Sobota, 26 września 2015
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 15
Dzień zaczął się pięknie. Przez gałęzie przebijało uśmiechnięte słońce, po niebie toczyły się pojedyncze, leniwe chmury, a w portfelu cieszyły się banknoty oszczędzone na wczorajszym nieotrzymaniu mandatu.
Na dzień dobry zaczynamy delikatnym zjazdem. Przecinamy miejscowość za miejscowością. Od samego rana wita nas bardzo duży, samochodowy ruch, który – o czym nie wiedzieliśmy – będzie nam towarzyszył aż do wieczora.
Jest niedziela, zapowiada się gorący i słoneczny dzień, więc co można zrobić w niedzielę rano? Oczywiście wyjść na rower. Powoli pojedynczy, grupami i całymi peletonami włączali się w naszą trasę. Śmigały różnobarwne kostiumy, rozmaite, egzotyczne napisy na ramach, wszechobecne „Ciao!” rozlegało się zza ucha tak, że od pewnego momentu zacząłem na nie odpowiadać cytatem z bajki „Potwory kontra Obcy” – „Chwała Galaksarowi!”. Włochom wcale to nie przeszkadzało: jechali przed siebie, kompletnie paraliżując ruch w niewielkich miasteczkach. Samochody cierpliwie i bez pośpiechu pełzły za wieloosobowymi grupami, jakby zaakceptowały fakt, że szybszej jazdy w ten piękny poranek nie będzie. Ani jeden ponaglający klakson nie towarzyszył przejazdowi kolorowego, rowerowego towarzystwa.
Było dość monotonnie: albo jechaliśmy przez miejscowość, albo z niej wyjeżdżaliśmy, wpadając na jakieś kolejne rondo.
W tak monotonny dzień potrzebny jest nagły i niespodziewany zwrot akcji. W tym wypadku był to jeden z samochodów z nieprzerwanego sznura, który cały czas nas wyprzedzał, który przejechał zdecydowanie za blisko. Nie miał szans usłyszeć tego, czym go uraczyłem, ale wypluwając z siebie kolejne złorzeczenia i rugając go do ósmego pokolenia wstecz zauważyłem interesującą zieleń lasku i przypomniałem sobie, że bardzo chce mi się zrobić chwilę przerwy.
Wróciłem z zieleni, zjadłem coś, co umownie możemy nazwać „obiadem” i z przyzwyczajenia zerknąłem na koło – czy aby moja cudowna szprycha cudownie się nie zespoiła z piastą. Nie, nie zespoiła się, ale tuż obok niej zauważyłem, że do imprezy dołączyła druga koleżanka. Więc teraz mam już dwie pęknięte szprychy i przysiągłbym, że trzy kolejne, macedońskie również się namawiają na wspólne wakacje.
No to cudowna perspektywa: mam dwie szprychy w plecy, kolejne trzy zdają się nadchodzić (nie wożę ze sobą zapasu), jest niedziela, więc żadnego serwisu nie znajdę.
Ruszyliśmy. Kolejne miasteczka i wioseczki, sznur samochodów wyprzedza nas cierpliwie, przy każdym większym budynku zapuszczam żurawia między ogrodzenia, szukając czegoś, co może wyglądać jak serwis rowerowy.
Z daleka na jakiejś prostej zobaczyliśmy duży budynek sklepu spożywczego, a zaraz obok… równie duży budynek z napisem wskazującym na to, że jest to… sklep rowerowy! I to – uwaga – otwarty!
Nie było czasu na dyskusje: natychmiast zjechaliśmy, rower został oddany serwisantowi (trochę się musiałem mu natłumaczyć, że srebrne wymieniamy, czarnych – nie). Z obietnicą, że zajmie się nim możliwie szybko.
W międzyczasie Hipcia poszła do sklepu, a ja czuwałem przy rozbebeszonych bagażach. Moja wyjątkowo urocza prezencja oraz rozbebeszone dookoła sakwy wzbudzały zainteresowanie wypachnionych, eleganckich Włochów, którzy tłumnie przybywali do serwisu a to z rowerami wyciągniętymi z bagażnika, a to z rowerami, na których przyjechali (niektórzy na rowerze wjeżdżali wprost do sklepu przez automatyczne drzwi.
