Sobota, 17 września 2016
Kategoria > 400 km, do czytania, zaliczając gminy
Maraton Północ-Południe
Organizowany we wrześniu maraton lecący prosto z Helu pod Zakopane miał być ostatnim punktem tegorocznego rozkładu jazdy. Plan - jeszcze z wczesnej wiosny - zakładał, że po BBT przeprowadzimy analizę i zobaczymy, czy możemy, a jeśli tak, to czy nam się chce i wtedy podejmiemy decyzję.
Po wyjątkowo udanym sezonie uznałem, że olbrzymia ilość moich tegorocznych sukcesów w zupełności wystarczy i nie ma co do tego dokładać kolejnego. BBT miał być ostatni - i miała zacząć się przerwa, na którą dawno czekałem. Poza tym Hipcia po tegorocznym BBT nabawiła się poważnych problemów z dłońmi, tracąc część możliwości manualnych, do tego zdobyła trochę ortopedycznych atrakcji, w związku z którymi lekarz kategorycznie zabronił jakiejkolwiek aktywności… Ale weź tu bądź mądry i wytłumacz, że może lepiej. Wiadomo, że najlepiej leczy ruch, a z ruchu najlepiej leczy jazda na rowerze. Kierownicę jakoś się utrzyma, a przerzutek nie trzeba przecież cały czas zmieniać. Natomiast wystartowanie to fantastyczny pomysł, bo to pierwsza edycja, trzeba zobaczyć i na pewno będę się dobrze bawił. Jak wszyscy się domyślają, wybór miałem tylko iluzoryczny, więc rozpocząłem starania o urlop.
Okres po BBT idealnie sprzyjał przygotowaniu do kolejnego wyścigu, bo większość września spędziłem w pracy (z naciskiem na "po godzinach" i "w weekendy"), w ramach gorącego okresu, który akurat pechowo wypadł tuż przed wyjazdem. Urlop zdobyłem cudem, chociaż tylko na dwa dni. Tuż przed samym wyjazdem udało mi się jeszcze wynegocjować wtorek.
Plan na ten wyścig miałem już dawno zdefiniowany. Zapowiedziałem, że nawet mi noga nie drgnie, żeby się z kimkolwiek ścigać. Jadę sobie na wycieczkę i tyle. Jedyne, co wiedziałem o trasie to to, że:
- za Władysławowem jest niewielki podjazd,
- jedziemy przez Łowicz, Końskie i Olkusz,
- przed metą są dwa podjazdy, w tym ostatni kończy się na mecie.
W porównaniu ze sposobem, w jaki przygotowywałem się do poprzednich wyścigów, poziom mojej wiedzy o trasie był, delikatnie mówiąc, ubogi.
Nie zadałem sobie trudu na zerknięcie na profil trasy, na wypisanie punktów kontrolnych, nawet na zorientowanie się, gdzie można się spodziewać sklepów i stacji. Bezmyślnie skopiowałem tylko przygotowany przez Emesa plik z Orlenami (dzięki!). Był to jedyny wyjazd w tym roku, na który naprawdę nie miałem ochoty i z którego naprawdę chciałem się wycofać. I bałem się tylko jednego: że skoro tym razem naprawdę chcę go przerwać, to moje zasrane tegoroczne szczęście spowoduje, że na pewno dojadę do mety.
Na Hel, czyli pierwszy koniec Polski, z którego mieliśmy startować, dostaliśmy się pociągiem z dwoma przesiadkami. Powód był prozaiczny: bezpośrednie do Gdyni, jadące o pasującej nam godzinie, nie przewoziły rowerów. W pierwszym pociągu udało mi się nawet wygodnie przespać. Mimo, że był to skład z tych nowych, nie było problemów z ulokowaniem rowerów, nasze były jedyne. Widać, że niewiele osób jechało do Olsztyna. Przesiadka w Iławie polegała tylko na przetoczeniu się na drugą stronę peronu, ale gdy wsiadłem w szynobus do Gdyni, spanie się skończyło: Hipcia sobie smacznie spała, gdy ja nieustannie zezowałem pomiędzy oboma roweram i ułożonymi na dwóch różnych półkach bagażami. Przerwę w Gdyni wykorzystaliśmy na naszą korzyść, robiąc zakupy i jedząc coś w rodzaju obiadu. Po godzinie jechaliśmy sobie kolejnym pociągiem w kierunku Helu.
Na miejscu byliśmy przed 23:00. Nie próbowaliśmy nawet wsiadać na rowery, popchaliśmy je powoli w kierunku kempingu. W końcu do przejścia tylko niecałe dwa kilometry, można się przespacerować. Przed nami przyjemny, wieczorny spacer i żyjące miasto: tutaj kilku miłych dżentelmenów mrozi nas wzrokiem, tutaj trwa ożywiona dyskusja przy piwie, a kilkanaście metrów dalej jakiś solidnie już wstawiony obywatel podparłszy się pod boki leje bez trzymanki na chodnik.
W końcu dotarliśmy na kemping. Obsługa, mimo późnej pory, czekała na nas (zdążyliśmy ich uprzedzić, że będziemy późno). Następnie zostaliśmy niespiesznie zaprowadzeni pod naszą przyczepę. Albowiem spaliśmy w przyczepach. I wierzcie lub nie, ale to był dla mnie największy plus tego maratonu - nigdy dotychczas nie spałem w przyczepie kempingowej.
Rowery zostały na zewnątrz, pod wiatą. Po rozpakowaniu i sprawdzeniu wszystkich skrytek i zakamarków naszej przyczepy (zabawa!), zabraliśmy niewielki plecaczek i ruszyliśmy w kierunku reszty świata. Reszta świata chrumkała i biegała po lesie, a do tego była włochata. Chwilę postaliśmy w miejscu, by dziczek sobie poszedł w swoją stronę, po czym niespiesznym spacerkiem dotarliśmy na plażę. Trochę posiedzieliśmy i nieco po północy wróciliśmy do bazy, próbując po drodze zdobyć coś do jedzenia. Niestety, obsługa zamykającej się już budki, zaoferowała nam tylko kiełbasę i letnią grochówkę. Przed camperem, wewnątrz wiaty, czekały na nas dwa urocze pająki wielkości połowy palca. Dobrze wiedzieć, że rowery były dobrze pilnowane. W szafie znaleźliśmy coś w rodzaju kołdry, będącej zszytym do kupy włóknem typu watolina. Ubraliśmy się ciepło i zawinęliśmy w to coś.
Noc minęła różnie. Mi było zdecydowanie za gorąco, mimo że podłożyłem sobie tylko jeden arkusz pod plecy, a drugim się przykryłem: Hipcia zmarzła, mimo że dostała do dyspozycji cztery. Wstaliśmy późno, wrzuciliśmy rowery do przyczepy i udaliśmy się na plażę. Dzień, dla odmiany, był słoneczny i ciepły. Po obowiązkowej kąpieli w morzu (mówili, że było "ciepłe", ale ja tam różnicy nie zauważyłem, zawsze jest ciepło) zalegliśmy na piasku i drzemaliśmy dobre dwie godziny. W końcu zwlekliśmy się z piachu i ruszyliśmy w stronę innego zejścia z plaży.
Minąwszy latarnię skierowaliśmy się w kierunku centrum. Niedospanie towarzyszące mi od dłuższej chwili dawało się mocno we znaki, więc spacer obserwowałem głównie spod półprzymkniętych powiek. Gdy akurat wybieraliśmy gofry, wzdłuż ulicy przejechał peleton, w którym rozpoznaliśmy m.in. Tomka. Zasiedliśmy do jedzenia, gdy w pewnym momencie minęli nas spacerem Wąski i Emes, z dwójką nierozpoznanych ludzi. Nie dogoniłem. No dobra, odechciało mi się biec po dziesięciu metrach.
Zjedliśmy gofry, przeszlajaliśmy się czymś w rodzaju bulwaru, gdzie Hipcia wciągnęła "helskiego świderka" i udaliśmy się do kolejnej deserolandii. Mój apetyt od tygodnia był raczej monotonny: głównie żywiłem się kawą, a na jedzenie jakoś mi się nie chciało nawet spoglądać, więc zamówiliśmy deser dla Hipci i kawę dla mnie.
Gdy zbliżaliśmy się do końca, akurat do pizzerii naprzeciwko weszła silna grupa forumowa. Hipcia podbiegła się przywitać, ja zapłaciłem rachunek. Ruszyliśmy w kierunku kempingu, gdy dogonił nas Tomek. Nie miałem chwilowo ochoty na żarcie, Hipcia też przed chwilą wciągnęła deser, więc ustaliliśmy, że idziemy odnieść zakupy na kemping. A potem zobaczymy. Po kilkuset metrach uznaliśmy, że to bez sensu, bo gdy już dojdziemy na kemping, to na pewno nie wrócimy do centrum. Nastąpiła więc zawrotka i po chwili stawiliśmy się na miejscu.
Po kilkudziesięciu spędzonych minutach i zawodach w stylu "ile pizz zje Hipcia", skoczyliśmy, już w towarzystwie, z powrotem w kierunku jakiegoś sklepu. A potem wróciliśmy, już większą grupą, w kierunku Hell Campu. W międzyczasie, w jakimś sklepiku, kupiliśmy sobie do domu pluszową kupę. Pluszową. Kupę. Tak. Gdyby ktoś miał wątpliwości: nazwaliśmy go (bo to on był) "Kupa".
Dotarliśmy idealnie na czas otwarcia biura zawodów. Na miejscu siedzial już Dżon Trawolta, czyli Kurier. Odebraliśmy coś w rodzaju białej flagi będącej numerem startowym (większych chyba naprawdę nie było), po czym do późna siedzieliśmy na piwie. W międzyczasie, mimo że trzymałem się kurczowo opcji wycofania się w Łowiczu, popełniłem byłem obietnicę (w stosunku do Tomka), że jeśli jakimś cudem uda mi się dojechać na czas, to na mecie pijemy łyskacza. W końcu jeszcze niedawno miałem prywatny plan napicia się go w Świnoujściu, po ukończeniu BBTx2, ale ponieważ tamten plan się zesrał, postanowiłem przesunąć go na MPP, by mógł się zesrać ponownie.
Nie miałem już ochoty na piwo, ale wciągnąłem w siebie jednego Kasztelana, żeby nie musiał zajmować miejsca w plecaku, bo po wszystkich zakupach stało się na wagę złota. Hipcia zajęła się szamaniem przygotowanego jeszcze w Warszawie kubełka z czymś, co przypominało gotowany żwir. Okazało się też, że można było sobie zabrać pościel. Zabraliśmy jeden komplet, ubraliśmy, co trzeba (ze szczególnym uwzględnieniem tego, żeby Hipci było ciepło) i poszliśmy spać.
Pobudka nastąpiła około siódmej. Każde ruszyło do własnych zadań. Trzeba było osakwić rowery i spakować plecaki. Postanowiłem też przemieścić przytwierdzony wczoraj numer Hipci, żeby czasem nie tarł o oponę, bo obawiałem się, że tak to będzie wyglądało przy jakimkolwiek, nawet delikatnym bocznym wietrze. Wziąłem od kolegi z przyczepy obok scyzoryk i zacząłem odcinać trytytki. Gdy udało mi się odciąć drugą, zauważyłem gdzies po drugiej stronie koła niewielki, czarny balonik, który rósł w oczach, a następnie z hukiem oznajmił mi, że bardzo dobrze się stało, że zabrałem zapasową oponę.
