Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Sobota, 19 września 2015 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Alpy. Dzień 8

W nocy do snu bujały nas dzwoneczki, które tłukły się przez calusieńką noc tak, jakby krowy wcale nie potrzebowały spać. Nie przeszkodziło nam to wcale wylegiwać się aż do 6:30. Gdy wyszliśmy… wróć: gdy ja wyszedłem, bo Hipcia jeszcze składała resztę rzeczy w namiocie, oczom mym ukazał się wspaniały widok. Szeroka przestrzeń przed oczami odcięta była przez masywne, posrebrzone śniegiem zbocza, trawy i wszystko dookoła, łącznie z namiotem i rowerami, pokryte było białym szronem. Jedna z krów pełniła wartę w pobliżu namiotu i gdy wyszedłem, niespiesznie poszła w swoją stronę.

W końcu jednak trzeba było się wziąć za robotę. Oszroniony namiot zgrubnie oskrobać, podobnie z rowerami, które tak jakby zmieniły lakier na dużo bardziej jasny. Ubrani już bardzo ciepło do zjazdu (Hipcia nawet założyła puchówkę) zjechaliśmy… kawałeczek. Bo tuż, tuż obok czekała na nas Umbralpass, którą „zdobyliśmy” bardzo niehonorowo, bo od tej łatwiejszej strony. W zasadzie było to kilka metrów po prawie płaskim. I w ten sposób na kilka metrów odwiedziliśmy Szwajcarię.

Nadszedł czas zjazdu. W jednym miejscu Hipcia krzyczy do mnie „uważaj, lód”. No ale skoro ona przejechała… bądźmy jednak ostrożni. Powoli, powolutku, tocząc się z jedną nogą wypiętą… Wydupcyłem się na jednym, maleńkim jęzorze lodu. Ale nikt nie widział, więc się nie liczy.

Ruszamy więc. Ruch tylko w kierunku przeciwnym nam, droga prowadząca pięknym zboczem, przez bardzo ładne „gallerie”, częściowo wykute w skale. Pojawiają się nartorolkarze i pierwsi szosowcy, sunący dziarsko pod górę. Widać, że to niedziela, ilość rowerzystów zdaje się rosnąć wykładniczo wraz ze wzrostem godziny, a przecież jest jeszcze bardzo wcześnie.

Zjazd zrekompensował nam wczorajszego wczorajszy brak widoku na słynne serpentyny na Stelvio. Oto bowiem przed nami ukazała się ściana serpentyn prowadzących w dół…

Zjeżdżamy do Borgio, z zaskoczenia wjeżdżając z brązowych, górskich traw w nasyconą zieleń drzew miasteczka. Skręcamy w kierunku przełęczy Gavia – czyli podjazd na 2621 metrów.

Wystarczy jedna chwila na zdjęcie rękawiczek, a Hipcia mi odjeżdża. W napotkanej po chwili bardzo ładnej wioseczce, w której zostałem zrobić kilka fotek wąskich, brukowanych uliczek, przystanąłem i to przyklepało mój odstęp. Od tego miejsca jechałem sam prawie godzinę, wypatrując Jej Wysokości za każdym zakrętem. Oczywiście poczekanie na mnie nie wchodziło w grę, zatrzymała się dopiero wtedy, gdy zrobiła się głodna. Teraz już wiadomo, czemu nie daję jej jedzenia na drogę.

Zdjęliśmy z siebie trochę ciuchów (bo robiło się upalnie, zresztą jechaliśmy pod górę) i ruszyliśmy dalej w górę. Droga zaczęła się robić coraz bardziej przyjemna i ładna. Widoki były kapitalne, bezchmurne niebo, dokoła strzeliste góry, wszędzie zielono i cicho. Samochodów praktycznie nie było, a powoli zaczynała się masa krytyczna: „Ciao!” i „Salut!” rozlegały co chwilę za naszymi ramionami, a wyprzedzający nas kolarze prezentowali się dużo gorzej, niż ich austriaccy koledzy. Nie brakło, oczywiście, takich ubranych pr0 od stóp do głów, ale głównie dominował ubiór w stylu „miałem pod ręką, to założyłem” – czyli idealnie pasowali do nas. My za to, z naszymi sakwami i trekkingami, zdecydowanie nie pasowaliśmy do ściśle szosowego towarzystwa.