Wróciła Hipcia, więc poszedłem poszlajać się po sklepie i przy okazji zobaczyć, czy mój rower dostąpił już zaszczytu po upływie znacznego już czasu. W istocie, tak, jak obiecano, rower był w trakcie intensywnych prac – obecnie trwało centrowanie. Pochodziłem pomiędzy alejkami, patrząc, jakie części i jakich firm się tu sprzedaje. Nie zawiodłem się: największa taniocha w tym sklepie była na poziomie polskiej średniej półki – i to jej górnej części.
Po jakimś czasie rower został mi oddany. Za szprychy i centrowanie zapłaciłem jakieś 20€. Wyszedłem przed budynek, objuczyłem rower, wsiadłem i… zsiadłem. Wróciłem do serwisu z pokorną prośbą o wbicie do opony należnych sześciu barów zamiast jakichś trzech, które otrzymałem. Chłopaki posłusznie dobili kółko, rower ponownie został objuczony i znów mogliśmy zagłębić się w szaleństwie niekończącego się ruchu.
Być może nie każdy z Was, drodzy Czytelnicy, miał okazję przejechać się DK61 gdy nadchodzi weekend i czas ruszyć z Warszawy na Mazury (lub z nich wrócić), ale na pewno macie w swojej okolicy drogę, w której samochód jedzie za samochodem i tak dzieje się godzinami. Tak to właśnie wyglądało. Rozmowy po drodze wyglądały jak w starym dowcipie o tym, dlaczego telefonista się wydziera i czy z Krakowem nie może rozmawiać przez telefon. Przekrzykiwanie hałasu tylu mruczacych silników stało się przykrą koniecznością. Nawigacja z konieczności odbywała się miejscami na migi, bo „lewo!” brzmiało podobnie jak „prawo!”.
Hipcia już wcześniej uprzedzała mnie, że nadchodzi duża miejscowość. Como. Ma to być duże miasto i z daleka, na mapie, wyglądało groźnie. Wyglądało jak czas stracony na światła, korki i pomyłki w nawigacji. Tym większe było nasze zdziwienie, gdy wlecieliśmy doń szeroką wylotówką, bokiem ominęliśmy stojące samochody i nie stanęliśmy zatrzymani przez kilka wycieczek akurat wysypujących się z przydrożnych autokarów.
Na jednym z bardzo ostrych zakrętów, tak jak przypuszczałem, udało się nam bardzo skutecznie zgubić. Szybko się jednak znaleźliśmy i – nadal niepomiernie zaskoczeni – wylecieliśmy z miasta w kierunku Bergamo, praktycznie nie wstrzymani przez nic.
Droga szła pięknie i tylko zachodzące slońce wskazywało, że jazda zajęła nam jakiś czas. Oczywiście nieustannie trwający ruch ciągle szumiał nam w uszach i wcale nie zanosiło się, żeby miał zamiar przestać.
Do Bergamo wjechaliśmy bokiem, licząc na to, że uda nam się je tylko kąsnąć i uciec. Niestety, zatrzymał nas olbrzymi znak informujący o tym, że droga numer 65 prowadząca do Lovere jest ekspresową.
Nie do końca mając pomysł na to, jak obejść ten problem, postanowiliśmy zatrzymać kogoś i zapytać o drogę. Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Samochody się nie zatrzymają, w pobliżu żadnego posterunku… w końcu, jak na życzenie, pojawił się rowerzysta. Machając zatrzymałem i poprosiłem o wskazanie drogi. Mimo że nie mieliśmy wspólnego języka, udało się nam dogadać. Boczkami, boczkami do Sarnico, a potem dotrzemy do Lovere.
Po chwili już lokalnymi uliczkami kierowaliśmy się w stronę Seriate. Tam wyjechaliśmy na główną, robiąc po drodze kilka przystanków potrzebnych do prawidłowego nawigowania się po trasie. Podczas jednego z przystanków zauważamy pizzerię. Olbrzymie, kilkupiętrowe piece obsługiwane były przez dwóch chłopaków, którzy na przemian wyciągali i wrzucali do nich kolejne placki. W niekończącym się ciągu, niczym maszyny na taśmie produkcyjnej, podjeżdżali kolejni dostawcy, ładowali pudełka i wieźli je w sobie tylko znanym kierunku. Co ciekawe, wszystko wskazywało na to, że ta pizzeria specjalizuje się tylko w pizzy na wynos.
