Poniedziałek, 21 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 10
Noc była ciepła, rano również. Ruszamy dość szybko na szlak przez jeszcze zacienioną dolinę. Podjazd rozpoczyna się od razu, ale na początku jest dość skromny. Tradycyjnie po jakiejś godzinie jazdy zatrzymujemy się na szybkie śniadanie. Chwila przerwy i suniemy dalej przez mniejsze miejscowości. Podjazd coraz bardziej się wyostrza.
Wspominałem, gdzie się wybieramy? Przełęcz Św. Gotarda. Dziś zaczynamy od wyskrobania się na 2108 metrów powyżej poziomu moża.
Po drodze próbuję wyciągnąć z Hipci, ile tego bruku tam będzie – czy to będzie cały podjazd, czy jego fragmenty. Nagle tego typu informacje stały się istotne ze względu na pękniętą szprychę. Hipcia niestety nie była mi w stanie powiedzieć więcej, z wyjątkiem tego, że ktoś tam kiedyś pisał, że jest. Ten bruk, znaczy się.
Najciekawszy fragment podjazdu rozpoczął się w miejscowości Airolo, gdzie zrobiło się stromo. Na GPS-ie witała nas plątanina dróg – naszej, autostrady i kilku lokalny. Było spokojnie, bo cały ruch pojechał albo przez tunel, albo główną. Byliśmy tylko my, słońce i bruk. Tak, bruk. Ów pojawił się dość szybko i przez długi czas pozostawał w proporcjach 1:1 z asfaltem.
Cały podjazd dał mi dużo czasu na oglądanie widoków, bo brukowe kawałki przejeżdżałem dużo wolniej niż bym chciał i mógł, ze względu na to, żeby nie generować niepotrzebnych podskoków i niechcący nie pęc sobie kolejnej szprychy. Jedna wystarczy.
Droga wspinała się na zbocze przeplatając się z estakadami drogi dla samochodów. Dodatkowo pojawiały się a to dzikie skręty będące awaryjnymi zjazdami, a to prowadzące niemal pionowo w dół drogi dojazdowe do jakichś gospodarstw.
Główna droga w końcu zniknęła, przejeżdżając na zachodnią stronę zbocza. Nam został już tylko najbardziej klimatyczny kawałek, cały po bruku, z króciutkimi serpentynkami, przypominający mi (szczególnie w tym słońcu) obrazki z filmów z czasów Cesarstwa Rzymskiego. Przyjemnie patrzyło się na idealnie poukładane kamienie na ścianach i ładnie ułożone kamienie brukowe, wszystko na pewno po kolei, sztuka po sztuce. A podobno ułożenie dobrego bruku to też trudna sztuka.
Na drodze wyprzedziło nas zaledwie kilka samochodów, kilka motocykli i jeden cudak w samochodzie z początku XX wieku z odkrytym dachem i obowiązkowym strojem „z epoki”.
W końcu przełęcz. Jakże była inna od tego, co do tej pory przejechaliśmy. Jezioro, tak. Skały, tak. Ale do tego kupa ludzi, pomnik, muzeum, restauracja, wiele samochodów i główna droga, która tutaj właśnie łączyła się z naszą.
Niezbyt długo tu zabawiliśmy, tylko przez chwilę i dyskretnie śmiejąc się z rowerzysty, który tuż przed nami wywalił się idąc.
Bardzo szybko zaczęliśmy się szykować do zjazdu, który był tak prosty, że bez problemu wyciągnąłem rekordowe 76 km/h. Byłoby więcej, ale przede mną pojawił się parking z samochodem, który usiłował włączyć się do ruchu. Wolałem zwolnić, bo miałem już w oczach typowego Polaka, który na pewno zdąży się włączyć, bo to „panie tylko rower jedzie”. I raczej mógł nie przypuszczać, że ten rower zasuwa grubo powyżej 60 km/h.
W Hospentalu skręt w lewo i napis „Furkapass”. No to jedziemy. Rozgrzewkowy, prościutki fragment przez przyjemną dolinkę, możliwość nacieszenia oczu pięknymi widokami słonecznych zbocz i… czas zasuwać w górę. Musimy przecież wyjechać powyżej 2400 metrów!
