Piątek, 25 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 14
W nocy obudził mnie cień na namiocie. Niepokojący cień, który pojawił się nagle. Okazało się, że to tylko księżyc świecił przez chmury i na namiocie pojawił się cień naszych postawionych pod drzewem rowerów.
Dobrze się spało. Za dobrze. Zaspaliśmy jakieś pół godziny. Nadal było rano, ale jednak za wcześnie. Bardzo szybko zebraliśmy się i ruszyliśmy nadrabiać zagubione kilometry. Praktycznie od razu mijamy skrzyżowanie z drogą, którą zaraz będziemy wracali. A w zasadzie za pół dnia. Colle del Nivolet to nie pierdółka, którą zrobimy do południa.
Dość szybko mijamy pierwszy sklep, zamknięty jeszcze o tej porze. Dalej ze sklepami nie było dużo lepiej. W zasadzie to wcale ich nie było. Podjazd zaczyna się całkiem wcześnie. Na początku jeszcze przejeżdżamy przez pojedyncze wioski, a to znalazła się piętnastoprocentowa serpentyna, a to karabinierzy, których usiłowaliśmy zapytać, czy gdzieś znajdzie się sklep. Po angielsku nie, po włosku (znając tylko słowo „Alimentari”) też było kiepsko. Ale udało się ustalić, że dalej będzie jeden. No i był, tyle że zamknięty.
Dość szybko minęło nas dwóch rowerzystów jadących na lekko. Postanowiliśmy gdzieś wyżej przy okazji pozbyć się sakw.
Trudno, podliczyliśmy zapasy i wyszło, że jednak powinniśmy dać radę. Wodę znajdzie się wyżej, a jedzenia powinno starczyć. Słońce od rana gdzieś buszowało, ale zasłonięte przez zbocza. W końcu wyszło i zaświeciło. Niedługo później zrobiło się nam chłodno, bo wjechaliśmy w długi i stromy (13-14%) tunel.
Kawałek za tunelem wyjechaliśmy do turystycznej miejscowości. Mimo że szukałem sklepu i sprawdzałem nawet na kempingu, to jedyne co, to udało mi się skorzystać z otwartej toalety. Dobre i to. Kawałek za wioską i jeziorem, przy którym owa była położona, na parkingu minęliśmy dwóch rowerzystów, którzy tam robili sobie postój. Wywspinaliśmy się na serpentynę i zrobiliśmy szybką przerwę na wspinaczkę – tym razem bez roweru. Wylazłem wysoko na zbocze i ukryłem większość sakw, zostawiając tylko absolutne minimum. Miejsce ukrycia oznaczyłem na fotkach i na GPS-ie. Głupio by było pałować z powrotem bo akurat zapomnieliśmy się zatrzymać na zjeździe. Albo biegać po wszystkich krzakach i szukać właściwej skały.
Oczywiście jazda zrobiła się od razu przyjemniejsza. Dość szybko wyprzedził nas szosowiec. Droga prowadziła przyjemnymi serpentynami, wokół których roiło się od świstaków. Nie było zresztą jak ich nie zauważyć – co chwilę świstały aż głowa bolała. Zrobiliśmy też przystanek na przedostatni posiłek. Prócz odrobiny żółtego sera została nam tylko babka drożdżowa, którą zachowaliśmy na później.
Im wyżej wyjeżdżaliśmy, tym ładniejsze widoki napotykaliśmy. Góry, na dole tama, a powyżej piękny widok na jezioro, które ta tama utworzyła.
Wyprzedził nas jeszcze jeden szosowiec, a na poziomie Lago Agnel wjechaliśmy w wielkie stado owieczek. Gdy już rozpoczynaliśmy ostatni fragment podjazdu, minęła nas jeszcze dziewczyna i śmignęła w górę. Tutaj droga zrobiła się dużo węższa, pozbawiona jakichkolwiek barier. Kilka samochodów pozostawionych przez wielbicieli trekkingu i ostatnie kilometry. Miejscami 10%, wzdłuż stromych ścian, z wypalającymi oczy widokami oświetlonymi ostrym, popołudniowym słońcem.