Wybrałem się spacerem w kierunku wozu technicznego, gdzie miała tkwić obiecana przez Wąskiego stacjonarna pompka. Wymieniłem oponę, nadmuchałem wszystkie koła, zdałem klucz do przyczepy i można już było zatachać na miejsce plecaki. W ostatniej chwili postanawiam jednak wziąć na plecy camelbaka, więc rzutem na taśmę wyszarpnąłem go z plecaka i napełniłem z kranu w domku obok.
W końcu wszyscy zaczęli powoli przemieszczać się w stronę latarni, za nimi pojechaliśmy i my.
Na miejscu stali już wszyscy zawodnicy, odbyła się bardzo krótka odprawa techniczna, następnie głos zabrał burmistrz Helu. Po chwili przemowy spiker oznajmił start i ruszyliśmy przed siebie. Przez dwadzieścia kilometrów miał nas rozprowadzać policjant na motocyklu. Prędkość, zgodnie z założeniem, miała oscylować w granicy 25 km/h, więc oczywistym było, że polecimy około 30 km/h. No i oczywiście tak się stało. Przez chwilę miałem okazję pogawędzić z Radkiem (RDK), później jednak grupa trochę przyspieszyła i zaczęlismy jechać gęsiego.
Gdy motocykl zjechał na bok, nastąpiło gwałtowne szarpnięcie i polecieliśmy pod 35 km/h. Po chwili wychyliłem się z grupy i zerknąłem do przodu, sprawdzić, czy poprawnie oceniłem sytuację. Wszystko zgadzało się z przewidywaniami: prowadził Rysiek Herc. Po jakimś czasie, tak, jak przypuszczałem, tempo postanowił uspokoić Tomek. I, tak jak się spodziewałem, podbił jeszcze o dwa oczka w górę.
Wlecieliśmy do Władysławowa. Powoli zaczęliśmy jechać w górę, w końcu zrobiło się trochę bardziej stromo zaczął się i wiedziałem, że tu odbędzie się wstępna selekcja. TLK "Koksownik" szarpnął i gwałtownie przyspieszył, Emes strzelił, po chwili pogonił grupę, ale uznałem, że dziura jest zbyt duża, żeby się szarpać na czterdziestym kilometrze. Byłoby to niezgodne z planem, nie mówiąc o rozsądku. Odpuściłem, zresztą za mną zrobiła się kilkunastometrowa dziura, po której w grupie jechała Hipcia. Postanowiłem poczekać, w końcu jechała w czołówce. Tymczasem minęli mnie wszyscy, Hipcia została na końcu, po czym dojeżdżając do mnie, powiedziała "chyba mam gumę, jak uważasz?".
Faktycznie, guma to była.
Zdjąłem koło, założyłem nową dętkę, przytknąłem do wentyla strzykawkę z nabojem, ale koło jakoś się nie stało pełne. Cholera, czyżbym źle toto wetknął? Postanowiłem przejść na zasilanie ręczne. Po chwili pompowania miałem ochotę się roześmiać, położyć rower pod murem i dać z buta w kierunku stacji Władysławowo. Nowa dętka okazała się być pękniętą.
Zakładamy kolejną. Ta jest dla odmiany cała. Napompowałem ją solidnie, na szczęście mała pompka daje możliwość swobodnego nabicia koła do ośmiu barów. W międzyczasie minął nas jeden pociąg (z którego usłyszałem "Kto dmucha koła? - Pierdoła!"), potem nastąpiło długie, długie nic, a gdy koło było już prawie gotowe, wyprzedzili nas Kot z Wilkiem. Gdy już uznałem, że jesteśmy na pewno ostatni, z okrzykiem "Hurra, wyprzedziłem Hipcię" minął nas roześmiany Księgowy.
Gdy zakładałem koło na miejsce, Hipcia patrząc się bez entuzjazmu na oba rowery, oznajmiła: "A w sumie w dupie mam. Nigdzie się nie spieszę.".
Wsiedliśmy na rowery. Dwadzieścia dwie minuty, czyli - w normalnym trybie - Hipcia wyczerpałaby limit swoich postojów. Zaczęliśmy się niespiesznie drapać pod górę. Droga po chwili skręciła na bardzo przyjemną drogę rowerową prowadzącą między polami. Wiatr wiał w plecy, więc jechało się samo i jedyne, na co trzeba było uważać, to słupki na skrzyżowaniach.
Po dłuższym czasie minęliśmy Księgowego, który próbował nam zrobić fotkę celując w tył, ale w końcu uchwycił tylko niezłe ujęcie swojego zadka. Dojeżdżając do elektrowni W Żarnowcu zauważyliśmy dwie kolejne sylwetki, które mogły być tylko Kotem i Wilkiem. Zamieniając kilka słów wyprzedziliśmy ich na ściance tuż za zbiornikiem. Przy Kaszubskim Oku wysyłamy SMS-a i lecimy dalej.
Teraz zeznania mam dość niespójne i nie jestem pewien, czy wszystko nastąpiło w czasie tak, jak mi się wydaje. Grająca w jednym uchu muzyka (albo szeleszcząca książka) skutecznie odwracały moją uwagę od zapamiętywania szczegółów trasy. Gdzieś tu minęliśmy najpierw Radka, później stojący na stacji (benzynowej) pociąg, w którym zauważyłem Dodoelka, a następnie dogoniliśmy Wąskiego i Turystę. Jechali sobie niespiesznie, do tego Wąski skarżył się na ból kolan. Chociaż i mnie od sześćdziesiątego kilometra ciągnęło pod łydką...
Zaraz za PK2 dojechaliśmy do "tego, który jechał w dżinsach" (Wiki), który z takim impetem wjechał w las, że błyskawicznie sprawdziłem GPS-a, żeby się upewnić, że trasa na pewno wiedzie asfaltem, a nie w kierunku gruntówki, która pojawiła sie zaraz za zjazdem w las. Gdy sie już upewniłem, że na pewno asfaltem, kolega zatrzymał się i... zrobił sobie postój.
W jakiejś wiosce omijamy wychodzących ze sklepu Emesa i Rapsika. Po chwili, z kolejnego sklepu wychodzi Pirzu. A kawałek dalej robię zmianę i wychodzi Hipcia. Po chwili odgłosy z tyłu świadczą o tym, że mamy towarzystwo. Hipcia miała przed sobą jeszcze trzy kilometry swojej zmiany, gdy Rapsik, uznawszy, żem cham i bynajmniej nie dżentelmen, wychodzi na zmianę z okrzykiem "Agata, pomogę ci, bo ten twój to cię zaniedbuje". Wyskoczył i podbił tempo do jakichś 36 km/h. Po jakimś czasie wyszedłem na zmianę, ale zgoniono mnie z niej po dwóch kilometrach. Że zmiany robimy co kilometr.
Po jednym cyklu zmian okazało się, że w Czersku jest Orlen, gdzie fajnie by było się zatrzymać, więc odpuszczamy koło chłopakom.
Zakupiliśmy picie, uzupełniliśmy bidony, kieszeń zapchaliśmy batonami (w sensie: ja zapchałem, bo Hipcia miała jeszcze cały zestaw) i ruszyliśmy dalej w drogę.
Powoli zaczęło zmierzchać, a ja zauważyłem, że już mi się chce spać. Zrobiłem coś, czego nigdy wcześniej nie robiłem: już o osiemnastej wypiłem pierwszego shota kofeinowego. Rozbudziło, ale wiedziałem, że to wszystko to tylko preludium do całej nocy. Nie pomyliłem się.
Wiatr co raz bardziej się rozkręcał. Od samego początku było wiadomo, że da nam w kość, w końcu co to za wyjazd bez wiatru w dziób? W tym roku?
Gdzieś w tych okolicach (Świecie?) przegoniła nas trzyosobowa ekipa: CRL czyli Pff, Wigor i jeszcze jeden kolega.
Gdy już zapadał zmrok, na wyjeździe ze Świecia zatrzymał nas ktoś. Myślałem, że to ktoś z obsługi maratonu, ale to był tylko jeden z kolegów-kibiców innego zawodnika. Zamieniliśmy kilka słów i ruszyliśmy dalej. Nieopodal, na moście nad Wisłą, przy wjeździe do Chełmna, mijamy Kuriera, który zakładał nogawki. Po chwili dogonił nas, zamienił kilka słów i poleciał do przodu. Wisiał przed nami kilkaset metrów, w pewnym momencie straciliśmy go z oczu, a gdy trzeba było z krajówki skręcić ostro w lewo, zauwazyłem, że nie mam go w zasięgu wzroku. Tak coś mi się wydawało, że przegapił ten skręt. Później okazało się, że na szczęście w porę zauważył, że skręcamy i zawrócił.
Zaraz za skrętem zrobiliśmy przystanek w celu ubrania na siebie bluz. A dalej zrobiło się sennie. Płynęliśmy nad ciemnymi łąkami pod cholerny, nieustępliwy wiatr. Prędkość oscylowała w granicach dziewiętnastu kilometrów na godzinę. Silny wychładzający wiatr zmusił nas do wrzucenia na siebie kolejnych warstw ubrania, czyli: Hipcia ubrała wszystko co miała, a mi została jeszcze kurtka. W Dobrzyniu nad Wisłą mijamy trójkę chłopaków stojących na stacji. Droga miała nas prowadzić drogą wojewódzką, a po chwili wrócić w stronę Wisły i równolegle do brzegu prowadzić nas aż do Płocka. Spodziewałem się, że za chwilę zobaczymy nadjeżdżający pociąg i faktycznie, gdy skręciliśmy z wojewódzkiej, niecały kilometr za nami zobaczyliśmy cztery światełka. A skoro cztery, to znaczy, że ktoś dołączył do chłopaków na stacji. Hipcia stawiała na Kuriera.
I faktycznie, gdy zostaliśmy dogonieni, zrównał się z nami właśnie Kurier, pojechał chwilę naszym tempem, po czym powiedział: "Ej, wy to faktycznie turystycznym tempem jedziecie.". Przy okazji dowiedzieliśmy się, że po drodze trafił w krawężnik i zaliczył glebę, tracąc uchwyt do przedniej lampki...
Po kilku minutach zwinęli się i pojechali do przodu. Hipcia pytała, czy chcemy z nimi się zabrać, ale powiedziałem, że nie ma opcji. Ma być turystyka, to będzie.
Wjechaliśmy do Płocka. Gdy drugi raz zniosło mnie w stronę krawężnika, stwierdziłem "Oj, trzeba uważać, bo też wpadnę na krawężnik i się wywalę". Potem mrugnąłem... i właśnie zahaczyłem kołem o krawężnik. Jakimś cudem udało mi się wyratować przed upadkiem. Można powiedzieć, że takie zdarzenie powinno człowieka rozbudzić. I faktycznie, rozbudziło mnie... na całe dwieście metrów.