Ruch, niestety, był duży, co na tych wąskich serpentynach nie należało do najprzyjemniejszych. Osobówki jeszcze by uszły, ale autokary i cały wojskowy – tak! - transport na ciężarówkach na pewno nie ucieszyły się z faktu, że blokujemy kompletnie całą drogę. W to wszystko z każdej możliwej strony wjeżdżały parady motocyklistów, jeżdżących, tradycyjnie, licznymi stadami. W jednym miejscu przewodnik innego z kolei stada (grupa czerwonych kabrioletów marki Ferrari) zatrzymał całą swoją grupę tylko po to, by nam pomachać i zrobić fotkę.
Jeden z przystanków na podjeździe poświęciliśmy na fotki w pobliżu znaku „James Bond Str.”. Faktycznie, to na tych serpentynach kręcono sceny z Goldfingera. Kiedyś to w filmach były pościgi, nie to co teraz.
W jednym miejscu robię bardzo szybki postój na dotankowanie wody. Wspominałem, że było ciepło? Było. Bardzo. Woda schodziła bardzo szybko. Drugi postój zrobiłem wyżej, gdy krótkie jednak serpentyny przeszły w coś w rodzaju łagodnego trawersu. Tam gdzieś wyprzedził nas jedyny tego dnia spotkany sakwiarz, a przy parkingu, który był parkingiem wejściowym dla turystów (albo dla wspinaczy) zatankowałem wodę z wodospadziku. Hipcia pojechała. Zerknąłem na licznik. Gdy ją dogoniłem, było już dwa kilometry dalej, a podjazd nie był wcale stromy.
Sama przełęcz zachwyciła. Jeziorko, widoki i wąska nitka drogi. Idealnie!
Czas jednak pędzić dalej, kolejne widoki czekają!
Zjazd najpierw był długi i prosty, później przeszedł w ostre serpentynki. Gdy stanęliśmy zrobić zdjęcie, Hipcia powiedziała wskazując na zbocze przed nami „Ty, no pa, ale podjazd.”. Faktycznie. Serpentyny wiły się pięknie i ostro, wrzynając się niewiarygodnie w strome zbocze. Ruszyliśmy. Kawałek dalej, na zakręcie, powiedziałem Hipci „No to zaraz tam będziemy”. Po sprawdzeniu mapy nie miałem bowiem wątpliwości – to był podjazd na Grimselpass (2165 m).
Zjazd był miejscami stromy. Raz tak zaskoczyła mnie serpentyna (albo otumaniła własna głupota – niepotrzebne skreślić), że przez chwilę rozważałem, w które miejsce ściany (i jak) powinienem uderzyć. Na szczęście udało się zatrzymać. Niecały metr od betonu.
Od razu ze zjazdu wjechaliśmy do maleńkiej miejscowości, w której rzuciła się w oczy stacja kolejowa, zupełnie nie pasująca do całości, oraz kilka autokarów i olbrzymia ilość żydowskiej młodzieży. Rzucił się w oczy też początek podjazdu. Znowu z zaskoczenia, znowu stromo i… znowu Hipcia nie zdążyła przewachlować przełożeń na lekkie. Przymusowy krótki postój i ruszamy.
Jak zabawnie było patrzeć na zbocze, które pojawiało się po wschodniej stronie! Tam przecież przed chwilą byliśmy. I tą drogą zjeżdżaliśmy. A teraz znowu pniemy się w górę. Po co my sobie to robimy?! Nadal nie wiem, ale jest przyjemnie.
Część podjazdu poświęciłem na grzebanie po GPS-ie. Już wcześniej, jeszcze rano, sugerowałem zrobienie zakupów, ale odpowiedź mogła być tylko jedna „I co, będziesz wiózł to wszystko w górę”? A teraz zastanawiałem się, czy uda nam się gdziekolwiek zrobić zakupy. Albo, inaczej: czy wjedziemy chociaż do jakiejś miejscowości na tyle dużej, że mieliby tam sklep.
Serpentyny były świetne. I aż szkoda, że dość szybko się skończyły. Na przełęczy zaskoczyła zrobiona z żelastwa rzeźba dwójki motocyklistów. Tradycyjnie było tam również jezioro. Chwilę analizowaliśmy, czy czasem nie zrobić sobie odbitki na Obertalsee, ale uznaliśmy, że lepiej trzymać się planu.