Zostawiliśmy chłopaków dzielnie szuflujących zawartość pieców i skierowaliśmy się na wschód. W kierunku Polski, można by rzec.
Dalej były tylko wioska za wioską. Pizzeria za pizzerią. Myślałem, że pizza tylko pochodzi z Włoch, ale oni po prostu tym się żywią.
Po jakimś czasie zadaję Hipci kluczowe, jak się okazało, pytanie: czemu jedziemy przez Lovere, objeżdżając Lago d’Iseo od północy, skoro z Sarnico do Iseo, gdzie mamy wrócić na nasz ślad, jest krótka prosta wzdłuż południowego brzegu jeziora? Odpowiedź była prosta: bo tak stanowił pierwotny plan, ale nie jesteśmy szczególnie przywiązani do tamtej trasy. Następuje więc korekta planów.
Sarnico, do którego dotarliśmy już po zmroku, okazuje się być dużą, wypoczynkową miejscowością. Z daleka widać nieskończoną ilość rozświetlonych budynków i duże, nadbrzeżne promenady które – gdy po chwili przez nie przejechaliśmy – okazały się być również bardzo ludne. Miasto żyło i odgłosy tego życia dobiegały z każdej strony: bawiące się świetnie grupy ludzi mieszały się ze spacerowiczami, w to wszystko wjeżdżały pełznące przy tak dużym pieszym ruchu samochody.
Z ulgą wyjechaliśmy na fragment drogi łączący Sarnico i Iseo. Teraz jechaliśmy wzdłuż nieco mniej ludnych kempingów; ruch wcale się nie zmniejszył, nawet kilka razy nas strąbiono, sugerując jazdę po jakiejś nierównej, kryjącej się w cieniu powierzchni, którą być może ktoś kiedyś ochrzcił „drogą rowerową”.
Iseo okazało się być tylko nieco mniejsze od Sarnico, ale z daleka widać było, że będzie równie ludne. Przejechaliśmy przez jeden tunel, który był zakazany dla nas. Pędząc z górki szerokim, bardzo szerokim i bardzo pustym tunelem, sporo powyżej 40 km/h zostaliśmy, a jakże, strąbieni, przez jeden z trzech samochodów, które tam minęliśmy.
Tym razem postanowiliśmy zaskoczyć przeciwnika i nie wjeżdżając do miejscowości zaczęliśmy wspinać się po krzyżującym się gąszczu serpentyn, pilnując, żeby przypadkowo nie wjechać w tunel prowadzący na południe.
Na trzecim zakręcie przystanąłem i zapytałem: słyszysz? Nie słyszała. I ona, i ja, nie słyszeliśmy. Szemranie samochodów kręcących się dużo niżej, zwykły szum lasu i odgłosy życia miejscowości dobiegające z bardzo daleka i z bardzo niska brzmiały jak cichy szum na granicy słyszalności. Po raz pierwszy od ranka staliśmy w ciszy i mogliśmy rozmawiać normalnym tonem. Gdy ruszyliśmy, zaczęliśmy… rozmawiać. W końcu można było mówić do siebie zdaniami, a nie wykrzykiwać pojedyncze wyrazy i komunikować się monosylabami.
Droga prowadziła cierpliwie w górę, na jakieś zbocze. Z góry dobiegały odgłosy jakiejś imprezy. Gdy zbliżyliśmy się nieco wyżej, oczom naszym ukazał się umieszczony na szczycie góry ładnie oświetlony hotel, w którym trwała jakaś impreza. Po chwili skryliśmy się za kolejnym zboczem i odgłosy imprezy nieco przycichły.
Nad nami blaskiem wielu gwiazd świeciło bezchmurne niebo. Miejscowości nad jeziorem pojawiały się tylko czasem, między drzewami, jako grupki pojedynczych skupisk gwiazd, umieszczonych nietypowo, bo na ziemi.
Tradycyjnie już, gdy widoki zaczęły być tylko grą cieni zmieniającą panoramę w zarysy szczytów, zacząłem szukać zieleni na nocleg. Przy okazji krótkiego postoju zapytałem Hipcię o to, czy rozbijamy biwak. Mimo że na liczniku mieliśmy dopiero 185 km, uznałem, że to jest może właściwa pora na biwak.
