Czwartek, 1 października 2015
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 20
Nieustępliwy, nie znoszący sprzeciwu dźwięk. Ciemność, przez którą nie przebijają się nawet kontury namiotu. Wyuczona, automatyczna sekwencja. Rzucenie ręki za głowę, wyłączenie tego złowrogiego władcy mojego snu, który właśnie nakazał go przerwać. Namacanie czołówki i umieszczenie jej na miejscu.
Chłodny poranek wcale w niczym nie pomagał. Zebraliśmy się bardzo szybko, by Hipcia nie musiała marznąć bardziej niż jest to konieczne i ubraliśmy ciepło, bo nie spodziewaliśmy się upałów. Podczas kilkudziesięciometrowego spaceru w dół zbocza, zauważam, że rower dość mocno uderza w podłoże przy zjeżdżaniu z kolejnych pagóreczków na ścieżce. Sprawdzam na dole: poranny prezent od chichoczącego złośliwie Licha.
Hipcia przez chwilę, przestępując z nogi na nogę, towarzyszy mi, gdy wyciągam paczkę z narzędziami i przystępuję do zdjęcia koła, po czym uznaje, że jest jej za zimno i chowa się w Toi-toiu. Wymiana dętki idzie sprawnie, po chwili już dobijam mocno oponę i możemy ruszać. Przez złośliwe, małe Licho straciliśmy dwadzieścia minut.
Ciemno. Szybko kończymy ostatnią prostą i zaczynamy pracę na serpentynach. Z łagodnego podjazdu robi się prawie dziesięć procent. Mijamy kilka stojących na poboczu samochodów, których nachuchane wnętrza wskazują na to, że ich właściciele siedzą w środku i jeszcze śpią przed, na przykład, porannym spacerem po górach.
Wypatrywałem, czy widoczne na tle nocnego nieba grzbiety gór nie zaczynają się robić wyraźne. Wiedziałem, że o tej porze może usiąść mi na karku stary znajomy Zamułek i zacząć delikatnie i ciepło dmuchać w oczy. I faktycznie, jak na życzenie: nagle uświadomiłem sobie, ile stawów i mięśni mam w nogach, a jako że pojawiła się potrzeba świadomego kontrolowania każdego z osobna, to prędkość jazdy znacząco spadła; powieki nagle zaczęły być posłuszne panu Niutonowi i gnać do ziemi niczym trzymany w wyprostowanej ręce ciężarek. Światełko, znaczące pozycję Hipci, zaczęło się ode mnie oddalać. Gdy uznałem, że może czas się wspomóc chemią, właśnie zniknęła mi za zakrętem. Nie pozostało mi nic innego, niż jechać dalej, dogonić i złapać zbawienną puszeczkę pojemności ćwierć litra.
Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Pozwoliłem się nogom jeszcze trochę poplątać, po czym zacząłem dla rozbudzenia gonić czerwone, pląsające między cieniami światełko. Szarości poranka zaczęły się rozpraszać, z rozjaśnionego świtem nieba pokrytego szczelnie szarymi chmurami, zaczął kropić deszcz.
Gdy już dogoniłem uciekinierkę, byłem kompletnie rozbudzony. Droga przeszła w trawers, ale nadal wspinała się ku gdzieś daleko majaczącej przełęczy. Ciche, prawie niesłyszalne uderzenia deszczu, przeszły w nieco głośniejszy szelest, jakby ktoś sypał drobnym żwirem. Krople stały się wyraźniejsze i bardziej białe: pada śnieg. Delikatny, w formie niewielkich kuleczek, ale pada. Góry żegnają się z nami w honorowy sposób: do samego końca czyniąc jazdę mniej przyjemną. I to nie w jakiś irytujący, uniemożliwiający jazdę sposób, ale grzecznie i spokojnie zaznaczając swoje możliwości: w dolinach będzie cisza, dziś jesteście w górach, a tu panują inne zasady, zdają się mówić nieustannie szeleszczące ziarenka śniegu.
Zjazd zaskoczył nas oboje: ostry, nieprzyjemny i nierówny, do tego na zakrętach wybrukowany kocimi łbami, na których trzeba było bardzo uważać, żeby się nie poślizgnąć. Orientacji w terenie nie pomagał wcale zacinający w oczy śnieg, który nauczył się omijać okulary i wymuszał mrużenie oczu. Hipcia kilka razy wykorzystywała to, że zostawiałem jej sporo miejsca na wszelki wypadek i zatrzymywała się, grzejąc sobie ręce.