Tym razem zjazd był łagodniejszy. Po drodze minęliśmy dwie tamy. Droga coraz bardziej i coraz częściej zaczęła wpadać w cień i robiło się coraz chłodniej, postanowiliśmy jednak zjeżdżać, by dojechać do jakiejkolwiek miejscowości. Wjechaliśmy. I jakimś cudem na kilka minut przed zamknięciem udało się nam zrobić zakupy w Volgu. Mimo, że Szwajcaria jest bardzo droga, Hipci udało się kupić wszystko co potrzeba i jeszcze trochę ponadto. Najważniejsze - czyli szwajcarski ser - i tak zostało kupione. Hipcia bowiem w każdym państwie przez które przejeżdżaliśmy musiała prócz lokalnego piwa kupować sobie coś „lokalnego”.
Teraz już zrobiło się przyjemnie. Mamy żarcie, więc mamy wszystko, czego nam potrzeba. Nie mamy ciepła. Delikatnie mówiąc, czekając na placyku wyposażonym w kamień do bulderowania i jakieś muzeum lotnictwa, począłem odczuwać lekki dyskomfort termiczny. Gdy spakowaliśmy i ruszyliśmy w dół, Hipcia skomentowała swój dyskomfort stwierdzeniem „Kurwa, ale mi zimno!”.
Droga miała prowadzić pięknym zjazdem prosto nad Brienzersee, z długim, płaskim fragmentem. Byliśmy przygotowani na tę ewentualność i bardzo szybko odbiliśmy w kierunku Grindenwaldu – była to opcja, którą mieliśmy sobie rozważyć. No i rozważyliśmy, w zasadze bez niepotrzebnego gadania.
Na dzień dobry dostaliśmy ostry podjazd dochodzący do 14% na wąskiej drodze przerzynającej strome zbocze, do tego z dużym ruchem lokalnym (i osobówki, i traktory). Nieco wyżej dojechaliśmy do miejscowości o uroczej nazwie „Zwirgi”, gdzie minęliśmy budynek elektrowni, rzuciliśmy okiem na samą wioskę, niewiarygodnie wręcz wbitą w strome zbocze i ruszyliśmy dalej.
Im bardziej słońce chowało się za górami, tym mniejszy był ruch. W końcu ograniczyło się to tylko do pojedynczych rolników wożących w przyczepce bydło.
Wjechaliśmy w las ponad którym wystawały potężne szczyty. I zrobiło się ciemno. Droga prowadziła po zboczu, czasem robiąc podwójne serpentynki i wrzucając nas tym samym kilkanaście metrów w górę. Co jakiś czas, bardzo sporadycznie, pojawiały się tablice z zasadami w tej okolicy, w tym z bardzo wyraźnie podkreślonym zakazem biwakowania. Nie mieliśmy żadnego zamiaru się tym przejmować. A nawet gdyby przyplątał się jakiś upierdliwy strażnik, to jesteśmy w stanie mu udowodnić, że my jesteśmy tu tylko przejazdem i nie przerywając jazdy dociągnąć choćby do Grindenwaldu. Choćby i do rana miało zejść, a niech siedzi i jedzie z nami: w końcu jechać wolno, nocować nie wolno.
Już zupełnie po ciemku dojechaliśmy pod „Hotel Rosenlaui”. Światła z hotelu unikaliśmy jak ognia, wyłączając chwilę wcześniej tylne lampki. Ruch już zupełnie zniknął, więc tylne stały się zbędne, zdradzały jedynie naszą pozycję. Przednie też stawały się zbędne, bo na niebo wyszedł księżyc, a kontury wysokich gór pięknie malowały się na ciemnym niebie.
Nagle z lewej strony zbocza ozwał się pojedynczy, długi ryk. Jedni twierdzą, że niedźwiedzie ryczą, inni, że jednak nie. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy to rykowisko, czy też jakiemuś misiowi ktoś na odcisk nadepnął. Ryki zaczęły się wzmagać, więc uznaliśmy, że to jelonki. Ale niepokój pozostał.
Po pokonaniu giętkiego szlabanu na drodze, który, jak uznaliśmy, był przeznaczony dla obcych samochodów, nagle zaatakowała nas siedemnastoprocentowa ścianka. Tuż za nią była kolejna, trzynastoprocentowa. Ten moment wybraliśmy na odpowiedni na szukanie miejsca na nocleg. O dziwo w stronym lesie udało się znaleźć coś odpowiedniego. Było nawet płasko. Ciepło też – całe cztery stopnie.