Hipcia wyraziła zdziwienie: jak to mniej niż dwieście? Oczywiście, taki dystans miał być planem minimum na ten dzień, nawet przy stracie dwóch godzin na zakupy i serwis, problem tkwił jednak w czymś innym: mój licznik wskazywał mniej niż 200, ale u Hipci było nieco więcej.. Rozrzut był naprawdę przeogromny – u mnie było nieco ponad 185 km, Hipci licznik nie chciał za to wskazać mniej niż 214. Po odrzuceniu jako niedorzeczny pomysłu o tym, że miejscami podwoziłem się autobusem, w dwóch krokach znalazłem się przy rowerze Hipci, zdjąłem jej licznik i porównałem jego rewers z moim szukając oznaczenia. Nie pomyliłem się: rano każde wzięło nie swój licznik – mój liczył obwód dla koła 26’’, ona „zasuwała” na kole 28 ‘’.
Szybkie przeliczenie na kalkulatorze wskazało, że zrobiliśmy równe dwie stówy. W związku z tym wszystkie warunki zostały spełnione, udałem się w najbliższy gąszcz na poszukiwanie miejscówki. Byliśmy dość blisko wspomnianego hotelu, ale można było założyć, że zbyt wiele osób nie będzie tędy spacerowało. Przeszedłem się nieco kilkoma ścieżkami, znalazłem ze dwa miejsca i oznaczyłem je dużym, umieszczonym na ścieżce drągiem.
Wróciłem do Hipci i zamieniliśmy się miejscami: ona poszła zerknąć, czy to miejsce jej odpowiada. Nie odpowiadało, ale znalazła lepsze. Co prawda umieszczone było pośrodku czegoś, co uparcie przypominało singiel do downhillu, ale liczyliśmy na to, że jeśli o tej porze ktoś będzie tędy bawił się w downhill, to będzie tak pijany, że nawet do nas nie dojedzie.
Na dzień dobry zaczynamy delikatnym zjazdem. Przecinamy miejscowość za miejscowością. Od samego rana wita nas bardzo duży, samochodowy ruch, który – o czym nie wiedzieliśmy – będzie nam towarzyszył aż do wieczora.
Jest niedziela, zapowiada się gorący i słoneczny dzień, więc co można zrobić w niedzielę rano? Oczywiście wyjść na rower. Powoli pojedynczy, grupami i całymi peletonami włączali się w naszą trasę. Śmigały różnobarwne kostiumy, rozmaite, egzotyczne napisy na ramach, wszechobecne „Ciao!” rozlegało się zza ucha tak, że od pewnego momentu zacząłem na nie odpowiadać cytatem z bajki „Potwory kontra Obcy” – „Chwała Galaksarowi!”. Włochom wcale to nie przeszkadzało: jechali przed siebie, kompletnie paraliżując ruch w niewielkich miasteczkach. Samochody cierpliwie i bez pośpiechu pełzły za wieloosobowymi grupami, jakby zaakceptowały fakt, że szybszej jazdy w ten piękny poranek nie będzie. Ani jeden ponaglający klakson nie towarzyszył przejazdowi kolorowego, rowerowego towarzystwa.
Było dość monotonnie: albo jechaliśmy przez miejscowość, albo z niej wyjeżdżaliśmy, wpadając na jakieś kolejne rondo.
W tak monotonny dzień potrzebny jest nagły i niespodziewany zwrot akcji. W tym wypadku był to jeden z samochodów z nieprzerwanego sznura, który cały czas nas wyprzedzał, który przejechał zdecydowanie za blisko. Nie miał szans usłyszeć tego, czym go uraczyłem, ale wypluwając z siebie kolejne złorzeczenia i rugając go do ósmego pokolenia wstecz zauważyłem interesującą zieleń lasku i przypomniałem sobie, że bardzo chce mi się zrobić chwilę przerwy.