Łagodny początkowo podjazd, po wyjeździe poza poziom lasu, zaczął z czasem trzymać syte 10%.

Przy okazji kolejnych fotek Hipcia odjechała mi znowu, tym razem nie musiałem gonić, bo wsiadłem jakiemuś starszemu kolarzowi na koło. Gdy dotarłem, jąłem ją podpuszczać, by się tu trochę poganiać z nimi, bo wszyscy nas wyprzedzają. Była niechętna, ale do czasu, gdy powiedziałem jej, że „patrz, nawet dziewczyny Cię wyprzedzają”. Ruszyła tak z kopyta, że o mały włos, a nie złapałbym koła. Momentalnie połknęliśmy jeden kilkuosobowy peletonik, kątem oka zauważam, że kilku z nich wyrywa się i próbuje wskoczyć za nas… nie udaje mu się. Łykamy jeszcze dwóch, z których jeden jest gotów i wiezie się za nami. Trzymamy tempo, gdy robi się płasko, kolega z tyłu wyskakuje i objeżdża nas bez trudu. Wylatujemy na przełęcz i jest! Zwycięstwo!

Na przełęczy stoi wielka, dmuchana „meta”, do tego jest tam sporo pamiątek, nawet plakaty w kolarskim klimacie. Każda miejscówka w zasięgu wzroku zajęta jest przez kolarza, każdy człowiek , którego widzimy, porusza się w obcisłym trykocie, przy obrodzeniach, o znaki i kamienie oparta jest niezliczona ilość szosówek.

Po chwili dowiadujemy się, po co ta meta: w akompaniamencie sporych oklasków wjeżdża tam dziewczyna, za którą jedzie auto serwisowe. Witana jest chlebem i solą przez pracownika pobliskiej restauracji (chyba było to ciasto i banan), ubiera się i błyskawicznie zjeżdża. O co chodzi – nie próbowałem się dowiadywać.

Bierzemy kilka łyków Coli, przy okazji pytam Hipci, dlaczego zaczęła sprint dobre trzy kilometry przed przełęczą. „A bo ja myślałam, że to już za tym zakrętem”.

Ubieramy się i suniemy na dół. Koleżanka, która startowała, jest już małą kropeczką, dobre dwa kilometry od nas. Na zjeździe mamy piękne widoki, ale nie ma jak się nimi cieszyć, zjazd jest bardzo ostry, do tego wąska droga pozbawiona barierek, więc trzeba uważać. Mimo to trzeba się zatrzymać na jakieś zdjęcie, zwłaszcza że malowniczo wyglądają zakreślone na zboczach cienie chmur leniwie płynących bo niebie. Ze dwa razy staję też, sprawdzić, czy od solidnego hamowania za chwilę nie zostanę pozbawiony przedniej obręczy. Nadal jest cieplutka, ale odczekuję kilka chwil na wszelki wypadek.

W końcu zjazd przechodzi w coś łagodniejszego. Kończą się serpentyny wjeżdżamy w las a następnie do jakieś miejscowości, gdzie pokonując standardowe kurewsko strome miejscowe podjazdy rozpoczynamy trawers zbocza prowadzący lekko pod górę. Ruchu nie ma, mijamy jednego kolarza, który ubrany po cywilnemu i uśmiechnięty od ucha do ucha macha do nas pokazując okejkę. I od razu człowiekowi lepiej się jedzie.

Nadchodzi duża miejscowość o nazwie Aprica. Już z daleka wyglądało, jakby tam się szykowała przełączka i faktycznie, jakieś maleństwo tu jest (1176 m). Ale nie byle jakie maleństwo, nad drogą jest duży napis, z którego można wyczytać, że Giro d’Italia i jakieś tam jeszcze inne wyrazy. Nie zdążyłem zauważyć.

Z głównego zjazdu z przełęczy odbijamy w jakąś wąziutką dróżkę prowadzącą stromym zboczem, asfalt tu jest, ale pamięta chyba czasy Garibaldiego. Wjeżdżamy w jakieś sady, kradniemy kilka jabłek na zapas i robimy w Tirano ostatnie zakupy we Włoszech, parkując pod Lidlem. W końcu trzeba zrobić zakupy dzisiaj, bo nie wiadomo czy w Szwajcarii sklepy wzorem Austrii nie są czasem nieczynne.