Nadszedł czas na drugi postój. Od poprzedniego minęło już ponad dwieście dwadzieścia kilometrów, więc wypadałoby zrobić zakupy na całą noc. No, resztkę nocy, bo zrobiło się już tak późno, że niedługo mogłoby być wcześnie: pierwsza w nocy. W Płocku miała być stacja benzynowa, do której trzeba było odjechać z trasy kilkaset metrów. Hipcia oczywiście sapie i marudzi, bo wiadomo, że najchętniej pojechałaby bez wody i żarcia przed siebie, byle tylko tych kilkuset metrów nie nadkładać.
Na stacji spotykamy Kuriera, który odłączył się od reszty i właśnie w towarzystwie jakiegoś podpitego kolesia odpoczywał sobie na krzesełku. Nie wiem, czego dotyczyła rozmowa, ale kolega, gdy się zorientował, że się znamy z Kurierem, natychmiast zaprosił mnie na wódkę. W sumie to przez chwilę rozważałem zostawienie maratonu w spokoju i udanie się z nim z powrotem na imprezę.
Kupiliśmy sobie parówki, picie, a ja postanowiłem wybrać się do miejsca, do którego się chodzi, a nie jeździ. Gdy już usiadłem sobie wygodnie, rzuciłem okiem na moje spodnie. A potem rzuciłem jeszcze raz. Tuż obok wkładki, po obu stronach, widać było fragmenty podłogi. A skoro tak, to wniosek mógł być tylko jeden: spodnie mi się prują na kuprze. Było to o tyle śmieszne, że nie tak dawno właśnie podarciem spodni uzasadniałem fakt, że w moim przepaku na BBT były zapasowe gacie na zmianę.
Wciągnąłem jednego hotdoga, połówkę drugiego oddając Hipci, bo już przebierała łapkami z niecierpliwości, dolałem jeszcze jakieś picie do bidonów. Do tego założyłem kurtkę bo nawet mi było już zimno i ruszyliśmy niecałą minutę za Kurierem. Po chwili, tuż za skrzyżowaniem, utknęliśmy w piachu. Rozkopana jezdnia, kupa piachu i my pośrodku. Na horyzoncie widać było, że Kurier zakończył spacer i właśnie wsiadł na rower. Popchaliśmy rowery, a gdy zrobiło się mniej grząsko, zasiedliśmy i ruszyliśmy dalej. I... wierzcie lub nie, ale pozostałe pięćset kilometrów przejechaliśmy nie widząc już żadnego zawodnika.
Natychmiast za Płockiem zacząłem zasypiać. Rozmowy zbytnio nie pomagały, więc gdy wjechaliśmy do Gąbina, zarządziłem szybki postój. Zasiadłem na ławce, oparłem się na ręce i zasnąłem. Gdy głowa spadła mi z ręki, zauważyłem, że Hipcia, która usiadła tuż obok, też kima. Przymknąłem jeszcze oczy, zastanawiając się, czy jest możliwe, żebyśmy oboje zaspali, po czym, gdy przed oczami przeleciało kilka obrazków, wstałem. Hipcia też już czekała. Wsiedliśmy i ruszyliśmy dalej.
Niewiele to pomogło, lecę twarzą na pysk. Hipcia przypomina, że jak zacznie się robić jasno, będzie lepiej. No, ale jak wszyscy wiemy, nie było.
Ledwo czterdzieści kilometrów przed nami był Łowicz. Jako że Hipcia od dłuższego czasu skarżyła się na to, że jej się paskudnie jedzie, ponieważ bolące plecy coraz bardziej ją bolały, rozpocząłem delikatne badanie tematu. Dowiedziałem się tylko tego, że klucz od domu tym razem nie jedzie z nami, tylko najprawdopodobniej czeka już na mecie. To tak mnie zrobiła, żebym nie miał się jak wycofać!
Drugi "nocleg" robię na jakiejś ławce niedaleko przed Łowiczem. Tym razem wymaga to trochę uwagi, bo ławka jest obrobiona przez ptaki, ale tak idealnie, z przerwami na miejsca, gdzie można sobie usiąść. Nawalone, przerwa na człowieka, nawalone, przerwa i tak dalej. Kilka minut i można jechać dalej.
W okolicach Skierniewic zaczyna mi się jechać bardzo paskudnie. Najwyraźniej moje standardowe, tegoroczne problemy to nie kwestia zróżnicowanego odżywiania się, nie kwestia tego, co jem po drodze, ale coś innego i ukrytego gdzieś indziej. Znowu zaczyna się powtórka z rozrywki. Szczęście w nieszczęściu, że w stronę Skierniewic wleczemy się niemożebnie i to, że próbuję zdechnąć na tym rowerze, wcale nie wpływa na tempo naszej jazdy. Do tego jadę na autopilocie, no ale w końcu się rozbudzam. Nareszcie!
Do Skierniewic jakoś się doturlałem. Hipcia nadal nie chce się wycofywać, ani pozwolić mi się wycofać, więc co mogę zrobić? Na tym etapie zaczynam przewidywać, że chyba dojadę do końca... Proroczo wspomniałem o tym na samym początku, prawda?
Tuż przed Rawą Mazowiecką, tocząc się pod jakiś wiatr, wysyłam kontrolne SMS-y: do Tomka i Wąskiego. Wąski nie odpisuje, ale Tomek jest szybki i konkretny: "Łopuszno. Pada.". Mniejsza z tym, że nie mam zielonego pojęcia, gdzie jest to Łopuszno...
W Rawie robimy postój. U Hipci zaczyna się mocno odzywać zjedzony w Płocku hotdog i niestety jest to dopiero zapowiedź kłopotów. Gdy ona znika w toalecie, mam czas na eksperymenty, więc postanawiam na stacji kupić colę, żeby może jakoś pobudzić żołądek. Skoro mam czas, to spróbuję trochę poeksperymentować. Kilka łyków nie pomaga, a tuż za Rawą muszę aż zejść z roweru, bo zaczyna mi się kręcić w głowie. Po chwili leżenia na trawie turlamy się dalej. Hipcia każe mi siedzieć na kole i wieźć się z tylu. To się wiozę. Co jakiś czas staję na dwa łyki coli i ruszam dalej. Raz tylko wychodzę na zmianę, bo w końcu nie ma wielkiej różnicy między siedzeniem z przodu i jazdą na kole, ale Hipcia kategorycznie mi nakazuje spadać do tyłu.
Na numer z "Jedźmy z Opoczna do Zakopanego pociągiem" Hipcia się nie nabiera się, ale bardziej niż na to liczyłem na jakąś otwartą aptekę. Niestety, niczego nie widzę. Tuż za miastem Hipcia daje mi tabletkę Pyralginy, bo podobno działa rozkurczowo na żołądek. Nie wiem, dlaczego, ale pomaga. Po chwili zaczynam się czuć wyraźnie lepiej.
Za to asfalt zaczyna się czuć dużo gorzej. Jedziemy jakąś dziwną, dziurawą drogą, o której Hipcia wyraża sie bardzo dobitnie, mrucząc pod nosem coś o straszliwych TIR-ach i puszczaniu maratonu ścieżkami leśnymi, byle tylko zza krzaków nie wyskoczyła straszna ciężarówka i nie zadusiła rowerzysty.
Mijamy Końskie. Gdzieś na horyzoncie mapy pojawia się Łopuszno. O, to tutaj Tomek wtedy przejeżdżał. Pisał, że padało. No, to dobrze, że nam się upiekło.
Chwilę później przekraczamy granicę gminy Łopuszno. Sekundy później zaczyna lać. Ściana deszczu. Zjeżdżamy na przystanek, zakładamy ochraniacze na buty, Hipcia pakuje ogrzewacze w rękawiczki bo dłonie już od dawna miała zdrętwiałe (i to nie z powodu chłodu) i włączamy światła. Na wszelki wypadek. Deszcz nie przestaje padać, jedziemy koleinami, w znacznym odstępie od siebie. No, to zapowiada się przyjemny wieczór... Po chwili, jakby czytając moje myśli, Hipcia mówi, że jeśli będzie nadal tak lało, to można by pomyśleć o noclegu. Ustalam roboczo, że jeśli do zmroku ani trochę nie przeschnie i nie przestanie kapać, to porozmawiamy o zanocowaniu gdzieś po drodze. Sprawdzam trasę i zauważam, że akurat przy PK w Bobolicach jest jakiś hotel. Może nawet otwarty.
We Włoszczowie robimy honorową rundę dookoła rynku. Mijam odpowiedni zakręt i, żeby nie jechać pod prąd, dokładamy sobie kilkaset metrów.
Stało to czego było się można spodziewać. Z powodu nierówności Hipci wysiadły zupełnie dłonie. Lewa ręka poddała się i już nie była w stanie zmieniać przełożeń (dlatego też już do końca Hipcia jechała na młynku), prawa jeszcze walczyła. Zmiana tylnej przerzutki była jednak bardzo skomplikowaną procedurą, wymagająca dużej ilości czasu i sporej determinacji. A do tego wyglądało to jak cyrkowa sztuczka.
W Koniecpolu, już solidnie przemoczeni, stajemy na Orlenie. Z rozbawieniem zauważam, że na początku roku to właśnie tutaj się zatrzymaliśmy podczas zaliczania gmin w tej okolicy. Zresztą to nie jest pierwsza sytuacja, gdy rozpoznaję okolicę po Orlenach. Zjedliśmy jakieś hotdogi i wypiliśmy kawę. Od stania w miejscu nie przesuwamy się dalej, więc, świadomi powagi tego truizmu, powoli kierujemy myśli w stronę dalszej jazdy. Dalej lało, więc postanowiliśmy się jakoś zaopatrzyć na resztę wieczoru. Z tego, co jest dostępne na stacji, niczego nie wyczarujemy, chociaż... skoro nie zabraliśmy ze sobą chust na głowę, postanawiamy zakupić... ściereczki. Ułożone pod kaskiem idealnie chronią głowę i uszy. A, czego mielismy się dowiedzieć dopiero póżniej, spadający na czoło przemoczony fragment miał szaleć na wietrze i uderzać w głowę.
Z zewnątrz bierzemy też jednorazowe, foliowe rękawiczki i zakładamy je pod nasze, rowerowe. Hipcia do tego zakłada lateksowe rękawiczki, które wieźliśmy ze sobą do ewentualnych napraw. Ogrzewacze, poza zabarwieniem dłoni na brązowo, gówno dały. Kolorystycznie nawet pasowało.Założenie docelowych rękawiczek na bezwładną dłoń to kolejna cyrkowa sztuczka podczas której miałem okazję wczuć się w rolę ojca zakładającego opornemu dziecku rękawiczki. Palce pchały się po dwa w jedno miejsce, wyginały w niewiarygodny sposób, jednym słowem: stawiały bierny opór. W końcu sukces! Tak przygotowani ruszamy dalej. Niedaleko, bo kawałeczek dalej jest Biedronka i Hipcia wpada na pomysł, żeby sprawdzić, czy czasem nie mają jakichś ubrań. Moglibyśmy sobie w końcu kupić po jakiejś koszulce i założyć pod kurtkę. Zawsze to jakaś dodatkowa warstwa. Niestety, ubrań nie było, były głównie znicze.
Deszcz wcale się nie rozmyśla, co jakiś czas udaje, że zamierza kończyć zabawę. Turlamy się niespiesznie w kierunku punktu w Bobolicach, ale w końcu, ze dwie godziny przed zmrokiem, przestaje padać. A my wjeżdżamy na suchy asfalt.