Wróciłem z zieleni, zjadłem coś, co umownie możemy nazwać „obiadem” i z przyzwyczajenia zerknąłem na koło – czy aby moja cudowna szprycha cudownie się nie zespoiła z piastą. Nie, nie zespoiła się, ale tuż obok niej zauważyłem, że do imprezy dołączyła druga koleżanka. Więc teraz mam już dwie pęknięte szprychy i przysiągłbym, że trzy kolejne, macedońskie również się namawiają na wspólne wakacje.
No to cudowna perspektywa: mam dwie szprychy w plecy, kolejne trzy zdają się nadchodzić (nie wożę ze sobą zapasu), jest niedziela, więc żadnego serwisu nie znajdę.
Ruszyliśmy. Kolejne miasteczka i wioseczki, sznur samochodów wyprzedza nas cierpliwie, przy każdym większym budynku zapuszczam żurawia między ogrodzenia, szukając czegoś, co może wyglądać jak serwis rowerowy.
Z daleka na jakiejś prostej zobaczyliśmy duży budynek sklepu spożywczego, a zaraz obok… równie duży budynek z napisem wskazującym na to, że jest to… sklep rowerowy! I to – uwaga – otwarty!
Nie było czasu na dyskusje: natychmiast zjechaliśmy, rower został oddany serwisantowi (trochę się musiałem mu natłumaczyć, że srebrne wymieniamy, czarnych – nie). Z obietnicą, że zajmie się nim możliwie szybko.
W międzyczasie Hipcia poszła do sklepu, a ja czuwałem przy rozbebeszonych bagażach. Moja wyjątkowo urocza prezencja oraz rozbebeszone dookoła sakwy wzbudzały zainteresowanie wypachnionych, eleganckich Włochów, którzy tłumnie przybywali do serwisu a to z rowerami wyciągniętymi z bagażnika, a to z rowerami, na których przyjechali (niektórzy na rowerze wjeżdżali wprost do sklepu przez automatyczne drzwi.
Wróciła Hipcia, więc poszedłem poszlajać się po sklepie i przy okazji zobaczyć, czy mój rower dostąpił już zaszczytu po upływie znacznego już czasu. W istocie, tak, jak obiecano, rower był w trakcie intensywnych prac – obecnie trwało centrowanie. Pochodziłem pomiędzy alejkami, patrząc, jakie części i jakich firm się tu sprzedaje. Nie zawiodłem się: największa taniocha w tym sklepie była na poziomie polskiej średniej półki – i to jej górnej części.
Po jakimś czasie rower został mi oddany. Za szprychy i centrowanie zapłaciłem jakieś 20€. Wyszedłem przed budynek, objuczyłem rower, wsiadłem i… zsiadłem. Wróciłem do serwisu z pokorną prośbą o wbicie do opony należnych sześciu barów zamiast jakichś trzech, które otrzymałem. Chłopaki posłusznie dobili kółko, rower ponownie został objuczony i znów mogliśmy zagłębić się w szaleństwie niekończącego się ruchu.
Być może nie każdy z Was, drodzy Czytelnicy, miał okazję przejechać się DK61 gdy nadchodzi weekend i czas ruszyć z Warszawy na Mazury (lub z nich wrócić), ale na pewno macie w swojej okolicy drogę, w której samochód jedzie za samochodem i tak dzieje się godzinami. Tak to właśnie wyglądało. Rozmowy po drodze wyglądały jak w starym dowcipie o tym, dlaczego telefonista się wydziera i czy z Krakowem nie może rozmawiać przez telefon. Przekrzykiwanie hałasu tylu mruczacych silników stało się przykrą koniecznością. Nawigacja z konieczności odbywała się miejscami na migi, bo „lewo!” brzmiało podobnie jak „prawo!”.
Hipcia już wcześniej uprzedzała mnie, że nadchodzi duża miejscowość. Como. Ma to być duże miasto i z daleka, na mapie, wyglądało groźnie. Wyglądało jak czas stracony na światła, korki i pomyłki w nawigacji. Tym większe było nasze zdziwienie, gdy wlecieliśmy doń szeroką wylotówką, bokiem ominęliśmy stojące samochody i nie stanęliśmy zatrzymani przez kilka wycieczek akurat wysypujących się z przydrożnych autokarów.