W końcu dotarliśmy. Zasiedliśmy na kamieniach, wyciągnęliśmy babkę i wciągnęliśmy ją zapijając mlekiem sojowym (jakaś pamiątka jeszcze z Włoch). Przy nas do samochodu pakował się szosowiec – dziwne to: wyjechać na przełęcz, a zjechać samochodem?
No i koniec. 2612 metrów i teraz w dół. To ostatni duży podjazd, który mieliśmy zrobić na tej wyprawie. Od tej pory będziemy tylko niżej.
W końcu nadszedł nasz czas. Zjazd. Relaks, luz, słońce (w końcu było całe 20 stopni!). Przerwa na zatankowanie sakw i końcówka zjazdu, nieco ścięta, by nie wracać się aż do końca po swoich własnych śladach. Wyszlo nam to na plus – przypadkiem trafiliśmy na umieszczony na bocznej drodze duży supermarket. Hipcia poszła na zakupy, ja naprawiałem pęknięte mocowanie sakwy.
Po terenie poruszał się Włoch, który zagadywał każdego. Po chwili zorientowałem się, o co mu chodzi – odprowadzał wózki! U nas mniej więcej z daleka widać, że dżentelmen, który przychodzi zagadać, chciałby odprowadzić wózek, tutaj koleżka był ubrany elegancko, czysto, schludnie. A przez chwilę miałem wrażenie, że czai się, by coś buchnąć mi z bagażu, który nonszalancko rozwaliłem po całym terenie czyszcząc go z papierków i innych śmieci.
Ruszyliśmy w kierunku miejscowości Ivrea. Teraz widzę, że drogę można było inaczej puścić, ale wtedy… po długim podjeździe na jakiś garbik okazało się, że przed nami tunel. Tak. Z zakazem dla rowerów. Żadnej informacji wcześniej, żadnego objazdu (wkoło las i żadnych ścieżek, nie mówiąc od drogach rowerowych). Lokalni wiedzą pewnie, że tędy się nie jeździ, a my… a my miotając przekleństwa na temat debili, którzy dają na krótkich tunelach zakazy, przejechaliśmy. I ten, i kolejny, też zakazany.
Ivrea zaatakowała nas zakazami i trochę zakręconym kierunkiem jazdy. I czymś w rodzaju ekspresówki. Przebijając się bocznymi drogami wyjechaliśmy na gruntówkę prowadzącą obok boiska, przejechaliśmy nad główną drogą i włączyliśmy się do ruchu pokonując jakieś sto metrów pod prąd zjazdem z głównej. Według mojej najlepszej wiedzy ekspresówka to już nie była. Chyba.
Zrobiło się ciemno. Znowu przed nosem wyrosła ekspresówka więc ślad nasz poprowadził nas przez drogę boczną. Zaczęło się robić smutno: podjazd. Ostry. Stabilne dziesięć procent, czasem więcej, wszystko przez opuszczone, nocne, zaspane wioski z wąziutkimi uliczkami i zaskoczonymi, rozbudzonymi przez nasze rowery psami, uparcie ujadającymi zza ogrodzeń.
Od chwili wydawało się nam, że będziemy przebijać się przez zbocze… nie wiedzieliśmy, że dosłownie. Kolejny tunel i kolejny zakaz. Znowu go olaliśmy i boczkiem zjechaliśmy do miejscowości Biella.
Szybko przelecieliśmy miasto i już na wylotówce, kierując się za mapą na GPS-ie minęliśmy po lewej stronie znak ekspresówki. Ciemno było, już lekko z górki… o tym, że jest źle, zorientowałem się później. Gdy zaczęli trąbić, a ja zbliżyłem mapę i zobaczyłem, że zjeżdżamy tam, gdzie nas być nie powinno. Zatrzymaliśmy się na poboczu, przeanalizowałem mapę i wyszło mi, że jeśli zaczniemy jechać, to na pewno nie zdążymy do kolejnego zjazdu zanim nas złapią. Obejście nie wchodziło w grę – za barierką było bardzo stromo i bardzo krzaczasto. Pozostała jedna droga: światła na migawkę, przytuleni do barierki, jak najbardziej widoczni, spacerujemy z powrotem. To przecież tylko jakieś trzysta metrów. Już byliśmy jakieś trzydzieści metrów od zbawiennego pobocza (powyżej robiło się bardzo szerokie), gdy zobaczyłem, jak miga niebieska szklanka.
Zatrzymali, zapytali o to, co my do jasnej niewygodnej wyczyniamy, wytłumaczyliśmy, ze przez pomyłkę, że wracaliśmy, że niechcący i że w ogóle to przepraszamy. Wyszliśmy razem z radiowozem na górę, w czasie gdy my gramoliliśmy się do końca zjazdu, policjanci zablokowali ruch tak, aby nikt nam nie przeszkadzał. Kulturka. Dostarczyliśmy dokumenty, w międzyczasie, gdy byliśmy spisywani, bardzo sympatyczny policjant (z ogromnym, fitnessowym zadkiem) uspokoił nas, że mandatu nie będzie. A przy okazji na telefonie pokazał nam, którędy mieliśmy jechać.
Podsumowując: turyści z Polski sparaliżowali na jakieś pół godziny węzeł wjazdowy na drogę ekspresową.
Przez całą kontrolę miałem tylko jedną nadzieję. Mandat? Zapłacę, trudno. Głupie uwagi: no jasne, czemu nie, zasłużyłem. Ale liczyłem na to, że nie spyta, gdzie zamierzaliśmy nocować. Nie spytał, głupich uwag nie było, mandatu, jak już wspomniałem, też.
Puścili nas, a my pojechaliśmy dalej. Wioska za wioską. Jedna za drugą. Sporo spacerujących ludzi, okrzyki, imprezy. Do tego a to światła, a to ronda. Nie zapowiada się żadne miejsce, w którym moglibyśmy zanocować. W końcu gdzieś przyczaiłem kilkusetmetrowy fragment lasu. Wszedłem w dwa miejsca, w końcu udało się coś znaleźć (kosztem zamoczonych butów). Spędziliśmy trochę czasu czyszcząc ziemię z kolczastych gałęzi jeżyn.
W końcu udało się położyć spać.
Dobrze się spało. Za dobrze. Zaspaliśmy jakieś pół godziny. Nadal było rano, ale jednak za wcześnie. Bardzo szybko zebraliśmy się i ruszyliśmy nadrabiać zagubione kilometry. Praktycznie od razu mijamy skrzyżowanie z drogą, którą zaraz będziemy wracali. A w zasadzie za pół dnia. Colle del Nivolet to nie pierdółka, którą zrobimy do południa.
Dość szybko mijamy pierwszy sklep, zamknięty jeszcze o tej porze. Dalej ze sklepami nie było dużo lepiej. W zasadzie to wcale ich nie było. Podjazd zaczyna się całkiem wcześnie. Na początku jeszcze przejeżdżamy przez pojedyncze wioski, a to znalazła się piętnastoprocentowa serpentyna, a to karabinierzy, których usiłowaliśmy zapytać, czy gdzieś znajdzie się sklep. Po angielsku nie, po włosku (znając tylko słowo „Alimentari”) też było kiepsko. Ale udało się ustalić, że dalej będzie jeden. No i był, tyle że zamknięty.
Dość szybko minęło nas dwóch rowerzystów jadących na lekko. Postanowiliśmy gdzieś wyżej przy okazji pozbyć się sakw.
Trudno, podliczyliśmy zapasy i wyszło, że jednak powinniśmy dać radę. Wodę znajdzie się wyżej, a jedzenia powinno starczyć. Słońce od rana gdzieś buszowało, ale zasłonięte przez zbocza. W końcu wyszło i zaświeciło. Niedługo później zrobiło się nam chłodno, bo wjechaliśmy w długi i stromy (13-14%) tunel.
Kawałek za tunelem wyjechaliśmy do turystycznej miejscowości. Mimo że szukałem sklepu i sprawdzałem nawet na kempingu, to jedyne co, to udało mi się skorzystać z otwartej toalety. Dobre i to. Kawałek za wioską i jeziorem, przy którym owa była położona, na parkingu minęliśmy dwóch rowerzystów, którzy tam robili sobie postój. Wywspinaliśmy się na serpentynę i zrobiliśmy szybką przerwę na wspinaczkę – tym razem bez roweru. Wylazłem wysoko na zbocze i ukryłem większość sakw, zostawiając tylko absolutne minimum. Miejsce ukrycia oznaczyłem na fotkach i na GPS-ie. Głupio by było pałować z powrotem bo akurat zapomnieliśmy się zatrzymać na zjeździe. Albo biegać po wszystkich krzakach i szukać właściwej skały.
Oczywiście jazda zrobiła się od razu przyjemniejsza. Dość szybko wyprzedził nas szosowiec. Droga prowadziła przyjemnymi serpentynami, wokół których roiło się od świstaków. Nie było zresztą jak ich nie zauważyć – co chwilę świstały aż głowa bolała. Zrobiliśmy też przystanek na przedostatni posiłek. Prócz odrobiny żółtego sera została nam tylko babka drożdżowa, którą zachowaliśmy na później.
Im wyżej wyjeżdżaliśmy, tym ładniejsze widoki napotykaliśmy. Góry, na dole tama, a powyżej piękny widok na jezioro, które ta tama utworzyła.
Wyprzedził nas jeszcze jeden szosowiec, a na poziomie Lago Agnel wjechaliśmy w wielkie stado owieczek. Gdy już rozpoczynaliśmy ostatni fragment podjazdu, minęła nas jeszcze dziewczyna i śmignęła w górę. Tutaj droga zrobiła się dużo węższa, pozbawiona jakichkolwiek barier. Kilka samochodów pozostawionych przez wielbicieli trekkingu i ostatnie kilometry. Miejscami 10%, wzdłuż stromych ścian, z wypalającymi oczy widokami oświetlonymi ostrym, popołudniowym słońcem.
W końcu dotarliśmy. Zasiedliśmy na kamieniach, wyciągnęliśmy babkę i wciągnęliśmy ją zapijając mlekiem sojowym (jakaś pamiątka jeszcze z Włoch). Przy nas do samochodu pakował się szosowiec – dziwne to: wyjechać na przełęcz, a zjechać samochodem?
No i koniec. 2612 metrów i teraz w dół. To ostatni duży podjazd, który mieliśmy zrobić na tej wyprawie. Od tej pory będziemy tylko niżej.
W końcu nadszedł nasz czas. Zjazd. Relaks, luz, słońce (w końcu było całe 20 stopni!). Przerwa na zatankowanie sakw i końcówka zjazdu, nieco ścięta, by nie wracać się aż do końca po swoich własnych śladach. Wyszlo nam to na plus – przypadkiem trafiliśmy na umieszczony na bocznej drodze duży supermarket. Hipcia poszła na zakupy, ja naprawiałem pęknięte mocowanie sakwy.
Po terenie poruszał się Włoch, który zagadywał każdego. Po chwili zorientowałem się, o co mu chodzi – odprowadzał wózki! U nas mniej więcej z daleka widać, że dżentelmen, który przychodzi zagadać, chciałby odprowadzić wózek, tutaj koleżka był ubrany elegancko, czysto, schludnie. A przez chwilę miałem wrażenie, że czai się, by coś buchnąć mi z bagażu, który nonszalancko rozwaliłem po całym terenie czyszcząc go z papierków i innych śmieci.
Ruszyliśmy w kierunku miejscowości Ivrea. Teraz widzę, że drogę można było inaczej puścić, ale wtedy… po długim podjeździe na jakiś garbik okazało się, że przed nami tunel. Tak. Z zakazem dla rowerów. Żadnej informacji wcześniej, żadnego objazdu (wkoło las i żadnych ścieżek, nie mówiąc od drogach rowerowych). Lokalni wiedzą pewnie, że tędy się nie jeździ, a my… a my miotając przekleństwa na temat debili, którzy dają na krótkich tunelach zakazy, przejechaliśmy. I ten, i kolejny, też zakazany.
Ivrea zaatakowała nas zakazami i trochę zakręconym kierunkiem jazdy. I czymś w rodzaju ekspresówki. Przebijając się bocznymi drogami wyjechaliśmy na gruntówkę prowadzącą obok boiska, przejechaliśmy nad główną drogą i włączyliśmy się do ruchu pokonując jakieś sto metrów pod prąd zjazdem z głównej. Według mojej najlepszej wiedzy ekspresówka to już nie była. Chyba.