Do Bobolic został nam jeszcze kawał drogi. Po drodze zaczynamy dosychać na tyle, że spodziewam się, że nocleg nie będzie nam już potrzebny.
Zaczynają się jurajskie tereny i po kolei przejeżdżamy przez miejscowości, które znam raczej z klimatów wspinaczkowych. Atakuje nas mgła, na zjazdach jest zimno i chce się spać, a krótkie podjazdy nie dają zbytnio możliwości ani rozgrzania, ani rozbudzenia się . Na szczęście droga prowadzi małymi wioskami i krótkimi zjazdami tak, że nie ma się kiedy za bardzo odprężyć i zacząć zastanawiać nad życiem i jakoś morderczo przysypiać.
Na pierwszych zjazdach Hipcia jeszcze próbuje walczyć z przerzutką i wrzucać cięższe przełożenie, by zyskać trochę rozpędu, ale szybko okazuje się to chłonąć więcej zasobów niż było warte. Z górki więc na luzie, a pod górkę bez wrzucania na lżejszą przerzutkę, z kadencją w okolicach 20.
Do tego, mimo dobowej dawki stoperanu, Hipci znowu odzywa się Pan Hot Dog, który domaga się uwagi i to domaga się na-ten-tych-miast! Następuje, delikatnie mówiąc, nerwowe… no, rozpaczliwe szukanie odpowiedniego miejsca, a raczej nagły przystanek na żądanie. Gdyby jeszcze chusteczki nie były prawie zupełnie mokre… zresztą, po chwili i tak zginęły w trawie.
Długim zjazdem docieramy w okolice Olkusza i powoli przemy w kierunku A4, którą mieliśmy za jakiś czas przeciąć. Zauważam tutaj, że mój licznik po raz kolejny zaczyna wariować i na podjazdach pokazuje mi np. ujemne wartości przewyższeń.
Nad samą autostradą, przy barierce, zaliczam kolejną, ostatnią już na maratonie minutową drzemkę.
Powoli zaczynała się najpaskudniejsza część maratonu. Niestety, ten beskidzki fragment nie należał do oszałamiających. Potwierdził to SMS od Tomka, który powiedział, że "byle do Makowskiej". Nadźgane, irytujące podjazdy, paskudne zjazdy, nierzadko dziurawe, w tym jedna dziura wielkości studzienki kanalizacyjnej, w którą wpadła Hipcia, cudem ratując się od upadku.
W Kalwarii Zebrzydowskiej zjeżdżamy na Orlen, który okazuje się być... nieczynny. Trudno, trzeba jechać dalej.
Akcja "Hot Dog" atakuje po raz kolejny, tym razem dopada w mieście. Na szczęście udaje się ją opóźnić do pierwszych zarośli za miastem.
PK "Makowska" wisi na horyzoncie. Po kolejnej serii pagórków wyjeżdżamy na drogę wojewódzką. Teraz trzeba nie przegapić skrętu... Zaraz za nim Hipcia dostaje ode mnie kofeinowego shota. Zaczyna się robić sennie. W końcu dojeżdżamy do Jachówki i zaczynamy wspinaczkę na Makowską Górkę.
Zaczyna się ostry podjazd. Dość szybko decyduję się zejsć z roweru i pchać go. Wiem, że jeszcze trochę dzisiaj trzeba będzie popodjeżdżać, a moje plecy powoli zaczynają mieć dosyć. Po kilkudziesięciu metrach pchania zmieniam zdanie: pchanie roweru na takim podjeździe powoduje jeszcze większy dyskomfort. Przy najbliższym wypłaszczeniu wsiadam na rower i wciągam resztę podjazdu.
Hipcia za to wciągnęła całość siedząc. Na stojaka już nie mogła jechać ze względu na ręce.
Cały szczyt jest zamglony. Klimat jest bardzo przyjemny. Zjazd niestety jest mokry, ale udaje się bezpiecznie zjechać do Makowa.
Gdy wyjeżdżamy do miasta (gubiąc się na pierwszym, małym rondzie), wiem, że zaraz się zacznie. I zaczyna się. Praktycznie momentalnie. Nuda szerokiej, krajowej drogi przytłacza i uderza w ciągu kilkudziesięciu sekund. Gubię wątek i po chwili już wiem, że trzeba błyskawicznie reagować. Hipcia ma podobnie. Postanawiam się zatrzymać przy jakimś mostku, Hipcia przy okazji zalicza glebę, bo przez bolące stopy ma problem z wypięciem buta na czas. Wkurza się i... już oboje jesteśmy rozbudzeni.
Na chwilę robimy ostatni przystanek, na Orlenie, tuż przed Jordanowem. Gdy wychodzę z toalety wita mnie ściana deszczu. Dzień dobry. Robi się jasno, wita nas piękny, mokry dzień. Mam picie, mam żarcie na ostatni fragment: można ruszać.
Straszną, morderczą, pełną ciężarówek krajówką, mijając Kostuchę wyglądającą zza każdego krzaka, słupka i odbijającą się w każdym zderzaku TIR-a dojeżdżamy do Antałówki i tam zjeżdżamy w pluszowe, przyjemne, cudowne maleńkie dróżki, na których nic już nam nie będzie groziło. Kilka pagórków później jesteśmy już w Rabce, którą opuszczamy i dojeżdżamy do Rdzawki. Podjazd, dla odmiany, podjeżdżam, chociaż w dwóch miejscach muszę się zatrzymać, bo plecy nie chcą jakoś współpracować i muszę je na chwilę rozprostować. Przy okazji postoju sprawdzam telefon: wiadomość od Tomka z informacją, że mamy szansę zmieścić się w 48 godzinach. Może i tak...
Hipcia oczywiście znowu wciąga całość i znowu z siedziaka. Przez chwilę mam okazję obserwować, jak majestatycznie, z kadencją dwadzieścia, mija mnie, przy akompaniamencie skrzypiących stawów.
Długim zjazdem docieramy do Klikuszowej, tam na skrzyżowaniu mówię Hipci o możliwości zamknięcia się w 48 godzinach. Postanawiamy trochę przyspieszyć. Na początku mamy zjazd, więc jest łatwo, ale potem pojawia się podjazd. Idzie dobrze, chociaż na którymś pagórku dostaję paskudną szpilę w kolano i już wiem, że spieszenie pod górkę w większości się skończyło. A potem... potem pojawia się Gliczarów, o którym nie wiedziałem, że jeszcze tu będzie. Dość szybko dajemy sobie na wstrzymanie. Dopychamy całość i ruszamy dalej. Mijamy się trochę na zjazdach: ja jadę szybciej w dół, Hipcia mnie wyprzedza pod górę, bo pedałuję tylko jedną nogą. Dopiero gdy wyjeżdżamy na większą drogę, udaje mi się jakoś wrócić do normalnego pedałowania. Hipcia w międzyczasie straciła lampkę z tyłu, która niewiadomym sposobem wplątała się między szprychy. Lampka się znalazła, baterie – nie.
W końcu ostatni, długi podjazd. Meta. Skręt. Schronisko. Wolontariuszka Gosia wita nas uśmiechem. Rowery do piwnicy, ludzie na górę. Prysznic. Ciepła woda. Jedzenie. Piwo.
Jeszcze w Świnoujściu umówiliśmy się z Tomkiem, że po MPP wybierzemy się do Term w Bukowinie, więc zamiast położyć się spać postanowiliśmy zrealizować ten plan. Moczymy się w wodzie, przy czym Hipcia zasypia w jacuzzi wbudzając delikatne ożywienie wśród innych osób. Mogłem w sumie zaczekać, aż ktoś ją zbudzi i zapyta, czy nic się nie stało. Po kąpieli dostojnym krokiem idziemy na pizzę (na której z kolei mnie morzy sen), robimy zakupy, wracamy.
Wieczorem obalamy z Tomkiem (i kilkoma innymi osobami) obiecaną flaszkę. I drugą. I piwo. I mimo to nie udaje mi się paść na twarz (chociaż ok 23 zacząłem zasypiać), spać idziemy dopiero około pierwszej.
Pobudka nastąpiła około dziesiątej, przy czym już około ósmej rozbudziły mnie głosy gadaniny: najpierw z Rapsikiem, potem z Pirzu.
Po nieśpiesznym śniadaniu zaczęliśmy się pakować. Chcieliśmy jechać pociągiem z Zakopanego do Krakowa około 14.30, a potem już do Warszawy. Tomek początkowo miał zostać do dnia kolejnego, ale ostatecznie postanowił jechać z nami. Chcieliśmy mieć gwarancje że zdążymy, a do tego móc spokojnie pozostać na wręczeniu medali, więc zamówiliśmy busa.
Mieliśmy trochę czasu więc zasiedliśmy na punkcie widokowym i gapiąc się leniwie na góry piliśmy herbatę. W odróżnieniu od wczorajszego dnia dzisiaj nie padało i było nawet pogodnie, nawet od czasu do czasu świeciło słońce. Mimo to było chłodno.
Okazało się, że do Krakowa jechała całkiem mocna ekipa: w Zakopanem wsiała nas szóstka, potem jeszcze trzy osoby dosiadły się w Poroninie. Tam zrobiliśmy podział na grupę warszawską i grupę „gdzieś indziej”. Robimy mały szacher-macher, ustawiając obok siebie cztery szosy tak, by konduktor się nie przyczepił, że na jedną z nich bilet kupujemy dopiero w pociągu.
A na sam koniec… Dworzec Zachodni, siedem kilometrów. Ot i tyle.
Podsumowanie:
Biorąc pod uwagę wyjątkowo turystyczną i opierdalacką jazdę (prawie pięć godzin postojów), to osiągnięte siódme miejsce trochę dziwi. Spodziewałem się raczej, że będziemy w ogonach.
Jesli chodzi o trasę, to nie jesteśmy do końca zadowoleni. Wolimy trasy puszczane większymi drogami, a po lepszych asfaltach. Argumenty, że udało się zrobić trasę wioskami i po dobrych asfaltach nie trafiają do mnie: dziurawe odcinki nie były oczywiście w większości, ale było ich na tyle dużo, że jakość asfaltu mogę uznać co najwyżej za "średnią". A poświęcanie komfortu jazdy na rzecz mniej uczęszczanych dróg, to według mnie pomyłka. No ale skoro jest takie założenie...
Profil trasy to inna kwestia: namnożenie podjazdów pod sam koniec nie dodaje trasie uroku. Trzy solidne ścianki dopełniają całości. I wcale nie chodzi o to, że mogło być "trudno" (bo to zależy od osoby). Problem w tym, że było brzydko. Moim zdaniem powinno się albo lekko złagodzić ten fragment, by stał się nieco ładniejszy kolarsko, albo, przeciwnie: dokręcić śrubę i dorzucić jeszcze kilkaset metrów w pionie, żeby już ostatecznie oddzielić chłopców od mężczyzn.
No ale to tylko trasa. Pozostaje to, co równie ważne: przygotowanie i organizacja maratonu. A to akurat oceniam na szóstkę. Oby wszystkie maratony były organizowane tak wzorowo!