Na jednym z bardzo ostrych zakrętów, tak jak przypuszczałem, udało się nam bardzo skutecznie zgubić. Szybko się jednak znaleźliśmy i – nadal niepomiernie zaskoczeni – wylecieliśmy z miasta w kierunku Bergamo, praktycznie nie wstrzymani przez nic.
Droga szła pięknie i tylko zachodzące slońce wskazywało, że jazda zajęła nam jakiś czas. Oczywiście nieustannie trwający ruch ciągle szumiał nam w uszach i wcale nie zanosiło się, żeby miał zamiar przestać.
Do Bergamo wjechaliśmy bokiem, licząc na to, że uda nam się je tylko kąsnąć i uciec. Niestety, zatrzymał nas olbrzymi znak informujący o tym, że droga numer 65 prowadząca do Lovere jest ekspresową.
Nie do końca mając pomysł na to, jak obejść ten problem, postanowiliśmy zatrzymać kogoś i zapytać o drogę. Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Samochody się nie zatrzymają, w pobliżu żadnego posterunku… w końcu, jak na życzenie, pojawił się rowerzysta. Machając zatrzymałem i poprosiłem o wskazanie drogi. Mimo że nie mieliśmy wspólnego języka, udało się nam dogadać. Boczkami, boczkami do Sarnico, a potem dotrzemy do Lovere.
Po chwili już lokalnymi uliczkami kierowaliśmy się w stronę Seriate. Tam wyjechaliśmy na główną, robiąc po drodze kilka przystanków potrzebnych do prawidłowego nawigowania się po trasie. Podczas jednego z przystanków zauważamy pizzerię. Olbrzymie, kilkupiętrowe piece obsługiwane były przez dwóch chłopaków, którzy na przemian wyciągali i wrzucali do nich kolejne placki. W niekończącym się ciągu, niczym maszyny na taśmie produkcyjnej, podjeżdżali kolejni dostawcy, ładowali pudełka i wieźli je w sobie tylko znanym kierunku. Co ciekawe, wszystko wskazywało na to, że ta pizzeria specjalizuje się tylko w pizzy na wynos.
Zostawiliśmy chłopaków dzielnie szuflujących zawartość pieców i skierowaliśmy się na wschód. W kierunku Polski, można by rzec.
Dalej były tylko wioska za wioską. Pizzeria za pizzerią. Myślałem, że pizza tylko pochodzi z Włoch, ale oni po prostu tym się żywią.
Po jakimś czasie zadaję Hipci kluczowe, jak się okazało, pytanie: czemu jedziemy przez Lovere, objeżdżając Lago d’Iseo od północy, skoro z Sarnico do Iseo, gdzie mamy wrócić na nasz ślad, jest krótka prosta wzdłuż południowego brzegu jeziora? Odpowiedź była prosta: bo tak stanowił pierwotny plan, ale nie jesteśmy szczególnie przywiązani do tamtej trasy. Następuje więc korekta planów.
Sarnico, do którego dotarliśmy już po zmroku, okazuje się być dużą, wypoczynkową miejscowością. Z daleka widać nieskończoną ilość rozświetlonych budynków i duże, nadbrzeżne promenady które – gdy po chwili przez nie przejechaliśmy – okazały się być również bardzo ludne. Miasto żyło i odgłosy tego życia dobiegały z każdej strony: bawiące się świetnie grupy ludzi mieszały się ze spacerowiczami, w to wszystko wjeżdżały pełznące przy tak dużym pieszym ruchu samochody.
Z ulgą wyjechaliśmy na fragment drogi łączący Sarnico i Iseo. Teraz jechaliśmy wzdłuż nieco mniej ludnych kempingów; ruch wcale się nie zmniejszył, nawet kilka razy nas strąbiono, sugerując jazdę po jakiejś nierównej, kryjącej się w cieniu powierzchni, którą być może ktoś kiedyś ochrzcił „drogą rowerową”.
Iseo okazało się być tylko nieco mniejsze od Sarnico, ale z daleka widać było, że będzie równie ludne. Przejechaliśmy przez jeden tunel, który był zakazany dla nas. Pędząc z górki szerokim, bardzo szerokim i bardzo pustym tunelem, sporo powyżej 40 km/h zostaliśmy, a jakże, strąbieni, przez jeden z trzech samochodów, które tam minęliśmy.
