droga pięła się wzdłuż torów, wzdłuż nich również zjechaliśmy do głównej. Tam stanęliśmy na skrzyżowaniu, gdzie czekaliśmy i czekaliśmy na to, aż będzie można włączyć się do ruchu. Gdy już prawie miałem skoczyć na drugą stronę, Hipcia krzyknęła żebym stał. Zakaz. Bo za zakazem był tunel.
Przeszliśmy przez jezdnię (grzecznie, przez przejście dla pieszych), po czym zatopiłem się w analizie GPS-a. Wyszło mi, że jednak jakoś bokiem uda się dojechać do głównej, w miejscu, gdzie nie będzie innej opcji niż jazda główną. Wtedy to nas chyba tamtędy puszczą. A przynajmniej nie będzie mnie to już obchodziło.
Zjechaliśmy w dół, na samo dno doliny i po chwili wylądowaliśmy na wąskiej dróżce między sadami. Trochę pracowników wszędzie się kręciło (fajne mają te wąziutkie traktorki, idealnie dopasowane do wąziutkich, wyasfaltowanych uliczek między sadami), ale dwa jabłka udało nam się podprowadzić. Chrupiąc je turlaliśmy się dalej, kilka razy stając na sprawdzenie dalszej drogi. Niestety, konieczne było ponowne wturlanie się w górę w kierunku głównej. I wreszcie pozwolono nam po niej pojechać. Już za morderczym tunelem.
Droga prowadziła lekko pod górę. Początkowo zaatakował nas bardzo duży ruch (klika razy musieliśmy nawet wyprzedzać korek z uwagi na światła). Jednak im bardziej oddalaliśmy się od Meran, tym bardziejmalał, choć dalej droga była bardzo ruchliwa. Kilka razy musieliśmy się przebijać przez miasteczka ze względu na „obwodnice” z zakazami i kolejnym tunelem-mordercą, ze dwa razy musiałem pozdrowić dwóch kierowców (Niemca i Szwajcara), których najwyraźniej poirytował fakt, że nie mogą nas wyprzedzić.
W końcu pokonaliśmy „Passo di Arbol” (nazwałem ją tak, bo była cała pokryta sadami jabłkowymi) i po niewielkim zjeździe na rondzie prawie skręciliśmy w lewo. Prawie, bo zepchnął mnie z niego TIR. Zawróciliśmy i w końcu jechaliśmy już dużo mniej ruchliwą droga w kierunku Stelvio.
Na samym dole wskoczyliśmy jeszcze do otwartego sklepu na ostanie zakupy i rozpoczęliśmy wieczorną wspinaczkę. Z początku jeszcze minęło nas kilku szosowców zjeżdżających w dół, a potem… nastała cisza. Czasem była ona naruszana przez pojedyncze samochody (załoga jednego z nich nawet nas dopingowała). Zaczęło się robić szaro. Jechaliśmy sami. Rzadko chyba ktoś ma okazję robić Stelvio zupełnie samemu, a nam się ta sztuka udała.
Zmrok zapadał powoli. Widoki też robiły się coraz ciemniejsze, ale zyski z zupełnego spokoju na podjeździe w zupełności kompensowały straty związane z tym, że od chwili widzimy tylko kontury gór, nitkę asfaltu i wyraźne znaki określające numer zakrętu.
Wraz z zachodem słońca zrobiło się momentalnie chłodno. Chłód potęgowała również wilgoć ze strumyka wzdłuż którego jechaliśmy. Krótka przerwa na ubranie i witamy, dobry wieczór . Przed nami serpentyny. Krótkie i przyjemne. Do pokonania jedynie kilkadziesiąt takich.
W górze majaczyły jakieś budynki, które stawały się coraz większe i większe. W końcu, około północy, wjechaliśmy między nie.
Wszystko spało. Kilka hoteli i innych zabudowań, wszystko niezbyt ładne, szare i śpiące o tej porze. Stopni zero. Metrów 2757. Wysoko. Ubraliśmy się cieplej, w niewyraźnym świetle latarni zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie i zjechaliśmy około dwustu metrów w pionie, do pierwszego miejsca, które nadawało się na nocleg.