Po wyjątkowo udanym sezonie uznałem, że olbrzymia ilość moich tegorocznych sukcesów w zupełności wystarczy i nie ma co do tego dokładać kolejnego. BBT miał być ostatni - i miała zacząć się przerwa, na którą dawno czekałem. Poza tym Hipcia po tegorocznym BBT nabawiła się poważnych problemów z dłońmi, tracąc część możliwości manualnych, do tego zdobyła trochę ortopedycznych atrakcji, w związku z którymi lekarz kategorycznie zabronił jakiejkolwiek aktywności… Ale weź tu bądź mądry i wytłumacz, że może lepiej. Wiadomo, że najlepiej leczy ruch, a z ruchu najlepiej leczy jazda na rowerze. Kierownicę jakoś się utrzyma, a przerzutek nie trzeba przecież cały czas zmieniać. Natomiast wystartowanie to fantastyczny pomysł, bo to pierwsza edycja, trzeba zobaczyć i na pewno będę się dobrze bawił. Jak wszyscy się domyślają, wybór miałem tylko iluzoryczny, więc rozpocząłem starania o urlop.
Okres po BBT idealnie sprzyjał przygotowaniu do kolejnego wyścigu, bo większość września spędziłem w pracy (z naciskiem na "po godzinach" i "w weekendy"), w ramach gorącego okresu, który akurat pechowo wypadł tuż przed wyjazdem. Urlop zdobyłem cudem, chociaż tylko na dwa dni. Tuż przed samym wyjazdem udało mi się jeszcze wynegocjować wtorek.
Plan na ten wyścig miałem już dawno zdefiniowany. Zapowiedziałem, że nawet mi noga nie drgnie, żeby się z kimkolwiek ścigać. Jadę sobie na wycieczkę i tyle. Jedyne, co wiedziałem o trasie to to, że:
- za Władysławowem jest niewielki podjazd,
- jedziemy przez Łowicz, Końskie i Olkusz,
- przed metą są dwa podjazdy, w tym ostatni kończy się na mecie.
W porównaniu ze sposobem, w jaki przygotowywałem się do poprzednich wyścigów, poziom mojej wiedzy o trasie był, delikatnie mówiąc, ubogi.
Nie zadałem sobie trudu na zerknięcie na profil trasy, na wypisanie punktów kontrolnych, nawet na zorientowanie się, gdzie można się spodziewać sklepów i stacji. Bezmyślnie skopiowałem tylko przygotowany przez Emesa plik z Orlenami (dzięki!). Był to jedyny wyjazd w tym roku, na który naprawdę nie miałem ochoty i z którego naprawdę chciałem się wycofać. I bałem się tylko jednego: że skoro tym razem naprawdę chcę go przerwać, to moje zasrane tegoroczne szczęście spowoduje, że na pewno dojadę do mety.
Na Hel, czyli pierwszy koniec Polski, z którego mieliśmy startować, dostaliśmy się pociągiem z dwoma przesiadkami. Powód był prozaiczny: bezpośrednie do Gdyni, jadące o pasującej nam godzinie, nie przewoziły rowerów. W pierwszym pociągu udało mi się nawet wygodnie przespać. Mimo, że był to skład z tych nowych, nie było problemów z ulokowaniem rowerów, nasze były jedyne. Widać, że niewiele osób jechało do Olsztyna. Przesiadka w Iławie polegała tylko na przetoczeniu się na drugą stronę peronu, ale gdy wsiadłem w szynobus do Gdyni, spanie się skończyło: Hipcia sobie smacznie spała, gdy ja nieustannie zezowałem pomiędzy oboma roweram i ułożonymi na dwóch różnych półkach bagażami. Przerwę w Gdyni wykorzystaliśmy na naszą korzyść, robiąc zakupy i jedząc coś w rodzaju obiadu. Po godzinie jechaliśmy sobie kolejnym pociągiem w kierunku Helu.
Na miejscu byliśmy przed 23:00. Nie próbowaliśmy nawet wsiadać na rowery, popchaliśmy je powoli w kierunku kempingu. W końcu do przejścia tylko niecałe dwa kilometry, można się przespacerować. Przed nami przyjemny, wieczorny spacer i żyjące miasto: tutaj kilku miłych dżentelmenów mrozi nas wzrokiem, tutaj trwa ożywiona dyskusja przy piwie, a kilkanaście metrów dalej jakiś solidnie już wstawiony obywatel podparłszy się pod boki leje bez trzymanki na chodnik.
W końcu dotarliśmy na kemping. Obsługa, mimo późnej pory, czekała na nas (zdążyliśmy ich uprzedzić, że będziemy późno). Następnie zostaliśmy niespiesznie zaprowadzeni pod naszą przyczepę. Albowiem spaliśmy w przyczepach. I wierzcie lub nie, ale to był dla mnie największy plus tego maratonu - nigdy dotychczas nie spałem w przyczepie kempingowej.
Rowery zostały na zewnątrz, pod wiatą. Po rozpakowaniu i sprawdzeniu wszystkich skrytek i zakamarków naszej przyczepy (zabawa!), zabraliśmy niewielki plecaczek i ruszyliśmy w kierunku reszty świata. Reszta świata chrumkała i biegała po lesie, a do tego była włochata. Chwilę postaliśmy w miejscu, by dziczek sobie poszedł w swoją stronę, po czym niespiesznym spacerkiem dotarliśmy na plażę. Trochę posiedzieliśmy i nieco po północy wróciliśmy do bazy, próbując po drodze zdobyć coś do jedzenia. Niestety, obsługa zamykającej się już budki, zaoferowała nam tylko kiełbasę i letnią grochówkę. Przed camperem, wewnątrz wiaty, czekały na nas dwa urocze pająki wielkości połowy palca. Dobrze wiedzieć, że rowery były dobrze pilnowane. W szafie znaleźliśmy coś w rodzaju kołdry, będącej zszytym do kupy włóknem typu watolina. Ubraliśmy się ciepło i zawinęliśmy w to coś.
Noc minęła różnie. Mi było zdecydowanie za gorąco, mimo że podłożyłem sobie tylko jeden arkusz pod plecy, a drugim się przykryłem: Hipcia zmarzła, mimo że dostała do dyspozycji cztery. Wstaliśmy późno, wrzuciliśmy rowery do przyczepy i udaliśmy się na plażę. Dzień, dla odmiany, był słoneczny i ciepły. Po obowiązkowej kąpieli w morzu (mówili, że było "ciepłe", ale ja tam różnicy nie zauważyłem, zawsze jest ciepło) zalegliśmy na piasku i drzemaliśmy dobre dwie godziny. W końcu zwlekliśmy się z piachu i ruszyliśmy w stronę innego zejścia z plaży.
Minąwszy latarnię skierowaliśmy się w kierunku centrum. Niedospanie towarzyszące mi od dłuższej chwili dawało się mocno we znaki, więc spacer obserwowałem głównie spod półprzymkniętych powiek. Gdy akurat wybieraliśmy gofry, wzdłuż ulicy przejechał peleton, w którym rozpoznaliśmy m.in. Tomka. Zasiedliśmy do jedzenia, gdy w pewnym momencie minęli nas spacerem Wąski i Emes, z dwójką nierozpoznanych ludzi. Nie dogoniłem. No dobra, odechciało mi się biec po dziesięciu metrach.
Zjedliśmy gofry, przeszlajaliśmy się czymś w rodzaju bulwaru, gdzie Hipcia wciągnęła "helskiego świderka" i udaliśmy się do kolejnej deserolandii. Mój apetyt od tygodnia był raczej monotonny: głównie żywiłem się kawą, a na jedzenie jakoś mi się nie chciało nawet spoglądać, więc zamówiliśmy deser dla Hipci i kawę dla mnie.
Gdy zbliżaliśmy się do końca, akurat do pizzerii naprzeciwko weszła silna grupa forumowa. Hipcia podbiegła się przywitać, ja zapłaciłem rachunek. Ruszyliśmy w kierunku kempingu, gdy dogonił nas Tomek. Nie miałem chwilowo ochoty na żarcie, Hipcia też przed chwilą wciągnęła deser, więc ustaliliśmy, że idziemy odnieść zakupy na kemping. A potem zobaczymy. Po kilkuset metrach uznaliśmy, że to bez sensu, bo gdy już dojdziemy na kemping, to na pewno nie wrócimy do centrum. Nastąpiła więc zawrotka i po chwili stawiliśmy się na miejscu.
Po kilkudziesięciu spędzonych minutach i zawodach w stylu "ile pizz zje Hipcia", skoczyliśmy, już w towarzystwie, z powrotem w kierunku jakiegoś sklepu. A potem wróciliśmy, już większą grupą, w kierunku Hell Campu. W międzyczasie, w jakimś sklepiku, kupiliśmy sobie do domu pluszową kupę. Pluszową. Kupę. Tak. Gdyby ktoś miał wątpliwości: nazwaliśmy go (bo to on był) "Kupa".
Dotarliśmy idealnie na czas otwarcia biura zawodów. Na miejscu siedzial już Dżon Trawolta, czyli Kurier. Odebraliśmy coś w rodzaju białej flagi będącej numerem startowym (większych chyba naprawdę nie było), po czym do późna siedzieliśmy na piwie. W międzyczasie, mimo że trzymałem się kurczowo opcji wycofania się w Łowiczu, popełniłem byłem obietnicę (w stosunku do Tomka), że jeśli jakimś cudem uda mi się dojechać na czas, to na mecie pijemy łyskacza. W końcu jeszcze niedawno miałem prywatny plan napicia się go w Świnoujściu, po ukończeniu BBTx2, ale ponieważ tamten plan się zesrał, postanowiłem przesunąć go na MPP, by mógł się zesrać ponownie.
Nie miałem już ochoty na piwo, ale wciągnąłem w siebie jednego Kasztelana, żeby nie musiał zajmować miejsca w plecaku, bo po wszystkich zakupach stało się na wagę złota. Hipcia zajęła się szamaniem przygotowanego jeszcze w Warszawie kubełka z czymś, co przypominało gotowany żwir. Okazało się też, że można było sobie zabrać pościel. Zabraliśmy jeden komplet, ubraliśmy, co trzeba (ze szczególnym uwzględnieniem tego, żeby Hipci było ciepło) i poszliśmy spać.
Pobudka nastąpiła około siódmej. Każde ruszyło do własnych zadań. Trzeba było osakwić rowery i spakować plecaki. Postanowiłem też przemieścić przytwierdzony wczoraj numer Hipci, żeby czasem nie tarł o oponę, bo obawiałem się, że tak to będzie wyglądało przy jakimkolwiek, nawet delikatnym bocznym wietrze. Wziąłem od kolegi z przyczepy obok scyzoryk i zacząłem odcinać trytytki. Gdy udało mi się odciąć drugą, zauważyłem gdzies po drugiej stronie koła niewielki, czarny balonik, który rósł w oczach, a następnie z hukiem oznajmił mi, że bardzo dobrze się stało, że zabrałem zapasową oponę.
Wybrałem się spacerem w kierunku wozu technicznego, gdzie miała tkwić obiecana przez Wąskiego stacjonarna pompka. Wymieniłem oponę, nadmuchałem wszystkie koła, zdałem klucz do przyczepy i można już było zatachać na miejsce plecaki. W ostatniej chwili postanawiam jednak wziąć na plecy camelbaka, więc rzutem na taśmę wyszarpnąłem go z plecaka i napełniłem z kranu w domku obok.