Wspominałem, gdzie się wybieramy? Przełęcz Św. Gotarda. Dziś zaczynamy od wyskrobania się na 2108 metrów powyżej poziomu moża.
Po drodze próbuję wyciągnąć z Hipci, ile tego bruku tam będzie – czy to będzie cały podjazd, czy jego fragmenty. Nagle tego typu informacje stały się istotne ze względu na pękniętą szprychę. Hipcia niestety nie była mi w stanie powiedzieć więcej, z wyjątkiem tego, że ktoś tam kiedyś pisał, że jest. Ten bruk, znaczy się.
Najciekawszy fragment podjazdu rozpoczął się w miejscowości Airolo, gdzie zrobiło się stromo. Na GPS-ie witała nas plątanina dróg – naszej, autostrady i kilku lokalny. Było spokojnie, bo cały ruch pojechał albo przez tunel, albo główną. Byliśmy tylko my, słońce i bruk. Tak, bruk. Ów pojawił się dość szybko i przez długi czas pozostawał w proporcjach 1:1 z asfaltem.
Cały podjazd dał mi dużo czasu na oglądanie widoków, bo brukowe kawałki przejeżdżałem dużo wolniej niż bym chciał i mógł, ze względu na to, żeby nie generować niepotrzebnych podskoków i niechcący nie pęc sobie kolejnej szprychy. Jedna wystarczy.
Droga wspinała się na zbocze przeplatając się z estakadami drogi dla samochodów. Dodatkowo pojawiały się a to dzikie skręty będące awaryjnymi zjazdami, a to prowadzące niemal pionowo w dół drogi dojazdowe do jakichś gospodarstw.
Główna droga w końcu zniknęła, przejeżdżając na zachodnią stronę zbocza. Nam został już tylko najbardziej klimatyczny kawałek, cały po bruku, z króciutkimi serpentynkami, przypominający mi (szczególnie w tym słońcu) obrazki z filmów z czasów Cesarstwa Rzymskiego. Przyjemnie patrzyło się na idealnie poukładane kamienie na ścianach i ładnie ułożone kamienie brukowe, wszystko na pewno po kolei, sztuka po sztuce. A podobno ułożenie dobrego bruku to też trudna sztuka.
Na drodze wyprzedziło nas zaledwie kilka samochodów, kilka motocykli i jeden cudak w samochodzie z początku XX wieku z odkrytym dachem i obowiązkowym strojem „z epoki”.
W końcu przełęcz. Jakże była inna od tego, co do tej pory przejechaliśmy. Jezioro, tak. Skały, tak. Ale do tego kupa ludzi, pomnik, muzeum, restauracja, wiele samochodów i główna droga, która tutaj właśnie łączyła się z naszą.
Niezbyt długo tu zabawiliśmy, tylko przez chwilę i dyskretnie śmiejąc się z rowerzysty, który tuż przed nami wywalił się idąc.
Bardzo szybko zaczęliśmy się szykować do zjazdu, który był tak prosty, że bez problemu wyciągnąłem rekordowe 76 km/h. Byłoby więcej, ale przede mną pojawił się parking z samochodem, który usiłował włączyć się do ruchu. Wolałem zwolnić, bo miałem już w oczach typowego Polaka, który na pewno zdąży się włączyć, bo to „panie tylko rower jedzie”. I raczej mógł nie przypuszczać, że ten rower zasuwa grubo powyżej 60 km/h.
W Hospentalu skręt w lewo i napis „Furkapass”. No to jedziemy. Rozgrzewkowy, prościutki fragment przez przyjemną dolinkę, możliwość nacieszenia oczu pięknymi widokami słonecznych zbocz i… czas zasuwać w górę. Musimy przecież wyjechać powyżej 2400 metrów!
Ruch, niestety, był duży, co na tych wąskich serpentynach nie należało do najprzyjemniejszych. Osobówki jeszcze by uszły, ale autokary i cały wojskowy – tak! - transport na ciężarówkach na pewno nie ucieszyły się z faktu, że blokujemy kompletnie całą drogę. W to wszystko z każdej możliwej strony wjeżdżały parady motocyklistów, jeżdżących, tradycyjnie, licznymi stadami. W jednym miejscu przewodnik innego z kolei stada (grupa czerwonych kabrioletów marki Ferrari) zatrzymał całą swoją grupę tylko po to, by nam pomachać i zrobić fotkę.