Hipcia idzie do sklepu, a ja siedzę. Nudzę się. W końcu decyduję się sprawdzić okładziny Hipci, demontuję koło, ale te wyglądają na „jeszcze dadzą radę”. No to jak tak, to nie ma co na siłę wymieniać. W końcu po długiej chwili wpatrywania się w mniejszości narodowe (w tym miejscu mieszkało bardzo dużo osób o innej niż nasza karnacji) i ich stroje, Jej Wysokość zaszczyciła mnie swą obecnością. Swą obecnością i dwóch olbrzymich toreb. To były chyba największe zakupy, jakie zrobiliśmy na tej wyprawie. Hipcia wykupiła chyba wszystkie możliwe i zresztą smakujące tak samo wariacje wypieków z czekoladą, których we włoskich sklepach było pełno: standardowe croissanty, bułeczki, tarty i inne cuda, oczywiście pakowane w potężnych, zbiorczych opakowaniach, po 10 sztuk. Gdy załadowałem to wszystko na rowery, czułem, jak oba stękają.

Stęknąłem i ja, ruszając z miejsca, bo zaczęło się zauważalnie ciężej jechać. A do tego dostaliśmy w prezencie podjazd, więc jazda zaczęła lecieć jak krew z nosa. A jeszcze dzisiaj czekał nas podjazd na Passo Berenina.

Kontrola graniczna przy wjeździe do Szwajcarii była symboliczna. Znudzony, stojący na środku strażnik popatrzył na nas i machnął dłonią, żebyśmy przejeżdżali.

Było już ku wieczorowi, chmury zasnuły niebo. W przeciwnym kierunku, w stronę Włoch, ogromny ruch, w naszą stronę – raczej symboliczny. Trochę flag Szwajcarii, ktoś miał mały helikopter w ogródku, tory kolejowe prowadzące środkiem wioski, przez asfalt – ot, standard w cywilizowanym świecie.

Gdy opuściliśmy już bardziej zabudowane tereny, zrobiło się szaro. Jechaliśmy jeszcze kawałek, ale gdy kolejna osoba wskazała nam, że jedziemy bez świateł, uznaliśmy, że tutaj podchodzi się do kwestii oświetlenia bardziej rygorystycznie, niż w innych miejscach i włączyliśmy je czym prędzej. Nie, żebyśmy byli niewidoczni, ale denerwuje mnie dźwięk klaksonu.

Chwilę później znowu musieliśmy się zatrzymać. Zaczęło padać, a gdy skończyliśmy zakładać kurtki, zaczęło lać. A potem solidnie wiać. Na razie mieliśmy na sobie tylko kurtki, ale gdy kawałek dalej wiatr zaczął nas przestawiać tam i z powrotem po jezdni, a do tego deszcz dzięki temu zaczął padać poziomo, uznaliśmy, że nadeszła pora na założenie spodni.

I w tym momencie, gdy staliśmy na poboczu i mocowaliśmy się z ortalionem, zatrzymał się samochód. Zapytano nas, czy wszystko w porządku, a potem odradzono nam dalsza drogę, bo tam gdzieś wyżej wiatr szaleje, śnieg pada i ogólnie koniec świata. Wymieniliśmy ze sobą kilka zdań i uznaliśmy, że śnieg jest nieistotny, ale skoro wieje, to powyżej poziomu lasu możemy mieć żagiel z namiotu, spore problemy z rozstawieniem tegoż i nieprzespaną noc wzbogaconą łopotaniem szmat.

Odwróciłem się więc plecami do drogi i wszedłem w las. Hipcia poszła kawałek dalej. Po chwili spotkaliśmy się gdzieś w terenie, znaleźliśmy nawet wygodne miejsce w niewielkim zagłębieniu. Plusem tego miejsca było to, że tam akurat nic nie wiało, więc namiot rozłożył się zupełnie spokojnie, wewnątrz też było cicho, można było spokojnie wypocząć przed wyprawą w ośnieżone połacie gór, które miały nas przecież czekać wyżej.


  • DST 142.57km
  • Czas 10:39
  • VAVG 13.39km/h
  • Podjazdy 3233m
  • Sprzęt Zenon

Komentarze
Mnóstwo wrażeń:krowy, ustawki z szoszonami, gleba, stękające rowery, poziomy deszcz, i wreszcie spokojny nocleg
yurek55
- 20:28 niedziela, 13 listopada 2016 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl