Niedziela, 20 września 2015
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 9
Rano było raczej chłodno, chociaż noc była bardzo spokojna. Wiatr zbytnio nie budził, a namiot zupełnie wysechł. Ubraliśmy się ciepło i ruszyliśmy do boju. Chód nieszczególnie przeszkadzał, zwłaszcza, że przed oczami pojawiły nam się piękne widoki – najpierw nieśmiało, a potem już krętą drogą wjechaliśmy pomiędzy ośnieżone szczyty. W dolinach pasły się owce.
Śniegu nie było zbyt dużo, ale zgodnie uznaliśmy, że przy wczorajszych warunkach to te opady śniegu byłyby najmniejszym zmartwieniem. Miał gdzie się rozpędzać wiatr, oj, miał.
Sam wjazd na przełęcz był bardzo łagodny. Robimy szybką fotkę pod napisem z cyfrą 2323. Na samej górze jezioro i dwie chałupki. Przełęcz bardzo przypominała te norweskie. Temperatura też znośna, bo całe cztery stopnie, ale mimo to ubraliśmy się cieplej do zjazdu. Ów prowadził bez większych zakrętów przez ogromne piarżyska i coś w rodzaju płaskowyżu, prosto, wychładzająco; tak wychładzająco, że po chwili zatrzymałem się na założenie i spodni, i ochraniaczy na buty, bo bardzo szybko straciłem czucie w palcach u stóp.
Na zjeździe mijamy dwójkę rowerzystów; mimo że byliśmy już wysoko, to matka z całkiem małym dzieckiem pedałowała sobie w górę, kawałek dalej dwóch porannych MTB-owców dziarsko pałowało w górę, a gdzieś w środku zjazdu wyprzedził nas szosowiec. Skąd się wziął – nie wiemy.
Gdy zjechaliśmy na dno doliny, oczom naszym ukazała się widokówka. Jedna, wielka, niekończąca się widokówka. W każdym miejscu można było wstawić flagę Szwajcarii, otoczyć prostokątem, drukować i sprzedawać w kioskach. Gdzie człowiek nie spojrzał, tam było ładnie. A, tam, ładnie. Pięknie było, po prostu pięknie.
Prosta prowadząca dnem doliny była zupełnie płaska i bardzo przyjemna, bardzo „norweska”. Niezbyt długo dane było nam się nią cieszyć, bo po niedługim fragmencie odbiliśmy bardzo w lewo. I bardzo stromo. Tak stromo, że Hipcia nie zdążyła sobie zmienić przerzutki i musieliśmy się zatrzymywać. Kawałek dalej zatrzymał nas… pociąg. A potem to już prosta na Albulapass.
Po kilkuset metrach podjazdu pozbyłem się nadmiaru odzieży, bo zrobiło się ciepło: mimo że było tylko siedem stopni, to podjazd był bardziej stromy niż poprzedni. Gdy skończyły się serpentyny, czekała nas długa, długa, lekko nachylona prosta, aż do przełęczy, na której stał sobie jeden domek i skromna tabliczka z napisem „Albula”. 2315 metrów, niewiele niżej, niż rano.
Nieśmiało wyjrzało nieco mocniejsze słońce, równie nieśmiało na przełęczy zaczęli pojawiać się motocykliści.
Skoro się wyjechało, to trzeba zjechać. Zjazdu było nieco ponad trzydzieści kilometrów, po drodze wyjrzeli gdzieś szosowcy, ale ogólnie ruch był raczej mały. Temperatura za to się rozkręciła i robiło się coraz cieplej.
W końcu dojechaliśmy… do autostrady. A skoro autostrada, to trzeba szukać objazdu. Na szczęście wszystko było tak pięknie oznaczone, że na starą drogę trafiliśmy bez problemu. Rozpoczął się podjazd. Niestromy taki.
Jeśli użyłem już określenia „stara droga”, to wszyscy wiemy, co to oznacza. Cały ruch idzie sobie wygodniejszą autostradą, a cały asfalt jest praktycznie do naszej wyłącznej dyspozycji, wyjąwszy niewielki lokalny ruch i niedobitki ciężarówek (może chcących oszczędzać na winietach – jeśli to w Szwajcarii możliwe). Rowerzystów w sumie też brak. Po drodze mijamy tylko jedną sakwiarkę z Niemiec. Minęliśmy ją na pojedynczej serpentynce, gdy robiła akurat zdjęcia. Kątem oka zauważyłem, że właśnie zbiera się do startu, więc syknąłem do Hipci, że trzeba uciekać przed Niemcami. W końcu mało co jest tak irytujące, jak przypadkowa jazda z nieznanym człowiekiem który przypadkowo siedzi na kole. A nie dajcie bogowie, żeby czasem zebrało mu się na rozmowy. Na szczęście okazało się, że koleżanka jedzie nieco wolniej od nas i udało nam się uciec.