Była to duża polana, odgrodzona drewnianym ogrodzeniem, z pojedynczymi, drewnianymi ławami i stołami. Góry majaczyły dookoła, ciemne kontury cicho zatapiały się w ciemności nocy, zakłócanej tylko przez dzwonki pasącego się opodal stada krów. Rozbiliśmy namiot, wybierając miejsce tak, by krowy nie miały łatwego podejścia do nas. Pod karimatę podłożyliśmy folię NRC, bo nie zapowiadało się na to, żeby miało być nam tej nocy za ciepło.
Nie trzeba było się nigdzie spieszyć. Powietrze przesycone było wilgotnym zapachem iglastego lasu, słońce nieśmiało wygląda i zaprasza do spędzenia całego dnia na zewnątrz. Najwięcej trudu zajął zjazd po wilgotnych, mokrych kamykach. A potem to już – wiadomo – ruszamy w górę.
Passo Costalunga okazała się być taką przełęczą, że żeby do niej dojechać, trzeba było zrobić niewielki zjazd po długim trawersie. Dzisiaj zaczęliśmy od trochę niższej, niż wczoraj zdobyczy: 1753 m. Później jednak było jeszcze przyjemniej – dostaliśmy kawał prostego, równego zjazdu, na którym można było walić prosto przed siebie, nie zastanawiając się nad niczym.
Na głównej drodze pokonaliśmy kawałek w kierunku Passo Lavaze. Dziwiło mnie to bardzo, bo przełęcz, do której teraz zmierzaliśmy, miałem oznaczoną jako „Deutschhofen”. Po chwili wspinaczki wszystko się wyjaśniło: na przełęcz droga prowadzi w lewo, a my zasuwamy w prawo. Na samym początku uprzejmie przepuszczamy jeszcze ciężarówkę, która miała problem z rozpędzeniem się i nie chcieliśmy jej przeszkadzać. Później już zaczynamy się wspinać, nieliczne chmury powoli znikają, a już przy samej przełęczy wita nas widok nasyconej zieleni i pięknych wzgórz, prawie jak żywcem zdartych ze słynnej, windowsowej tapety.
Prawie udało się rozpocząć zjazd, ale bardzo szybko zatrzymałem się na jednym ze skrzyżowań, by dokładnie się przyjrzeć mapie. Głupio byłoby w końcu wracać kawał drogi pod górę. Gdy ustaliliśmy już, którędy trzeba zjeżdżać, zaczęliśmy zasuwać prosto przed siebie. Olaliśmy kilka zbędnych wahadeł, po długim trawersie zbocza stromymi serpentynami zacienionym, lesistym zboczem zjechaliśmy na dno szerokiej doliny. No i tu zrobiło się ładniej!
Temperatura momentalnie wzrosła do ponad 30 stopni, do tego słońce zaczęło naprawdę mocno grzać. Po obu stronach strome zbocza, przy drodze, tkwiły niekończące się sady z jabłoniami i winogronami poprzetykane kilkoma typowo południowymi miejscowościami, przed nami kawał równej drogi w kierunku Bolzano. Na widok takiego idealnie płaskiego fragmentu przypomniała mi się dolina którą rok wcześniej opuszczaliśmy Albanię. Tam też było tak ładnie.
Droga prowadzi cały czas prawym zboczem, czasami pojawiają się znaki zakazu, wtedy grzecznie jedziemy przez centrum jakiejś miejscowości. W końcu trafiamy na dużą, kilkupasową ulicę i wielki napis „Bolzano”. A kawałek dalej inny, nieco mniejszy, z informacją o tym, ze miasto jest „Cyclist friendly”.
No to, kurwa, było.
Zaczęło się od gównianych DDR, które się łączyły, urywały, skręcały bezmyślnietak, że pierwsze z brzegu polskie miasteczko ma w tym więcej sensu. Dojechaliśmy gdzieś, gdzie przywitał nas zakaz wjazdu, skręciłem wobec tego w coś, co wyglądało jako droga techniczna. Tam też pojawił się zakaz, ale przemyślnie, dopiero po kilkuset metrach. Jechaliśmy więc dalej na wprost, wyjeżdżając na drogę bez zakazu, która po kilku metrach przeszła w drogę… z zakazem.