W końcu wszyscy zaczęli powoli przemieszczać się w stronę latarni, za nimi pojechaliśmy i my.
Na miejscu stali już wszyscy zawodnicy, odbyła się bardzo krótka odprawa techniczna, następnie głos zabrał burmistrz Helu. Po chwili przemowy spiker oznajmił start i ruszyliśmy przed siebie. Przez dwadzieścia kilometrów miał nas rozprowadzać policjant na motocyklu. Prędkość, zgodnie z założeniem, miała oscylować w granicy 25 km/h, więc oczywistym było, że polecimy około 30 km/h. No i oczywiście tak się stało. Przez chwilę miałem okazję pogawędzić z Radkiem (RDK), później jednak grupa trochę przyspieszyła i zaczęlismy jechać gęsiego.
Gdy motocykl zjechał na bok, nastąpiło gwałtowne szarpnięcie i polecieliśmy pod 35 km/h. Po chwili wychyliłem się z grupy i zerknąłem do przodu, sprawdzić, czy poprawnie oceniłem sytuację. Wszystko zgadzało się z przewidywaniami: prowadził Rysiek Herc. Po jakimś czasie, tak, jak przypuszczałem, tempo postanowił uspokoić Tomek. I, tak jak się spodziewałem, podbił jeszcze o dwa oczka w górę.
Wlecieliśmy do Władysławowa. Powoli zaczęliśmy jechać w górę, w końcu zrobiło się trochę bardziej stromo zaczął się i wiedziałem, że tu odbędzie się wstępna selekcja. TLK "Koksownik" szarpnął i gwałtownie przyspieszył, Emes strzelił, po chwili pogonił grupę, ale uznałem, że dziura jest zbyt duża, żeby się szarpać na czterdziestym kilometrze. Byłoby to niezgodne z planem, nie mówiąc o rozsądku. Odpuściłem, zresztą za mną zrobiła się kilkunastometrowa dziura, po której w grupie jechała Hipcia. Postanowiłem poczekać, w końcu jechała w czołówce. Tymczasem minęli mnie wszyscy, Hipcia została na końcu, po czym dojeżdżając do mnie, powiedziała "chyba mam gumę, jak uważasz?".
Faktycznie, guma to była.
Zdjąłem koło, założyłem nową dętkę, przytknąłem do wentyla strzykawkę z nabojem, ale koło jakoś się nie stało pełne. Cholera, czyżbym źle toto wetknął? Postanowiłem przejść na zasilanie ręczne. Po chwili pompowania miałem ochotę się roześmiać, położyć rower pod murem i dać z buta w kierunku stacji Władysławowo. Nowa dętka okazała się być pękniętą.
Zakładamy kolejną. Ta jest dla odmiany cała. Napompowałem ją solidnie, na szczęście mała pompka daje możliwość swobodnego nabicia koła do ośmiu barów. W międzyczasie minął nas jeden pociąg (z którego usłyszałem "Kto dmucha koła? - Pierdoła!"), potem nastąpiło długie, długie nic, a gdy koło było już prawie gotowe, wyprzedzili nas Kot z Wilkiem. Gdy już uznałem, że jesteśmy na pewno ostatni, z okrzykiem "Hurra, wyprzedziłem Hipcię" minął nas roześmiany Księgowy.
Gdy zakładałem koło na miejsce, Hipcia patrząc się bez entuzjazmu na oba rowery, oznajmiła: "A w sumie w dupie mam. Nigdzie się nie spieszę.".
Wsiedliśmy na rowery. Dwadzieścia dwie minuty, czyli - w normalnym trybie - Hipcia wyczerpałaby limit swoich postojów. Zaczęliśmy się niespiesznie drapać pod górę. Droga po chwili skręciła na bardzo przyjemną drogę rowerową prowadzącą między polami. Wiatr wiał w plecy, więc jechało się samo i jedyne, na co trzeba było uważać, to słupki na skrzyżowaniach.
Po dłuższym czasie minęliśmy Księgowego, który próbował nam zrobić fotkę celując w tył, ale w końcu uchwycił tylko niezłe ujęcie swojego zadka. Dojeżdżając do elektrowni W Żarnowcu zauważyliśmy dwie kolejne sylwetki, które mogły być tylko Kotem i Wilkiem. Zamieniając kilka słów wyprzedziliśmy ich na ściance tuż za zbiornikiem. Przy Kaszubskim Oku wysyłamy SMS-a i lecimy dalej.
Teraz zeznania mam dość niespójne i nie jestem pewien, czy wszystko nastąpiło w czasie tak, jak mi się wydaje. Grająca w jednym uchu muzyka (albo szeleszcząca książka) skutecznie odwracały moją uwagę od zapamiętywania szczegółów trasy. Gdzieś tu minęliśmy najpierw Radka, później stojący na stacji (benzynowej) pociąg, w którym zauważyłem Dodoelka, a następnie dogoniliśmy Wąskiego i Turystę. Jechali sobie niespiesznie, do tego Wąski skarżył się na ból kolan. Chociaż i mnie od sześćdziesiątego kilometra ciągnęło pod łydką...
Zaraz za PK2 dojechaliśmy do "tego, który jechał w dżinsach" (Wiki), który z takim impetem wjechał w las, że błyskawicznie sprawdziłem GPS-a, żeby się upewnić, że trasa na pewno wiedzie asfaltem, a nie w kierunku gruntówki, która pojawiła sie zaraz za zjazdem w las. Gdy sie już upewniłem, że na pewno asfaltem, kolega zatrzymał się i... zrobił sobie postój.
W jakiejś wiosce omijamy wychodzących ze sklepu Emesa i Rapsika. Po chwili, z kolejnego sklepu wychodzi Pirzu. A kawałek dalej robię zmianę i wychodzi Hipcia. Po chwili odgłosy z tyłu świadczą o tym, że mamy towarzystwo. Hipcia miała przed sobą jeszcze trzy kilometry swojej zmiany, gdy Rapsik, uznawszy, żem cham i bynajmniej nie dżentelmen, wychodzi na zmianę z okrzykiem "Agata, pomogę ci, bo ten twój to cię zaniedbuje". Wyskoczył i podbił tempo do jakichś 36 km/h. Po jakimś czasie wyszedłem na zmianę, ale zgoniono mnie z niej po dwóch kilometrach. Że zmiany robimy co kilometr.
Po jednym cyklu zmian okazało się, że w Czersku jest Orlen, gdzie fajnie by było się zatrzymać, więc odpuszczamy koło chłopakom.
Zakupiliśmy picie, uzupełniliśmy bidony, kieszeń zapchaliśmy batonami (w sensie: ja zapchałem, bo Hipcia miała jeszcze cały zestaw) i ruszyliśmy dalej w drogę.
Powoli zaczęło zmierzchać, a ja zauważyłem, że już mi się chce spać. Zrobiłem coś, czego nigdy wcześniej nie robiłem: już o osiemnastej wypiłem pierwszego shota kofeinowego. Rozbudziło, ale wiedziałem, że to wszystko to tylko preludium do całej nocy. Nie pomyliłem się.
Wiatr co raz bardziej się rozkręcał. Od samego początku było wiadomo, że da nam w kość, w końcu co to za wyjazd bez wiatru w dziób? W tym roku?
Gdzieś w tych okolicach (Świecie?) przegoniła nas trzyosobowa ekipa: CRL czyli Pff, Wigor i jeszcze jeden kolega.
Gdy już zapadał zmrok, na wyjeździe ze Świecia zatrzymał nas ktoś. Myślałem, że to ktoś z obsługi maratonu, ale to był tylko jeden z kolegów-kibiców innego zawodnika. Zamieniliśmy kilka słów i ruszyliśmy dalej. Nieopodal, na moście nad Wisłą, przy wjeździe do Chełmna, mijamy Kuriera, który zakładał nogawki. Po chwili dogonił nas, zamienił kilka słów i poleciał do przodu. Wisiał przed nami kilkaset metrów, w pewnym momencie straciliśmy go z oczu, a gdy trzeba było z krajówki skręcić ostro w lewo, zauwazyłem, że nie mam go w zasięgu wzroku. Tak coś mi się wydawało, że przegapił ten skręt. Później okazało się, że na szczęście w porę zauważył, że skręcamy i zawrócił.
Zaraz za skrętem zrobiliśmy przystanek w celu ubrania na siebie bluz. A dalej zrobiło się sennie. Płynęliśmy nad ciemnymi łąkami pod cholerny, nieustępliwy wiatr. Prędkość oscylowała w granicach dziewiętnastu kilometrów na godzinę. Silny wychładzający wiatr zmusił nas do wrzucenia na siebie kolejnych warstw ubrania, czyli: Hipcia ubrała wszystko co miała, a mi została jeszcze kurtka. W Dobrzyniu nad Wisłą mijamy trójkę chłopaków stojących na stacji. Droga miała nas prowadzić drogą wojewódzką, a po chwili wrócić w stronę Wisły i równolegle do brzegu prowadzić nas aż do Płocka. Spodziewałem się, że za chwilę zobaczymy nadjeżdżający pociąg i faktycznie, gdy skręciliśmy z wojewódzkiej, niecały kilometr za nami zobaczyliśmy cztery światełka. A skoro cztery, to znaczy, że ktoś dołączył do chłopaków na stacji. Hipcia stawiała na Kuriera.
I faktycznie, gdy zostaliśmy dogonieni, zrównał się z nami właśnie Kurier, pojechał chwilę naszym tempem, po czym powiedział: "Ej, wy to faktycznie turystycznym tempem jedziecie.". Przy okazji dowiedzieliśmy się, że po drodze trafił w krawężnik i zaliczył glebę, tracąc uchwyt do przedniej lampki...
Po kilku minutach zwinęli się i pojechali do przodu. Hipcia pytała, czy chcemy z nimi się zabrać, ale powiedziałem, że nie ma opcji. Ma być turystyka, to będzie.
Wjechaliśmy do Płocka. Gdy drugi raz zniosło mnie w stronę krawężnika, stwierdziłem "Oj, trzeba uważać, bo też wpadnę na krawężnik i się wywalę". Potem mrugnąłem... i właśnie zahaczyłem kołem o krawężnik. Jakimś cudem udało mi się wyratować przed upadkiem. Można powiedzieć, że takie zdarzenie powinno człowieka rozbudzić. I faktycznie, rozbudziło mnie... na całe dwieście metrów.
Nadszedł czas na drugi postój. Od poprzedniego minęło już ponad dwieście dwadzieścia kilometrów, więc wypadałoby zrobić zakupy na całą noc. No, resztkę nocy, bo zrobiło się już tak późno, że niedługo mogłoby być wcześnie: pierwsza w nocy. W Płocku miała być stacja benzynowa, do której trzeba było odjechać z trasy kilkaset metrów. Hipcia oczywiście sapie i marudzi, bo wiadomo, że najchętniej pojechałaby bez wody i żarcia przed siebie, byle tylko tych kilkuset metrów nie nadkładać.
Na stacji spotykamy Kuriera, który odłączył się od reszty i właśnie w towarzystwie jakiegoś podpitego kolesia odpoczywał sobie na krzesełku. Nie wiem, czego dotyczyła rozmowa, ale kolega, gdy się zorientował, że się znamy z Kurierem, natychmiast zaprosił mnie na wódkę. W sumie to przez chwilę rozważałem zostawienie maratonu w spokoju i udanie się z nim z powrotem na imprezę.