Droga jest… no brakuje słów. Prowadzi między skałami, ostrymi zboczami, za każdym zakrętem kryjąc coś ładnego. Mimo średnio przyjemnego poranka, już jesteśmy pewni, że Szwajcaria ma duże szanse na wygranie w konkursie na najładniejszy kraj tego wyjazdu. Ale na to trzeba jeszcze poczekać, jeszcze kilka kilometrów po tym kraju przejedziemy.
Przeplatamy się z autostradą, która co chwila pojawia się nad, pod, obok nas, na estakadach, równolegle i często niknąc w tunelach. Chyba po raz pierwszy w życiu powiedziałem, że chciałbym się tędy przejechać samochodem, dla samej frajdy jazdy tymi tunelami, estakadami, znikania wewnątrz gór…
Ale na rower narzekać nie wolno, podjazdy robione samochodem to nie podjazdy.
W jednym miejscu stajemy przy „źródełku”, cieknącym do betonowego pojemnika. Data umieszczona na pojemniku wskazywała rok 1890.
Zbocza opuściły nas, w szerokiej zielonej dolinie zaczęliśmy wjeżdżać we wioseczki. W jednej z nich, elegancko wybrukowanej (co wyrzuciło nas na chodnik), zrobiliśmy techniczną przerwę. Hipcia poszła do toalety, a ja w międzyczasie wymieniłem okładziny, bo moje dotychczasowe zrobiły się podejrzanie cienkie.
Podczas wymiany spojrzałem. Bo ja zawsze muszę spojrzeć. Nie potrafię się nauczyć, że dopóki nie spojrzę, to nie jestem świadom. Coś mnie jednak podkusiło, żeby zwrócić uwagę na szprychy. Wszystkie były w porządku, z wyjątkiem jednej, która z jakiegoś, nieznanego mi i chwilowo nieistotnego powodu postanowiła odłączyć się od piasty i wesoło sterczała sobie, z uśmiechem mówiącym „mam fajrant i co mi zrobisz?”.
Szprycha była srebrna, jedna z pięciu tego typu. Wymienione były w zeszłym roku, na Bałkanach, przez macedońskiego mechanika. Dlaczego w domu nie postanowiłem ich wymienić? Diabeł jeden wie. Najwyraźniej uznałem (jak zupełnie nie ja), że skoro niewiele przejechały, to na pewno sobie poradzą w Alpach.
Teraz za to stanąłem przed kołem, popatrzyłem, podrapałem się w głowę, podniosłem brew i… wzruszyłem ramionami, po czym jąłem gmerać przy oplotach taśmy izolacyjnej (umieszczonej w kilku strategicznych miejscach na ramie) w celu przyklejenia urwanej szprychy do reszty.
Zapisałem sobie w głowie, że gdyby w którejś wiosce jakimś cudem pojawił się otwarty serwis rowerowy, to trzeba będzie tam wstąpić. Zaraz obok tej myśli pojawiła się druga o tym, że fajnie by było, gdyby udało się wrócić na tych szprychach do Polski.
,
Na GPS-owym oddaleniu moja mapa wskazywała, że jedziemy sobie prostą drogą, bez żadnych serpentyn, do szpileczki oznaczonej jako San Bernardino. Coś się tu nie zgadzało, bo pokonywaliśmy kolejne wioseczki, pojedyncze pagóreczki, czasami jakaś pojedyncza serpentynka, ale jednak brakowało metrów. W prostej linii było tego dużo za mało, chyba że miałby nas czekać bardzo prosty i bardzo ostry podjazd.
Po pokonaniu kilku pagórków i przeżyciu oślepiającego, ostrego słońca, okazało się, że trzeba zbliżyć mapę. I już można zobaczyć, że droga robi się grubsza. A na zbliżeniu, jeszcze grubsza. A potem znalazłem kilkanaście ledwo stumetrowych odcinków serpentyn.