I wtedy stwierdziłem, że mam dość tego zasranego chaosu. Skrzyżowanie, na którym chciałem skręcić w prawo, miałem w zasięgu wzroku, więc w towarzystwie wszystkich włoskich kierowców machających kończynami i krzyczących „no, no, no, bici no!”, wjechaliśmy na pas, przejechaliśmy te zakichane kilkaset metrów i skręciliśmy w prawo. Tam nagle wyrosła DDR (zakazu oczywiście nie było), na którą wsiedliśmy, by na kolejnym skrzyżowaniu zorientować się, że DDR jedzie w prawo, w krzaki. Za skrzyżowaniem DDR nie było, pojechaliśmy więc prosto, jezdnią. Za kolejnym skrzyżowaniem znowu pojawiła się DDR, którą już olaliśmy, bo po jaką cholerę było marnować czas na to barachło?!
W tym momencie, jak na żądanie, jakiś spalony na brąz i wyżelowany maczolatino musiał zatrąbić przejeżdżając obok i wymachując kończynami. Odmachałem mu również, najdłuższym z palców dłoni (żeby wyraźnie go widział).
Kawałek dalej pojawiła się nadzieja, bo zabudowania poczęły robić się coraz rzadsze, droga coraz bardziej wyglądała na wylotówkę z przyjaznego rowerzystom miasta, więc można było zakładać, że wkrótce będziemy mieli święty spokój. W tym momencie, na pocieszenie, wyrósł nam Spar. Zrobiliśmy tam zakupy, najedliśmy się pączków i ruszyliśmy przed siebie, byle dalej, byle szybciej.
Opuszczając Bolzano zauważyliśmy bardzo wiele czarnoskórych osób na rowerach. Prawie jak masa krytyczna. Do tego wszyscy jechali w „swoich”, kolorowych strojach. Fajnie to wyglądało.
W końcu z dala od miasta zaczęło się robić spokojnie. Ruch się lekko zmniejszył (bez przesady, ale jednak), droga zaczęła prowadzić lekko w dół, nawet wiatr w plecy nie zawiał. Wcale mi to nie przeszkadzało wyrażać wszem i wobec swojej opinii o Bolzano i ichniej „bike friendly” polityce.
Powoli zmierzaliśmy w kierunku Merano. Tuż przed miejscowością wyrosła autostrada, a my skręciliśmy w kierunku drugiego brzegu doliny, robiąc dość stromy podjazd. Na tymże wyprzedziła nas bez trudu młoda dziewczyna. Po chwili zorientowałem się, że miała elektryczny rower.
Droga pięła się wzdłuż torów, wzdłuż nich również zjechaliśmy do głównej. Tam stanęliśmy na skrzyżowaniu, gdzie czekaliśmy i czekaliśmy na to, aż będzie można włączyć się do ruchu. Gdy już prawie miałem skoczyć na drugą stronę, Hipcia krzyknęła żebym stał. Zakaz. Bo za zakazem był tunel.
Przeszliśmy przez jezdnię (grzecznie, przez przejście dla pieszych), po czym zatopiłem się w analizie GPS-a. Wyszło mi, że jednak jakoś bokiem uda się dojechać do głównej, w miejscu, gdzie nie będzie innej opcji niż jazda główną. Wtedy to nas chyba tamtędy puszczą. A przynajmniej nie będzie mnie to już obchodziło.
Zjechaliśmy w dół, na samo dno doliny i po chwili wylądowaliśmy na wąskiej dróżce między sadami. Trochę pracowników wszędzie się kręciło (fajne mają te wąziutkie traktorki, idealnie dopasowane do wąziutkich, wyasfaltowanych uliczek między sadami), ale dwa jabłka udało nam się podprowadzić. Chrupiąc je turlaliśmy się dalej, kilka razy stając na sprawdzenie dalszej drogi. Niestety, konieczne było ponowne wturlanie się w górę w kierunku głównej. I wreszcie pozwolono nam po niej pojechać. Już za morderczym tunelem.