Kupiliśmy sobie parówki, picie, a ja postanowiłem wybrać się do miejsca, do którego się chodzi, a nie jeździ. Gdy już usiadłem sobie wygodnie, rzuciłem okiem na moje spodnie. A potem rzuciłem jeszcze raz. Tuż obok wkładki, po obu stronach, widać było fragmenty podłogi. A skoro tak, to wniosek mógł być tylko jeden: spodnie mi się prują na kuprze. Było to o tyle śmieszne, że nie tak dawno właśnie podarciem spodni uzasadniałem fakt, że w moim przepaku na BBT były zapasowe gacie na zmianę.
Wciągnąłem jednego hotdoga, połówkę drugiego oddając Hipci, bo już przebierała łapkami z niecierpliwości, dolałem jeszcze jakieś picie do bidonów. Do tego założyłem kurtkę bo nawet mi było już zimno i ruszyliśmy niecałą minutę za Kurierem. Po chwili, tuż za skrzyżowaniem, utknęliśmy w piachu. Rozkopana jezdnia, kupa piachu i my pośrodku. Na horyzoncie widać było, że Kurier zakończył spacer i właśnie wsiadł na rower. Popchaliśmy rowery, a gdy zrobiło się mniej grząsko, zasiedliśmy i ruszyliśmy dalej. I... wierzcie lub nie, ale pozostałe pięćset kilometrów przejechaliśmy nie widząc już żadnego zawodnika.
Natychmiast za Płockiem zacząłem zasypiać. Rozmowy zbytnio nie pomagały, więc gdy wjechaliśmy do Gąbina, zarządziłem szybki postój. Zasiadłem na ławce, oparłem się na ręce i zasnąłem. Gdy głowa spadła mi z ręki, zauważyłem, że Hipcia, która usiadła tuż obok, też kima. Przymknąłem jeszcze oczy, zastanawiając się, czy jest możliwe, żebyśmy oboje zaspali, po czym, gdy przed oczami przeleciało kilka obrazków, wstałem. Hipcia też już czekała. Wsiedliśmy i ruszyliśmy dalej.
Niewiele to pomogło, lecę twarzą na pysk. Hipcia przypomina, że jak zacznie się robić jasno, będzie lepiej. No, ale jak wszyscy wiemy, nie było.
Ledwo czterdzieści kilometrów przed nami był Łowicz. Jako że Hipcia od dłuższego czasu skarżyła się na to, że jej się paskudnie jedzie, ponieważ bolące plecy coraz bardziej ją bolały, rozpocząłem delikatne badanie tematu. Dowiedziałem się tylko tego, że klucz od domu tym razem nie jedzie z nami, tylko najprawdopodobniej czeka już na mecie. To tak mnie zrobiła, żebym nie miał się jak wycofać!
Drugi "nocleg" robię na jakiejś ławce niedaleko przed Łowiczem. Tym razem wymaga to trochę uwagi, bo ławka jest obrobiona przez ptaki, ale tak idealnie, z przerwami na miejsca, gdzie można sobie usiąść. Nawalone, przerwa na człowieka, nawalone, przerwa i tak dalej. Kilka minut i można jechać dalej.
W okolicach Skierniewic zaczyna mi się jechać bardzo paskudnie. Najwyraźniej moje standardowe, tegoroczne problemy to nie kwestia zróżnicowanego odżywiania się, nie kwestia tego, co jem po drodze, ale coś innego i ukrytego gdzieś indziej. Znowu zaczyna się powtórka z rozrywki. Szczęście w nieszczęściu, że w stronę Skierniewic wleczemy się niemożebnie i to, że próbuję zdechnąć na tym rowerze, wcale nie wpływa na tempo naszej jazdy. Do tego jadę na autopilocie, no ale w końcu się rozbudzam. Nareszcie!
Do Skierniewic jakoś się doturlałem. Hipcia nadal nie chce się wycofywać, ani pozwolić mi się wycofać, więc co mogę zrobić? Na tym etapie zaczynam przewidywać, że chyba dojadę do końca... Proroczo wspomniałem o tym na samym początku, prawda?
Tuż przed Rawą Mazowiecką, tocząc się pod jakiś wiatr, wysyłam kontrolne SMS-y: do Tomka i Wąskiego. Wąski nie odpisuje, ale Tomek jest szybki i konkretny: "Łopuszno. Pada.". Mniejsza z tym, że nie mam zielonego pojęcia, gdzie jest to Łopuszno...
W Rawie robimy postój. U Hipci zaczyna się mocno odzywać zjedzony w Płocku hotdog i niestety jest to dopiero zapowiedź kłopotów. Gdy ona znika w toalecie, mam czas na eksperymenty, więc postanawiam na stacji kupić colę, żeby może jakoś pobudzić żołądek. Skoro mam czas, to spróbuję trochę poeksperymentować. Kilka łyków nie pomaga, a tuż za Rawą muszę aż zejść z roweru, bo zaczyna mi się kręcić w głowie. Po chwili leżenia na trawie turlamy się dalej. Hipcia każe mi siedzieć na kole i wieźć się z tylu. To się wiozę. Co jakiś czas staję na dwa łyki coli i ruszam dalej. Raz tylko wychodzę na zmianę, bo w końcu nie ma wielkiej różnicy między siedzeniem z przodu i jazdą na kole, ale Hipcia kategorycznie mi nakazuje spadać do tyłu.
Na numer z "Jedźmy z Opoczna do Zakopanego pociągiem" Hipcia się nie nabiera się, ale bardziej niż na to liczyłem na jakąś otwartą aptekę. Niestety, niczego nie widzę. Tuż za miastem Hipcia daje mi tabletkę Pyralginy, bo podobno działa rozkurczowo na żołądek. Nie wiem, dlaczego, ale pomaga. Po chwili zaczynam się czuć wyraźnie lepiej.
Za to asfalt zaczyna się czuć dużo gorzej. Jedziemy jakąś dziwną, dziurawą drogą, o której Hipcia wyraża sie bardzo dobitnie, mrucząc pod nosem coś o straszliwych TIR-ach i puszczaniu maratonu ścieżkami leśnymi, byle tylko zza krzaków nie wyskoczyła straszna ciężarówka i nie zadusiła rowerzysty.
Mijamy Końskie. Gdzieś na horyzoncie mapy pojawia się Łopuszno. O, to tutaj Tomek wtedy przejeżdżał. Pisał, że padało. No, to dobrze, że nam się upiekło.
Chwilę później przekraczamy granicę gminy Łopuszno. Sekundy później zaczyna lać. Ściana deszczu. Zjeżdżamy na przystanek, zakładamy ochraniacze na buty, Hipcia pakuje ogrzewacze w rękawiczki bo dłonie już od dawna miała zdrętwiałe (i to nie z powodu chłodu) i włączamy światła. Na wszelki wypadek. Deszcz nie przestaje padać, jedziemy koleinami, w znacznym odstępie od siebie. No, to zapowiada się przyjemny wieczór... Po chwili, jakby czytając moje myśli, Hipcia mówi, że jeśli będzie nadal tak lało, to można by pomyśleć o noclegu. Ustalam roboczo, że jeśli do zmroku ani trochę nie przeschnie i nie przestanie kapać, to porozmawiamy o zanocowaniu gdzieś po drodze. Sprawdzam trasę i zauważam, że akurat przy PK w Bobolicach jest jakiś hotel. Może nawet otwarty.
We Włoszczowie robimy honorową rundę dookoła rynku. Mijam odpowiedni zakręt i, żeby nie jechać pod prąd, dokładamy sobie kilkaset metrów.
Stało to czego było się można spodziewać. Z powodu nierówności Hipci wysiadły zupełnie dłonie. Lewa ręka poddała się i już nie była w stanie zmieniać przełożeń (dlatego też już do końca Hipcia jechała na młynku), prawa jeszcze walczyła. Zmiana tylnej przerzutki była jednak bardzo skomplikowaną procedurą, wymagająca dużej ilości czasu i sporej determinacji. A do tego wyglądało to jak cyrkowa sztuczka.
W Koniecpolu, już solidnie przemoczeni, stajemy na Orlenie. Z rozbawieniem zauważam, że na początku roku to właśnie tutaj się zatrzymaliśmy podczas zaliczania gmin w tej okolicy. Zresztą to nie jest pierwsza sytuacja, gdy rozpoznaję okolicę po Orlenach. Zjedliśmy jakieś hotdogi i wypiliśmy kawę. Od stania w miejscu nie przesuwamy się dalej, więc, świadomi powagi tego truizmu, powoli kierujemy myśli w stronę dalszej jazdy. Dalej lało, więc postanowiliśmy się jakoś zaopatrzyć na resztę wieczoru. Z tego, co jest dostępne na stacji, niczego nie wyczarujemy, chociaż... skoro nie zabraliśmy ze sobą chust na głowę, postanawiamy zakupić... ściereczki. Ułożone pod kaskiem idealnie chronią głowę i uszy. A, czego mielismy się dowiedzieć dopiero póżniej, spadający na czoło przemoczony fragment miał szaleć na wietrze i uderzać w głowę.
Z zewnątrz bierzemy też jednorazowe, foliowe rękawiczki i zakładamy je pod nasze, rowerowe. Hipcia do tego zakłada lateksowe rękawiczki, które wieźliśmy ze sobą do ewentualnych napraw. Ogrzewacze, poza zabarwieniem dłoni na brązowo, gówno dały. Kolorystycznie nawet pasowało.Założenie docelowych rękawiczek na bezwładną dłoń to kolejna cyrkowa sztuczka podczas której miałem okazję wczuć się w rolę ojca zakładającego opornemu dziecku rękawiczki. Palce pchały się po dwa w jedno miejsce, wyginały w niewiarygodny sposób, jednym słowem: stawiały bierny opór. W końcu sukces! Tak przygotowani ruszamy dalej. Niedaleko, bo kawałeczek dalej jest Biedronka i Hipcia wpada na pomysł, żeby sprawdzić, czy czasem nie mają jakichś ubrań. Moglibyśmy sobie w końcu kupić po jakiejś koszulce i założyć pod kurtkę. Zawsze to jakaś dodatkowa warstwa. Niestety, ubrań nie było, były głównie znicze.
Deszcz wcale się nie rozmyśla, co jakiś czas udaje, że zamierza kończyć zabawę. Turlamy się niespiesznie w kierunku punktu w Bobolicach, ale w końcu, ze dwie godziny przed zmrokiem, przestaje padać. A my wjeżdżamy na suchy asfalt.
Do Bobolic został nam jeszcze kawał drogi. Po drodze zaczynamy dosychać na tyle, że spodziewam się, że nocleg nie będzie nam już potrzebny.
Zaczynają się jurajskie tereny i po kolei przejeżdżamy przez miejscowości, które znam raczej z klimatów wspinaczkowych. Atakuje nas mgła, na zjazdach jest zimno i chce się spać, a krótkie podjazdy nie dają zbytnio możliwości ani rozgrzania, ani rozbudzenia się . Na szczęście droga prowadzi małymi wioskami i krótkimi zjazdami tak, że nie ma się kiedy za bardzo odprężyć i zacząć zastanawiać nad życiem i jakoś morderczo przysypiać.