Tym razem postanowiliśmy zaskoczyć przeciwnika i nie wjeżdżając do miejscowości zaczęliśmy wspinać się po krzyżującym się gąszczu serpentyn, pilnując, żeby przypadkowo nie wjechać w tunel prowadzący na południe.
Na trzecim zakręcie przystanąłem i zapytałem: słyszysz? Nie słyszała. I ona, i ja, nie słyszeliśmy. Szemranie samochodów kręcących się dużo niżej, zwykły szum lasu i odgłosy życia miejscowości dobiegające z bardzo daleka i z bardzo niska brzmiały jak cichy szum na granicy słyszalności. Po raz pierwszy od ranka staliśmy w ciszy i mogliśmy rozmawiać normalnym tonem. Gdy ruszyliśmy, zaczęliśmy… rozmawiać. W końcu można było mówić do siebie zdaniami, a nie wykrzykiwać pojedyncze wyrazy i komunikować się monosylabami.
Droga prowadziła cierpliwie w górę, na jakieś zbocze. Z góry dobiegały odgłosy jakiejś imprezy. Gdy zbliżyliśmy się nieco wyżej, oczom naszym ukazał się umieszczony na szczycie góry ładnie oświetlony hotel, w którym trwała jakaś impreza. Po chwili skryliśmy się za kolejnym zboczem i odgłosy imprezy nieco przycichły.
Nad nami blaskiem wielu gwiazd świeciło bezchmurne niebo. Miejscowości nad jeziorem pojawiały się tylko czasem, między drzewami, jako grupki pojedynczych skupisk gwiazd, umieszczonych nietypowo, bo na ziemi.
Tradycyjnie już, gdy widoki zaczęły być tylko grą cieni zmieniającą panoramę w zarysy szczytów, zacząłem szukać zieleni na nocleg. Przy okazji krótkiego postoju zapytałem Hipcię o to, czy rozbijamy biwak. Mimo że na liczniku mieliśmy dopiero 185 km, uznałem, że to jest może właściwa pora na biwak.
Hipcia wyraziła zdziwienie: jak to mniej niż dwieście? Oczywiście, taki dystans miał być planem minimum na ten dzień, nawet przy stracie dwóch godzin na zakupy i serwis, problem tkwił jednak w czymś innym: mój licznik wskazywał mniej niż 200, ale u Hipci było nieco więcej.. Rozrzut był naprawdę przeogromny – u mnie było nieco ponad 185 km, Hipci licznik nie chciał za to wskazać mniej niż 214. Po odrzuceniu jako niedorzeczny pomysłu o tym, że miejscami podwoziłem się autobusem, w dwóch krokach znalazłem się przy rowerze Hipci, zdjąłem jej licznik i porównałem jego rewers z moim szukając oznaczenia. Nie pomyliłem się: rano każde wzięło nie swój licznik – mój liczył obwód dla koła 26’’, ona „zasuwała” na kole 28 ‘’.
Szybkie przeliczenie na kalkulatorze wskazało, że zrobiliśmy równe dwie stówy. W związku z tym wszystkie warunki zostały spełnione, udałem się w najbliższy gąszcz na poszukiwanie miejscówki. Byliśmy dość blisko wspomnianego hotelu, ale można było założyć, że zbyt wiele osób nie będzie tędy spacerowało. Przeszedłem się nieco kilkoma ścieżkami, znalazłem ze dwa miejsca i oznaczyłem je dużym, umieszczonym na ścieżce drągiem.
Wróciłem do Hipci i zamieniliśmy się miejscami: ona poszła zerknąć, czy to miejsce jej odpowiada. Nie odpowiadało, ale znalazła lepsze. Co prawda umieszczone było pośrodku czegoś, co uparcie przypominało singiel do downhillu, ale liczyliśmy na to, że jeśli o tej porze ktoś będzie tędy bawił się w downhill, to będzie tak pijany, że nawet do nas nie dojedzie.
- DST 201.11km
- Czas 11:49
- VAVG 17.02km/h
- Podjazdy 1755m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Gdy zacząłem czytać opis pracy w pizerii byłem przekonany, że Hipki skuszą się na pizzę. Ale nie, po co? batony i cola są pożywniejsze i smaczniejsze.
yurek55 - 21:58 niedziela, 13 listopada 2016 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!