Jeden z przystanków na podjeździe poświęciliśmy na fotki w pobliżu znaku „James Bond Str.”. Faktycznie, to na tych serpentynach kręcono sceny z Goldfingera. Kiedyś to w filmach były pościgi, nie to co teraz.
W jednym miejscu robię bardzo szybki postój na dotankowanie wody. Wspominałem, że było ciepło? Było. Bardzo. Woda schodziła bardzo szybko. Drugi postój zrobiłem wyżej, gdy krótkie jednak serpentyny przeszły w coś w rodzaju łagodnego trawersu. Tam gdzieś wyprzedził nas jedyny tego dnia spotkany sakwiarz, a przy parkingu, który był parkingiem wejściowym dla turystów (albo dla wspinaczy) zatankowałem wodę z wodospadziku. Hipcia pojechała. Zerknąłem na licznik. Gdy ją dogoniłem, było już dwa kilometry dalej, a podjazd nie był wcale stromy.
Sama przełęcz zachwyciła. Jeziorko, widoki i wąska nitka drogi. Idealnie!
Czas jednak pędzić dalej, kolejne widoki czekają!
Zjazd najpierw był długi i prosty, później przeszedł w ostre serpentynki. Gdy stanęliśmy zrobić zdjęcie, Hipcia powiedziała wskazując na zbocze przed nami „Ty, no pa, ale podjazd.”. Faktycznie. Serpentyny wiły się pięknie i ostro, wrzynając się niewiarygodnie w strome zbocze. Ruszyliśmy. Kawałek dalej, na zakręcie, powiedziałem Hipci „No to zaraz tam będziemy”. Po sprawdzeniu mapy nie miałem bowiem wątpliwości – to był podjazd na Grimselpass (2165 m).
Zjazd był miejscami stromy. Raz tak zaskoczyła mnie serpentyna (albo otumaniła własna głupota – niepotrzebne skreślić), że przez chwilę rozważałem, w które miejsce ściany (i jak) powinienem uderzyć. Na szczęście udało się zatrzymać. Niecały metr od betonu.
Od razu ze zjazdu wjechaliśmy do maleńkiej miejscowości, w której rzuciła się w oczy stacja kolejowa, zupełnie nie pasująca do całości, oraz kilka autokarów i olbrzymia ilość żydowskiej młodzieży. Rzucił się w oczy też początek podjazdu. Znowu z zaskoczenia, znowu stromo i… znowu Hipcia nie zdążyła przewachlować przełożeń na lekkie. Przymusowy krótki postój i ruszamy.
Jak zabawnie było patrzeć na zbocze, które pojawiało się po wschodniej stronie! Tam przecież przed chwilą byliśmy. I tą drogą zjeżdżaliśmy. A teraz znowu pniemy się w górę. Po co my sobie to robimy?! Nadal nie wiem, ale jest przyjemnie.
Część podjazdu poświęciłem na grzebanie po GPS-ie. Już wcześniej, jeszcze rano, sugerowałem zrobienie zakupów, ale odpowiedź mogła być tylko jedna „I co, będziesz wiózł to wszystko w górę”? A teraz zastanawiałem się, czy uda nam się gdziekolwiek zrobić zakupy. Albo, inaczej: czy wjedziemy chociaż do jakiejś miejscowości na tyle dużej, że mieliby tam sklep.
Serpentyny były świetne. I aż szkoda, że dość szybko się skończyły. Na przełęczy zaskoczyła zrobiona z żelastwa rzeźba dwójki motocyklistów. Tradycyjnie było tam również jezioro. Chwilę analizowaliśmy, czy czasem nie zrobić sobie odbitki na Obertalsee, ale uznaliśmy, że lepiej trzymać się planu.
Tym razem zjazd był łagodniejszy. Po drodze minęliśmy dwie tamy. Droga coraz bardziej i coraz częściej zaczęła wpadać w cień i robiło się coraz chłodniej, postanowiliśmy jednak zjeżdżać, by dojechać do jakiejkolwiek miejscowości. Wjechaliśmy. I jakimś cudem na kilka minut przed zamknięciem udało się nam zrobić zakupy w Volgu. Mimo, że Szwajcaria jest bardzo droga, Hipci udało się kupić wszystko co potrzeba i jeszcze trochę ponadto. Najważniejsze - czyli szwajcarski ser - i tak zostało kupione. Hipcia bowiem w każdym państwie przez które przejeżdżaliśmy musiała prócz lokalnego piwa kupować sobie coś „lokalnego”.