Wraz z zakrętami rosła temperatura. Zero stopni, jeden, dwa, trzy. Zjeżdżamy na dno szerokiej, rolniczej doliny, gdzie akurat przestało padać. Zrobiło się sucho, jaśniej i jakoś tak przyjemniej, postanowiłem wykorzystać ten moment na śpiewanie. Rano też śpiewałem, ale dla rozbudzenia, teraz za to piłowałem jadaczkę, tylko po to by przestraszyć ptaki, wypłoszyć jadowite gady, a rogaciźnie przysporzyć nocnych koszmarów. Wspominałem, że do śpiewania na rowerze mam tylko zapał, ale talentu brak?
Trzy kilometry dalej już czas skręcać. Ostatni podjazd i znowu zbliżamy się do grubej kreski na mapie. Z tej strony było łagodnie, za granicą przywitał nas pionowy, potężny, w pewnym momencie nawet osiemnastoprocentowy zjazd kończący się serpentyną i… hamulcem awaryjnym. Była to droga, prowadząca na wprost i dość ostro w górę, oznaczona odpowiednim znakiem i przeznaczona do wyhamowywania tych, którzy z różnych powodów nie mogli wyhamować na rękawie serpentyny.
Długi, płaski fragment doprowadził nas do Villach. Było to duże miasto, prawie puste – pomijając samochody nie było prawie żadnych spacerowiczów. Prawie całość przejechaliśmy drogami rowerowymi.
Droga prowadziła w kierunku kolejnego, solidnego podjazdu. Najpierw wygodną i szeroką drogą, pokonując „niewielki” garbik dotarliśmy do Radenthein, kolejny garbik wyniósł nas już na tysiąc metrów w okolicach miejscowości Vorwald.
Stamtąd już czekał początek podjazdu pod Turracher Höhe. Z początku minęliśmy znak ostrzegający o dwudziestu i trzech procentach. Podjazd wcale nie zrobił się stromy, ale postanowiliśmy cierpliwie poczekać na główną atrakcję. Hipcia nieco się martwiła, że nie da rady podjechać i będzie musiała prowadzić, co na ścianie o tej stromiźnie może być jeszcze mniej przyjemne niż podjazd.
W końcu wydarzyło się, co miało się wydarzyć i ściana zaczęła nas przykrywać. Hipcia miała zapas przełożeń, ja musiałem pedałować na stojąco, a co za tym idzie, jechałem jako pierwszy. Raz-dwa, raz-dwa, kolejne pchnięcia wywoziły mnie coraz wyżej. Martwiłem się. Nie, nie o to, czy podjadę. O to, co się może wydarzyć, gdy mój, nie pierwszej młodości już, łańcuch, nagle przy tym przeciążeniu postanowi pęknąć. Oczyma duszy oglądałem różne scenariusze, zależne od tego, w którym momencie pod nogami zrobi mi się pusto i spadnę na kierownicę. Co ciekawe, w tych rozważaniach, skupiałem się tylko na momencie uderzenia, a nie na tym, co ewentualnie się stanie, jeśli rower postanowi zsunąć się po asfalcie.
Przez umysł prześlizgnęła mi się myśl mówiąca o tym, że bardzo dobrze, że na dole zdjąłem kurtkę. Krople potu spływały mi po czole, a sympatyczny podjazd powoli jakby zaczął puszczać. W końcu przeszedł w coś bardziej płaskiego. Relaksacyjne, sprinterskie dziesięć procent. Hipcia, jeszcze na dole tak pełna wątpliwości, całość machnęła mając jeszcze dwa przełożenia w zapasie.
Gdy się już wypłaszczyło do procent ośmiu, zrobiliśmy przerwę na jedzenie zachęceni tym, że zza chmur nagle w pełnej krasie wyjrzało słońce. Okulary, które miałem na głowie, wyglądały jak po deszczu: całe pokryte kroplami.
Miejscowość na przełęczy była duża, turystyczna i tradycyjnie już pusta. Szeroką drogą ruszyliśmy do zjazdu. Jego ostry początek pozwolił mi się rozpędzić do ponad 70 km/h, ale nie starałem się bić rekordów: było zbyt nierówno.
Zjazd po chwili przechodzi w łagodniejszy i praktycznie za darmo przejeżdżamy kolejnych pięćdziesiąt kilometrów.
W miejscowości Murrau robimy zakupy w dużym Sparze. Tam laba się kończy – droga prowadzi głównie w dół, ale wiejący w twarz wiatr nie pozwala na kompletny relaks. Tym razem jedziemy środkiem szerokiej doliny, duży ruch i spora liczba remontów nie uprzyjemniają wcale jazdy.
Już po zmroku dojeżdżamy do maleńkiej wioski, w której zjeżdżamy z głównej i ruszamy pod górę z jedną, dziewiętnastoprocentową ścianką po drodze.