Droga prowadziła lekko pod górę. Początkowo zaatakował nas bardzo duży ruch (klika razy musieliśmy nawet wyprzedzać korek z uwagi na światła). Jednak im bardziej oddalaliśmy się od Meran, tym bardziejmalał, choć dalej droga była bardzo ruchliwa. Kilka razy musieliśmy się przebijać przez miasteczka ze względu na „obwodnice” z zakazami i kolejnym tunelem-mordercą, ze dwa razy musiałem pozdrowić dwóch kierowców (Niemca i Szwajcara), których najwyraźniej poirytował fakt, że nie mogą nas wyprzedzić.
W końcu pokonaliśmy „Passo di Arbol” (nazwałem ją tak, bo była cała pokryta sadami jabłkowymi) i po niewielkim zjeździe na rondzie prawie skręciliśmy w lewo. Prawie, bo zepchnął mnie z niego TIR. Zawróciliśmy i w końcu jechaliśmy już dużo mniej ruchliwą droga w kierunku Stelvio.
Na samym dole wskoczyliśmy jeszcze do otwartego sklepu na ostanie zakupy i rozpoczęliśmy wieczorną wspinaczkę. Z początku jeszcze minęło nas kilku szosowców zjeżdżających w dół, a potem… nastała cisza. Czasem była ona naruszana przez pojedyncze samochody (załoga jednego z nich nawet nas dopingowała). Zaczęło się robić szaro. Jechaliśmy sami. Rzadko chyba ktoś ma okazję robić Stelvio zupełnie samemu, a nam się ta sztuka udała.
Zmrok zapadał powoli. Widoki też robiły się coraz ciemniejsze, ale zyski z zupełnego spokoju na podjeździe w zupełności kompensowały straty związane z tym, że od chwili widzimy tylko kontury gór, nitkę asfaltu i wyraźne znaki określające numer zakrętu.
Wraz z zachodem słońca zrobiło się momentalnie chłodno. Chłód potęgowała również wilgoć ze strumyka wzdłuż którego jechaliśmy. Krótka przerwa na ubranie i witamy, dobry wieczór . Przed nami serpentyny. Krótkie i przyjemne. Do pokonania jedynie kilkadziesiąt takich.
W górze majaczyły jakieś budynki, które stawały się coraz większe i większe. W końcu, około północy, wjechaliśmy między nie.
Wszystko spało. Kilka hoteli i innych zabudowań, wszystko niezbyt ładne, szare i śpiące o tej porze. Stopni zero. Metrów 2757. Wysoko. Ubraliśmy się cieplej, w niewyraźnym świetle latarni zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie i zjechaliśmy około dwustu metrów w pionie, do pierwszego miejsca, które nadawało się na nocleg.
Była to duża polana, odgrodzona drewnianym ogrodzeniem, z pojedynczymi, drewnianymi ławami i stołami. Góry majaczyły dookoła, ciemne kontury cicho zatapiały się w ciemności nocy, zakłócanej tylko przez dzwonki pasącego się opodal stada krów. Rozbiliśmy namiot, wybierając miejsce tak, by krowy nie miały łatwego podejścia do nas. Pod karimatę podłożyliśmy folię NRC, bo nie zapowiadało się na to, żeby miało być nam tej nocy za ciepło.
- DST 184.24km
- Czas 12:53
- VAVG 14.30km/h
- Podjazdy 3614m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Kaj wy żeście w tym Bolzano jechali, że takie problemy? Jak dobrze pamiętam, a dobrze pamiętam, to nie miałem ich wcale aż za Merano (może oprócz jednego przestrzelenia DDRki i wjechania na autostradę :P ).
WuJekG - 21:30 sobota, 22 grudnia 2018 | linkuj
Chroń nas Boże od przyjaciół, z wrogami sami sobie poradzimy. Bolzano jego mać!
yurek55 - 19:56 niedziela, 13 listopada 2016 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!