Teraz już zrobiło się przyjemnie. Mamy żarcie, więc mamy wszystko, czego nam potrzeba. Nie mamy ciepła. Delikatnie mówiąc, czekając na placyku wyposażonym w kamień do bulderowania i jakieś muzeum lotnictwa, począłem odczuwać lekki dyskomfort termiczny. Gdy spakowaliśmy i ruszyliśmy w dół, Hipcia skomentowała swój dyskomfort stwierdzeniem „Kurwa, ale mi zimno!”.
Droga miała prowadzić pięknym zjazdem prosto nad Brienzersee, z długim, płaskim fragmentem. Byliśmy przygotowani na tę ewentualność i bardzo szybko odbiliśmy w kierunku Grindenwaldu – była to opcja, którą mieliśmy sobie rozważyć. No i rozważyliśmy, w zasadze bez niepotrzebnego gadania.
Na dzień dobry dostaliśmy ostry podjazd dochodzący do 14% na wąskiej drodze przerzynającej strome zbocze, do tego z dużym ruchem lokalnym (i osobówki, i traktory). Nieco wyżej dojechaliśmy do miejscowości o uroczej nazwie „Zwirgi”, gdzie minęliśmy budynek elektrowni, rzuciliśmy okiem na samą wioskę, niewiarygodnie wręcz wbitą w strome zbocze i ruszyliśmy dalej.
Im bardziej słońce chowało się za górami, tym mniejszy był ruch. W końcu ograniczyło się to tylko do pojedynczych rolników wożących w przyczepce bydło.
Wjechaliśmy w las ponad którym wystawały potężne szczyty. I zrobiło się ciemno. Droga prowadziła po zboczu, czasem robiąc podwójne serpentynki i wrzucając nas tym samym kilkanaście metrów w górę. Co jakiś czas, bardzo sporadycznie, pojawiały się tablice z zasadami w tej okolicy, w tym z bardzo wyraźnie podkreślonym zakazem biwakowania. Nie mieliśmy żadnego zamiaru się tym przejmować. A nawet gdyby przyplątał się jakiś upierdliwy strażnik, to jesteśmy w stanie mu udowodnić, że my jesteśmy tu tylko przejazdem i nie przerywając jazdy dociągnąć choćby do Grindenwaldu. Choćby i do rana miało zejść, a niech siedzi i jedzie z nami: w końcu jechać wolno, nocować nie wolno.
Już zupełnie po ciemku dojechaliśmy pod „Hotel Rosenlaui”. Światła z hotelu unikaliśmy jak ognia, wyłączając chwilę wcześniej tylne lampki. Ruch już zupełnie zniknął, więc tylne stały się zbędne, zdradzały jedynie naszą pozycję. Przednie też stawały się zbędne, bo na niebo wyszedł księżyc, a kontury wysokich gór pięknie malowały się na ciemnym niebie.
Nagle z lewej strony zbocza ozwał się pojedynczy, długi ryk. Jedni twierdzą, że niedźwiedzie ryczą, inni, że jednak nie. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy to rykowisko, czy też jakiemuś misiowi ktoś na odcisk nadepnął. Ryki zaczęły się wzmagać, więc uznaliśmy, że to jelonki. Ale niepokój pozostał.
Po pokonaniu giętkiego szlabanu na drodze, który, jak uznaliśmy, był przeznaczony dla obcych samochodów, nagle zaatakowała nas siedemnastoprocentowa ścianka. Tuż za nią była kolejna, trzynastoprocentowa. Ten moment wybraliśmy na odpowiedni na szukanie miejsca na nocleg. O dziwo w stronym lesie udało się znaleźć coś odpowiedniego. Było nawet płasko. Ciepło też – całe cztery stopnie.
- DST 130.76km
- Czas 12:01
- VAVG 10.88km/h
- Podjazdy 3954m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
czekałem na Vmax i jest! 76km/h. Śmierć w oczach!
yurek55 - 20:54 niedziela, 13 listopada 2016 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!