Tak.
Droga zamiast prowadzić nas prosto przez dolinę, z zaskoczenia zaczęła wspinać się na lewe zbocze. Jak zwykle na serpentynach (skąd oni się biorą), zaczęli nas wyprzedzać dziwaki w rozmaitych samochodach, starych kabrioletach i garbusach, ubrani stylowo z rozwianymi szalami.
Było tak, jak widziałem na mapie: krótkie, przyjemne serpentynki. Nie wiadomo kiedy wylądowaliśmy już na samej górze, dzięki temu, że zakręt następował praktycznie jeden za drugim, nie sposób było się nudzić.
Kolejna zdobycz. Coraz niżej: 2066 metrów.
Na przełęczy było również ładnie: szeroka przestrzeń, jeziorko, my ubierający ciepłe ciuchy i kilku chłopaków w krótkich spodenkach, podkoszulkach i japonkach, którzy wyszli robić sobie fotki. My się ubieramy w zapasowe ciuchy, a oni sobie w japoneczkach?! Szybko jednak wrócili do samochodu, w końcu wiało. Nawet mocno.
A na nas czekał zjazd. Długi. Jakieś 50 kilometrów. Słońce powoli chowało się za zboczami, my zjeżdżaliśmy w kierunku coraz to ciemniejszej doliny. Zjazd był rewelacyjny, raz droga prowadziła prosto w dół, a raz trzeba było wić się ostrymi serpentynami. Droga była tak samo urozmaicona jak ta którą podjeżdżaliśmy, było wszystko: trawersy przy gołych ścianach, zielone lasy, widok na pojawiającą się znienacka główną drogę. Znowu bowiem jechaliśmy „starą droga”, tego trwały więc cisza i spokój niezmącone rykiem ślinka samochodowego.
Jedyny przystanek na zjeździe wykorzystaliśmy na przystanek na CPN-ie. Pierwsze „zakupy” w Szwajcarii. Standardowo: cola i jakieś energetyki. W międzyczasie, gdy żłopaliśmy zawartość puszek, przed nami pojawił się Szwajcar. Też w krótkich spodenkach, w krótkim rękawku, niby lekceważąco jadł sobie… loda. Chwilę pogadaliśmy o wyjazdach rowerowych i sympatyczny było nie było koleś wsiadł do swojego mercedesa, a my wskoczyliśmy na nasze rumaki i ruszyliśmy dalej w dół.
Droga miejscami prowadziła przez kolejne maleńkie wioseczki z ostrymi zjazdami po bruku i krętymi uliczkami między domami, które sprawiały wrażenie jakby chciały nas zgnieść. W końcu ostra część zjazdu się skończyła, temperatura wzrosła (było szesnaście stopni!), a my jechaliśmy pustą drogą wzdłuż rzeki.
Na dnie dotarliśmy do większej miejscowości. Spojrzenie na licznik powiedziało, że może warto by było już się rozbijać, ale… ale nawet nie ma gdzie, do tego do strzałki pt. „Rozpoczynamy podjazd na Gotharda” jeszcze kawałek, więc można było przypuszczać, że będzie płasko i doliniasto.
Skoro doliniasto, to ruszyliśmy więc wzdłuż. To, co zaskoczyło nas praktycznie od razu, to pustki. Nieliczne samochody, ludzi praktycznie nie było nigdzie… a był dopiero wczesny wieczór. Drugie – i większe – zaskoczenie, to… palmy. Spodziewałbym się tego wszędzie, ale nie w Szwajcarskich Alpach! Tymczasem było ich naprawdę wiele.
Gdzieś po naszej lewej stronie szumi sobie autostrada, a przynajmniej mam wrażenie, że to ona, bo czasami tylko się pojawia, głównie widzę ją jednak na mapie. Przeglądam tereny w poszukiwaniu jakiejś miejscówki, ale jak na złość: albo miejscowości, albo magazyny, albo zajezdnie kolejowe.
W miejscowości Biasca odbijamy na zachód i tuż za miejscowością po prawej stronie znajdujemy duże krzaki. Takie coś w stylu małego lasku. Wchodzimy i przeszukujemy teren. Niestety, goła ziemia, czyli namiot zostanie uroczo urąbany w brązie, do tego trochę szkła, trochę butelek; znajdujemy odpowiedni fragment, dłuższą chwilę sprzątamy go ze szkieł i patyków, po czym bunkrujemy się w namiocie.