Na pierwszych zjazdach Hipcia jeszcze próbuje walczyć z przerzutką i wrzucać cięższe przełożenie, by zyskać trochę rozpędu, ale szybko okazuje się to chłonąć więcej zasobów niż było warte. Z górki więc na luzie, a pod górkę bez wrzucania na lżejszą przerzutkę, z kadencją w okolicach 20.
Do tego, mimo dobowej dawki stoperanu, Hipci znowu odzywa się Pan Hot Dog, który domaga się uwagi i to domaga się na-ten-tych-miast! Następuje, delikatnie mówiąc, nerwowe… no, rozpaczliwe szukanie odpowiedniego miejsca, a raczej nagły przystanek na żądanie. Gdyby jeszcze chusteczki nie były prawie zupełnie mokre… zresztą, po chwili i tak zginęły w trawie.
Długim zjazdem docieramy w okolice Olkusza i powoli przemy w kierunku A4, którą mieliśmy za jakiś czas przeciąć. Zauważam tutaj, że mój licznik po raz kolejny zaczyna wariować i na podjazdach pokazuje mi np. ujemne wartości przewyższeń.
Nad samą autostradą, przy barierce, zaliczam kolejną, ostatnią już na maratonie minutową drzemkę.
Powoli zaczynała się najpaskudniejsza część maratonu. Niestety, ten beskidzki fragment nie należał do oszałamiających. Potwierdził to SMS od Tomka, który powiedział, że "byle do Makowskiej". Nadźgane, irytujące podjazdy, paskudne zjazdy, nierzadko dziurawe, w tym jedna dziura wielkości studzienki kanalizacyjnej, w którą wpadła Hipcia, cudem ratując się od upadku.
W Kalwarii Zebrzydowskiej zjeżdżamy na Orlen, który okazuje się być... nieczynny. Trudno, trzeba jechać dalej.
Akcja "Hot Dog" atakuje po raz kolejny, tym razem dopada w mieście. Na szczęście udaje się ją opóźnić do pierwszych zarośli za miastem.
PK "Makowska" wisi na horyzoncie. Po kolejnej serii pagórków wyjeżdżamy na drogę wojewódzką. Teraz trzeba nie przegapić skrętu... Zaraz za nim Hipcia dostaje ode mnie kofeinowego shota. Zaczyna się robić sennie. W końcu dojeżdżamy do Jachówki i zaczynamy wspinaczkę na Makowską Górkę.
Zaczyna się ostry podjazd. Dość szybko decyduję się zejsć z roweru i pchać go. Wiem, że jeszcze trochę dzisiaj trzeba będzie popodjeżdżać, a moje plecy powoli zaczynają mieć dosyć. Po kilkudziesięciu metrach pchania zmieniam zdanie: pchanie roweru na takim podjeździe powoduje jeszcze większy dyskomfort. Przy najbliższym wypłaszczeniu wsiadam na rower i wciągam resztę podjazdu.
Hipcia za to wciągnęła całość siedząc. Na stojaka już nie mogła jechać ze względu na ręce.
Cały szczyt jest zamglony. Klimat jest bardzo przyjemny. Zjazd niestety jest mokry, ale udaje się bezpiecznie zjechać do Makowa.
Gdy wyjeżdżamy do miasta (gubiąc się na pierwszym, małym rondzie), wiem, że zaraz się zacznie. I zaczyna się. Praktycznie momentalnie. Nuda szerokiej, krajowej drogi przytłacza i uderza w ciągu kilkudziesięciu sekund. Gubię wątek i po chwili już wiem, że trzeba błyskawicznie reagować. Hipcia ma podobnie. Postanawiam się zatrzymać przy jakimś mostku, Hipcia przy okazji zalicza glebę, bo przez bolące stopy ma problem z wypięciem buta na czas. Wkurza się i... już oboje jesteśmy rozbudzeni.
Na chwilę robimy ostatni przystanek, na Orlenie, tuż przed Jordanowem. Gdy wychodzę z toalety wita mnie ściana deszczu. Dzień dobry. Robi się jasno, wita nas piękny, mokry dzień. Mam picie, mam żarcie na ostatni fragment: można ruszać.
Straszną, morderczą, pełną ciężarówek krajówką, mijając Kostuchę wyglądającą zza każdego krzaka, słupka i odbijającą się w każdym zderzaku TIR-a dojeżdżamy do Antałówki i tam zjeżdżamy w pluszowe, przyjemne, cudowne maleńkie dróżki, na których nic już nam nie będzie groziło. Kilka pagórków później jesteśmy już w Rabce, którą opuszczamy i dojeżdżamy do Rdzawki. Podjazd, dla odmiany, podjeżdżam, chociaż w dwóch miejscach muszę się zatrzymać, bo plecy nie chcą jakoś współpracować i muszę je na chwilę rozprostować. Przy okazji postoju sprawdzam telefon: wiadomość od Tomka z informacją, że mamy szansę zmieścić się w 48 godzinach. Może i tak...
Hipcia oczywiście znowu wciąga całość i znowu z siedziaka. Przez chwilę mam okazję obserwować, jak majestatycznie, z kadencją dwadzieścia, mija mnie, przy akompaniamencie skrzypiących stawów.
Długim zjazdem docieramy do Klikuszowej, tam na skrzyżowaniu mówię Hipci o możliwości zamknięcia się w 48 godzinach. Postanawiamy trochę przyspieszyć. Na początku mamy zjazd, więc jest łatwo, ale potem pojawia się podjazd. Idzie dobrze, chociaż na którymś pagórku dostaję paskudną szpilę w kolano i już wiem, że spieszenie pod górkę w większości się skończyło. A potem... potem pojawia się Gliczarów, o którym nie wiedziałem, że jeszcze tu będzie. Dość szybko dajemy sobie na wstrzymanie. Dopychamy całość i ruszamy dalej. Mijamy się trochę na zjazdach: ja jadę szybciej w dół, Hipcia mnie wyprzedza pod górę, bo pedałuję tylko jedną nogą. Dopiero gdy wyjeżdżamy na większą drogę, udaje mi się jakoś wrócić do normalnego pedałowania. Hipcia w międzyczasie straciła lampkę z tyłu, która niewiadomym sposobem wplątała się między szprychy. Lampka się znalazła, baterie – nie.
W końcu ostatni, długi podjazd. Meta. Skręt. Schronisko. Wolontariuszka Gosia wita nas uśmiechem. Rowery do piwnicy, ludzie na górę. Prysznic. Ciepła woda. Jedzenie. Piwo.
Jeszcze w Świnoujściu umówiliśmy się z Tomkiem, że po MPP wybierzemy się do Term w Bukowinie, więc zamiast położyć się spać postanowiliśmy zrealizować ten plan. Moczymy się w wodzie, przy czym Hipcia zasypia w jacuzzi wbudzając delikatne ożywienie wśród innych osób. Mogłem w sumie zaczekać, aż ktoś ją zbudzi i zapyta, czy nic się nie stało. Po kąpieli dostojnym krokiem idziemy na pizzę (na której z kolei mnie morzy sen), robimy zakupy, wracamy.
Wieczorem obalamy z Tomkiem (i kilkoma innymi osobami) obiecaną flaszkę. I drugą. I piwo. I mimo to nie udaje mi się paść na twarz (chociaż ok 23 zacząłem zasypiać), spać idziemy dopiero około pierwszej.
Pobudka nastąpiła około dziesiątej, przy czym już około ósmej rozbudziły mnie głosy gadaniny: najpierw z Rapsikiem, potem z Pirzu.
Po nieśpiesznym śniadaniu zaczęliśmy się pakować. Chcieliśmy jechać pociągiem z Zakopanego do Krakowa około 14.30, a potem już do Warszawy. Tomek początkowo miał zostać do dnia kolejnego, ale ostatecznie postanowił jechać z nami. Chcieliśmy mieć gwarancje że zdążymy, a do tego móc spokojnie pozostać na wręczeniu medali, więc zamówiliśmy busa.
Mieliśmy trochę czasu więc zasiedliśmy na punkcie widokowym i gapiąc się leniwie na góry piliśmy herbatę. W odróżnieniu od wczorajszego dnia dzisiaj nie padało i było nawet pogodnie, nawet od czasu do czasu świeciło słońce. Mimo to było chłodno.
Okazało się, że do Krakowa jechała całkiem mocna ekipa: w Zakopanem wsiała nas szóstka, potem jeszcze trzy osoby dosiadły się w Poroninie. Tam zrobiliśmy podział na grupę warszawską i grupę „gdzieś indziej”. Robimy mały szacher-macher, ustawiając obok siebie cztery szosy tak, by konduktor się nie przyczepił, że na jedną z nich bilet kupujemy dopiero w pociągu.
A na sam koniec… Dworzec Zachodni, siedem kilometrów. Ot i tyle.
Podsumowanie:
Biorąc pod uwagę wyjątkowo turystyczną i opierdalacką jazdę (prawie pięć godzin postojów), to osiągnięte siódme miejsce trochę dziwi. Spodziewałem się raczej, że będziemy w ogonach.
Jesli chodzi o trasę, to nie jesteśmy do końca zadowoleni. Wolimy trasy puszczane większymi drogami, a po lepszych asfaltach. Argumenty, że udało się zrobić trasę wioskami i po dobrych asfaltach nie trafiają do mnie: dziurawe odcinki nie były oczywiście w większości, ale było ich na tyle dużo, że jakość asfaltu mogę uznać co najwyżej za "średnią". A poświęcanie komfortu jazdy na rzecz mniej uczęszczanych dróg, to według mnie pomyłka. No ale skoro jest takie założenie...
Profil trasy to inna kwestia: namnożenie podjazdów pod sam koniec nie dodaje trasie uroku. Trzy solidne ścianki dopełniają całości. I wcale nie chodzi o to, że mogło być "trudno" (bo to zależy od osoby). Problem w tym, że było brzydko. Moim zdaniem powinno się albo lekko złagodzić ten fragment, by stał się nieco ładniejszy kolarsko, albo, przeciwnie: dokręcić śrubę i dorzucić jeszcze kilkaset metrów w pionie, żeby już ostatecznie oddzielić chłopców od mężczyzn.
No ale to tylko trasa. Pozostaje to, co równie ważne: przygotowanie i organizacja maratonu. A to akurat oceniam na szóstkę. Oby wszystkie maratony były organizowane tak wzorowo!
- DST 946.05km
- Czas 43:57
- VAVG 21.53km/h
- Sprzęt Stefan
Komentarze
Hipki nie do poznania...
Mnie to się marzy przeczytać wersję Hipci. Ta kobieta to chyba nawet z hospicjum będzie brać przepustki na ultramaratony! ;] mors - 01:16 sobota, 22 października 2016 | linkuj
Mnie to się marzy przeczytać wersję Hipci. Ta kobieta to chyba nawet z hospicjum będzie brać przepustki na ultramaratony! ;] mors - 01:16 sobota, 22 października 2016 | linkuj
Świetnie napisane. Przeczytałem od deski do deski.
michuss - 11:29 wtorek, 18 października 2016 | linkuj
Świetna relacja , "czuć" ten dystansie ... również do siebie !!! Pięknie !!! :-)
Jurek57 - 16:04 poniedziałek, 17 października 2016 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!