Zrobiło się ciemno. Znowu przed nosem wyrosła ekspresówka więc ślad nasz poprowadził nas przez drogę boczną. Zaczęło się robić smutno: podjazd. Ostry. Stabilne dziesięć procent, czasem więcej, wszystko przez opuszczone, nocne, zaspane wioski z wąziutkimi uliczkami i zaskoczonymi, rozbudzonymi przez nasze rowery psami, uparcie ujadającymi zza ogrodzeń.
Od chwili wydawało się nam, że będziemy przebijać się przez zbocze… nie wiedzieliśmy, że dosłownie. Kolejny tunel i kolejny zakaz. Znowu go olaliśmy i boczkiem zjechaliśmy do miejscowości Biella.
Szybko przelecieliśmy miasto i już na wylotówce, kierując się za mapą na GPS-ie minęliśmy po lewej stronie znak ekspresówki. Ciemno było, już lekko z górki… o tym, że jest źle, zorientowałem się później. Gdy zaczęli trąbić, a ja zbliżyłem mapę i zobaczyłem, że zjeżdżamy tam, gdzie nas być nie powinno. Zatrzymaliśmy się na poboczu, przeanalizowałem mapę i wyszło mi, że jeśli zaczniemy jechać, to na pewno nie zdążymy do kolejnego zjazdu zanim nas złapią. Obejście nie wchodziło w grę – za barierką było bardzo stromo i bardzo krzaczasto. Pozostała jedna droga: światła na migawkę, przytuleni do barierki, jak najbardziej widoczni, spacerujemy z powrotem. To przecież tylko jakieś trzysta metrów. Już byliśmy jakieś trzydzieści metrów od zbawiennego pobocza (powyżej robiło się bardzo szerokie), gdy zobaczyłem, jak miga niebieska szklanka.
Zatrzymali, zapytali o to, co my do jasnej niewygodnej wyczyniamy, wytłumaczyliśmy, ze przez pomyłkę, że wracaliśmy, że niechcący i że w ogóle to przepraszamy. Wyszliśmy razem z radiowozem na górę, w czasie gdy my gramoliliśmy się do końca zjazdu, policjanci zablokowali ruch tak, aby nikt nam nie przeszkadzał. Kulturka. Dostarczyliśmy dokumenty, w międzyczasie, gdy byliśmy spisywani, bardzo sympatyczny policjant (z ogromnym, fitnessowym zadkiem) uspokoił nas, że mandatu nie będzie. A przy okazji na telefonie pokazał nam, którędy mieliśmy jechać.
Podsumowując: turyści z Polski sparaliżowali na jakieś pół godziny węzeł wjazdowy na drogę ekspresową.
Przez całą kontrolę miałem tylko jedną nadzieję. Mandat? Zapłacę, trudno. Głupie uwagi: no jasne, czemu nie, zasłużyłem. Ale liczyłem na to, że nie spyta, gdzie zamierzaliśmy nocować. Nie spytał, głupich uwag nie było, mandatu, jak już wspomniałem, też.
Puścili nas, a my pojechaliśmy dalej. Wioska za wioską. Jedna za drugą. Sporo spacerujących ludzi, okrzyki, imprezy. Do tego a to światła, a to ronda. Nie zapowiada się żadne miejsce, w którym moglibyśmy zanocować. W końcu gdzieś przyczaiłem kilkusetmetrowy fragment lasu. Wszedłem w dwa miejsca, w końcu udało się coś znaleźć (kosztem zamoczonych butów). Spędziliśmy trochę czasu czyszcząc ziemię z kolczastych gałęzi jeżyn.
W końcu udało się położyć spać.
- DST 194.27km
- Czas 13:22
- VAVG 14.53km/h
- Podjazdy 2988m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Czy Hipki naprawdę uważają, że miejsca do rozbicia namiotu lepiej szukać po ciemku, niż po widnemu? Ciekawe dlaczego.
yurek55 - 21:35 niedziela, 13 listopada 2016 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!