W nocy nie będzie cicho. Po pobliskich torach co chwilę przetaczają się pociągi towarowe.
Śniegu nie było zbyt dużo, ale zgodnie uznaliśmy, że przy wczorajszych warunkach to te opady śniegu byłyby najmniejszym zmartwieniem. Miał gdzie się rozpędzać wiatr, oj, miał.
Sam wjazd na przełęcz był bardzo łagodny. Robimy szybką fotkę pod napisem z cyfrą 2323. Na samej górze jezioro i dwie chałupki. Przełęcz bardzo przypominała te norweskie. Temperatura też znośna, bo całe cztery stopnie, ale mimo to ubraliśmy się cieplej do zjazdu. Ów prowadził bez większych zakrętów przez ogromne piarżyska i coś w rodzaju płaskowyżu, prosto, wychładzająco; tak wychładzająco, że po chwili zatrzymałem się na założenie i spodni, i ochraniaczy na buty, bo bardzo szybko straciłem czucie w palcach u stóp.
Na zjeździe mijamy dwójkę rowerzystów; mimo że byliśmy już wysoko, to matka z całkiem małym dzieckiem pedałowała sobie w górę, kawałek dalej dwóch porannych MTB-owców dziarsko pałowało w górę, a gdzieś w środku zjazdu wyprzedził nas szosowiec. Skąd się wziął – nie wiemy.
Gdy zjechaliśmy na dno doliny, oczom naszym ukazała się widokówka. Jedna, wielka, niekończąca się widokówka. W każdym miejscu można było wstawić flagę Szwajcarii, otoczyć prostokątem, drukować i sprzedawać w kioskach. Gdzie człowiek nie spojrzał, tam było ładnie. A, tam, ładnie. Pięknie było, po prostu pięknie.
Prosta prowadząca dnem doliny była zupełnie płaska i bardzo przyjemna, bardzo „norweska”. Niezbyt długo dane było nam się nią cieszyć, bo po niedługim fragmencie odbiliśmy bardzo w lewo. I bardzo stromo. Tak stromo, że Hipcia nie zdążyła sobie zmienić przerzutki i musieliśmy się zatrzymywać. Kawałek dalej zatrzymał nas… pociąg. A potem to już prosta na Albulapass.
Po kilkuset metrach podjazdu pozbyłem się nadmiaru odzieży, bo zrobiło się ciepło: mimo że było tylko siedem stopni, to podjazd był bardziej stromy niż poprzedni. Gdy skończyły się serpentyny, czekała nas długa, długa, lekko nachylona prosta, aż do przełęczy, na której stał sobie jeden domek i skromna tabliczka z napisem „Albula”. 2315 metrów, niewiele niżej, niż rano.
Nieśmiało wyjrzało nieco mocniejsze słońce, równie nieśmiało na przełęczy zaczęli pojawiać się motocykliści.
Skoro się wyjechało, to trzeba zjechać. Zjazdu było nieco ponad trzydzieści kilometrów, po drodze wyjrzeli gdzieś szosowcy, ale ogólnie ruch był raczej mały. Temperatura za to się rozkręciła i robiło się coraz cieplej.
W końcu dojechaliśmy… do autostrady. A skoro autostrada, to trzeba szukać objazdu. Na szczęście wszystko było tak pięknie oznaczone, że na starą drogę trafiliśmy bez problemu. Rozpoczął się podjazd. Niestromy taki.
Jeśli użyłem już określenia „stara droga”, to wszyscy wiemy, co to oznacza. Cały ruch idzie sobie wygodniejszą autostradą, a cały asfalt jest praktycznie do naszej wyłącznej dyspozycji, wyjąwszy niewielki lokalny ruch i niedobitki ciężarówek (może chcących oszczędzać na winietach – jeśli to w Szwajcarii możliwe). Rowerzystów w sumie też brak. Po drodze mijamy tylko jedną sakwiarkę z Niemiec. Minęliśmy ją na pojedynczej serpentynce, gdy robiła akurat zdjęcia. Kątem oka zauważyłem, że właśnie zbiera się do startu, więc syknąłem do Hipci, że trzeba uciekać przed Niemcami. W końcu mało co jest tak irytujące, jak przypadkowa jazda z nieznanym człowiekiem który przypadkowo siedzi na kole. A nie dajcie bogowie, żeby czasem zebrało mu się na rozmowy. Na szczęście okazało się, że koleżanka jedzie nieco wolniej od nas i udało nam się uciec.
Droga jest… no brakuje słów. Prowadzi między skałami, ostrymi zboczami, za każdym zakrętem kryjąc coś ładnego. Mimo średnio przyjemnego poranka, już jesteśmy pewni, że Szwajcaria ma duże szanse na wygranie w konkursie na najładniejszy kraj tego wyjazdu. Ale na to trzeba jeszcze poczekać, jeszcze kilka kilometrów po tym kraju przejedziemy.
Przeplatamy się z autostradą, która co chwila pojawia się nad, pod, obok nas, na estakadach, równolegle i często niknąc w tunelach. Chyba po raz pierwszy w życiu powiedziałem, że chciałbym się tędy przejechać samochodem, dla samej frajdy jazdy tymi tunelami, estakadami, znikania wewnątrz gór…
Ale na rower narzekać nie wolno, podjazdy robione samochodem to nie podjazdy.
W jednym miejscu stajemy przy „źródełku”, cieknącym do betonowego pojemnika. Data umieszczona na pojemniku wskazywała rok 1890.
Zbocza opuściły nas, w szerokiej zielonej dolinie zaczęliśmy wjeżdżać we wioseczki. W jednej z nich, elegancko wybrukowanej (co wyrzuciło nas na chodnik), zrobiliśmy techniczną przerwę. Hipcia poszła do toalety, a ja w międzyczasie wymieniłem okładziny, bo moje dotychczasowe zrobiły się podejrzanie cienkie.
Podczas wymiany spojrzałem. Bo ja zawsze muszę spojrzeć. Nie potrafię się nauczyć, że dopóki nie spojrzę, to nie jestem świadom. Coś mnie jednak podkusiło, żeby zwrócić uwagę na szprychy. Wszystkie były w porządku, z wyjątkiem jednej, która z jakiegoś, nieznanego mi i chwilowo nieistotnego powodu postanowiła odłączyć się od piasty i wesoło sterczała sobie, z uśmiechem mówiącym „mam fajrant i co mi zrobisz?”.
Szprycha była srebrna, jedna z pięciu tego typu. Wymienione były w zeszłym roku, na Bałkanach, przez macedońskiego mechanika. Dlaczego w domu nie postanowiłem ich wymienić? Diabeł jeden wie. Najwyraźniej uznałem (jak zupełnie nie ja), że skoro niewiele przejechały, to na pewno sobie poradzą w Alpach.
Teraz za to stanąłem przed kołem, popatrzyłem, podrapałem się w głowę, podniosłem brew i… wzruszyłem ramionami, po czym jąłem gmerać przy oplotach taśmy izolacyjnej (umieszczonej w kilku strategicznych miejscach na ramie) w celu przyklejenia urwanej szprychy do reszty.
Zapisałem sobie w głowie, że gdyby w którejś wiosce jakimś cudem pojawił się otwarty serwis rowerowy, to trzeba będzie tam wstąpić. Zaraz obok tej myśli pojawiła się druga o tym, że fajnie by było, gdyby udało się wrócić na tych szprychach do Polski.
,
Na GPS-owym oddaleniu moja mapa wskazywała, że jedziemy sobie prostą drogą, bez żadnych serpentyn, do szpileczki oznaczonej jako San Bernardino. Coś się tu nie zgadzało, bo pokonywaliśmy kolejne wioseczki, pojedyncze pagóreczki, czasami jakaś pojedyncza serpentynka, ale jednak brakowało metrów. W prostej linii było tego dużo za mało, chyba że miałby nas czekać bardzo prosty i bardzo ostry podjazd.
Po pokonaniu kilku pagórków i przeżyciu oślepiającego, ostrego słońca, okazało się, że trzeba zbliżyć mapę. I już można zobaczyć, że droga robi się grubsza. A na zbliżeniu, jeszcze grubsza. A potem znalazłem kilkanaście ledwo stumetrowych odcinków serpentyn.
Tak.
Droga zamiast prowadzić nas prosto przez dolinę, z zaskoczenia zaczęła wspinać się na lewe zbocze. Jak zwykle na serpentynach (skąd oni się biorą), zaczęli nas wyprzedzać dziwaki w rozmaitych samochodach, starych kabrioletach i garbusach, ubrani stylowo z rozwianymi szalami.
Było tak, jak widziałem na mapie: krótkie, przyjemne serpentynki. Nie wiadomo kiedy wylądowaliśmy już na samej górze, dzięki temu, że zakręt następował praktycznie jeden za drugim, nie sposób było się nudzić.
Kolejna zdobycz. Coraz niżej: 2066 metrów.
Na przełęczy było również ładnie: szeroka przestrzeń, jeziorko, my ubierający ciepłe ciuchy i kilku chłopaków w krótkich spodenkach, podkoszulkach i japonkach, którzy wyszli robić sobie fotki. My się ubieramy w zapasowe ciuchy, a oni sobie w japoneczkach?! Szybko jednak wrócili do samochodu, w końcu wiało. Nawet mocno.
A na nas czekał zjazd. Długi. Jakieś 50 kilometrów. Słońce powoli chowało się za zboczami, my zjeżdżaliśmy w kierunku coraz to ciemniejszej doliny. Zjazd był rewelacyjny, raz droga prowadziła prosto w dół, a raz trzeba było wić się ostrymi serpentynami. Droga była tak samo urozmaicona jak ta którą podjeżdżaliśmy, było wszystko: trawersy przy gołych ścianach, zielone lasy, widok na pojawiającą się znienacka główną drogę. Znowu bowiem jechaliśmy „starą droga”, tego trwały więc cisza i spokój niezmącone rykiem ślinka samochodowego.
Jedyny przystanek na zjeździe wykorzystaliśmy na przystanek na CPN-ie. Pierwsze „zakupy” w Szwajcarii. Standardowo: cola i jakieś energetyki. W międzyczasie, gdy żłopaliśmy zawartość puszek, przed nami pojawił się Szwajcar. Też w krótkich spodenkach, w krótkim rękawku, niby lekceważąco jadł sobie… loda. Chwilę pogadaliśmy o wyjazdach rowerowych i sympatyczny było nie było koleś wsiadł do swojego mercedesa, a my wskoczyliśmy na nasze rumaki i ruszyliśmy dalej w dół.
Droga miejscami prowadziła przez kolejne maleńkie wioseczki z ostrymi zjazdami po bruku i krętymi uliczkami między domami, które sprawiały wrażenie jakby chciały nas zgnieść. W końcu ostra część zjazdu się skończyła, temperatura wzrosła (było szesnaście stopni!), a my jechaliśmy pustą drogą wzdłuż rzeki.
Na dnie dotarliśmy do większej miejscowości. Spojrzenie na licznik powiedziało, że może warto by było już się rozbijać, ale… ale nawet nie ma gdzie, do tego do strzałki pt. „Rozpoczynamy podjazd na Gotharda” jeszcze kawałek, więc można było przypuszczać, że będzie płasko i doliniasto.
Skoro doliniasto, to ruszyliśmy więc wzdłuż. To, co zaskoczyło nas praktycznie od razu, to pustki. Nieliczne samochody, ludzi praktycznie nie było nigdzie… a był dopiero wczesny wieczór. Drugie – i większe – zaskoczenie, to… palmy. Spodziewałbym się tego wszędzie, ale nie w Szwajcarskich Alpach! Tymczasem było ich naprawdę wiele.
Gdzieś po naszej lewej stronie szumi sobie autostrada, a przynajmniej mam wrażenie, że to ona, bo czasami tylko się pojawia, głównie widzę ją jednak na mapie. Przeglądam tereny w poszukiwaniu jakiejś miejscówki, ale jak na złość: albo miejscowości, albo magazyny, albo zajezdnie kolejowe.
W miejscowości Biasca odbijamy na zachód i tuż za miejscowością po prawej stronie znajdujemy duże krzaki. Takie coś w stylu małego lasku. Wchodzimy i przeszukujemy teren. Niestety, goła ziemia, czyli namiot zostanie uroczo urąbany w brązie, do tego trochę szkła, trochę butelek; znajdujemy odpowiedni fragment, dłuższą chwilę sprzątamy go ze szkieł i patyków, po czym bunkrujemy się w namiocie.
W nocy nie będzie cicho. Po pobliskich torach co chwilę przetaczają się pociągi towarowe.
- DST 207.40km
- Czas 12:57
- VAVG 16.02km/h
- Podjazdy 3169m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!