Ruch zauważalnie się zmniejsza, asfalt jest przyjemny i jedzie się naprawdę fajnie… no, może pomijając to, że jedziemy cały czas w górę. Lekko, ale w górę.
Szukanie miejsca na nocleg nie jest łatwe. Wszystkie tereny dookoła są rolniczymi, każdy z nich jest otoczony ogrodzeniem. Gospodarze na wszelki wypadek górę ogrodzeń niejednokrotnie wyposażali w drut kolczasty. Każda zielona plamka, każda kępka drzew okazywała się być szczelnie ogrodzona. Tylko jeden, jedyny raz, w swojej naiwności stwierdziłem, że może, skoro przy drodze, na stromym zboczu, jest nieogrodzony lasek, to na górze, gdzie się wypłaszcza, ogrodzenia nie będzie. No ale było. Wszędzie było, nawet próba powtórzenia akcji ze Szwajcarii, czyli noclegu nad tunelem, skończyła się odbiciem od siatki.
Cierpliwie jechaliśmy. Dwieście kilometrów minęło już dawno, północ zbliżała się dużymi krokami, temperatura spadła do zera, a niekończąca się sieć ogrodzeń wcale nie chciała nas opuścić. W jednym miejscu zauważyłem, że ogrodzony jest tylko niewielki lasek. A skoro lasek jest niewielki, to ogrodzenie może mieć też drugą stronę. I tak było w istocie. Z jego tylnej – patrząc od ulicy – strony, mogliśmy się schować pod gałęziami, niewidoczni dla kogokolwiek. Trzeba było tylko wypchać rowery pod całkiem spore wniesienie.
Chłodny poranek wcale w niczym nie pomagał. Zebraliśmy się bardzo szybko, by Hipcia nie musiała marznąć bardziej niż jest to konieczne i ubraliśmy ciepło, bo nie spodziewaliśmy się upałów. Podczas kilkudziesięciometrowego spaceru w dół zbocza, zauważam, że rower dość mocno uderza w podłoże przy zjeżdżaniu z kolejnych pagóreczków na ścieżce. Sprawdzam na dole: poranny prezent od chichoczącego złośliwie Licha.
Hipcia przez chwilę, przestępując z nogi na nogę, towarzyszy mi, gdy wyciągam paczkę z narzędziami i przystępuję do zdjęcia koła, po czym uznaje, że jest jej za zimno i chowa się w Toi-toiu. Wymiana dętki idzie sprawnie, po chwili już dobijam mocno oponę i możemy ruszać. Przez złośliwe, małe Licho straciliśmy dwadzieścia minut.
Ciemno. Szybko kończymy ostatnią prostą i zaczynamy pracę na serpentynach. Z łagodnego podjazdu robi się prawie dziesięć procent. Mijamy kilka stojących na poboczu samochodów, których nachuchane wnętrza wskazują na to, że ich właściciele siedzą w środku i jeszcze śpią przed, na przykład, porannym spacerem po górach.
Wypatrywałem, czy widoczne na tle nocnego nieba grzbiety gór nie zaczynają się robić wyraźne. Wiedziałem, że o tej porze może usiąść mi na karku stary znajomy Zamułek i zacząć delikatnie i ciepło dmuchać w oczy. I faktycznie, jak na życzenie: nagle uświadomiłem sobie, ile stawów i mięśni mam w nogach, a jako że pojawiła się potrzeba świadomego kontrolowania każdego z osobna, to prędkość jazdy znacząco spadła; powieki nagle zaczęły być posłuszne panu Niutonowi i gnać do ziemi niczym trzymany w wyprostowanej ręce ciężarek. Światełko, znaczące pozycję Hipci, zaczęło się ode mnie oddalać. Gdy uznałem, że może czas się wspomóc chemią, właśnie zniknęła mi za zakrętem. Nie pozostało mi nic innego, niż jechać dalej, dogonić i złapać zbawienną puszeczkę pojemności ćwierć litra.
Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Pozwoliłem się nogom jeszcze trochę poplątać, po czym zacząłem dla rozbudzenia gonić czerwone, pląsające między cieniami światełko. Szarości poranka zaczęły się rozpraszać, z rozjaśnionego świtem nieba pokrytego szczelnie szarymi chmurami, zaczął kropić deszcz.
Gdy już dogoniłem uciekinierkę, byłem kompletnie rozbudzony. Droga przeszła w trawers, ale nadal wspinała się ku gdzieś daleko majaczącej przełęczy. Ciche, prawie niesłyszalne uderzenia deszczu, przeszły w nieco głośniejszy szelest, jakby ktoś sypał drobnym żwirem. Krople stały się wyraźniejsze i bardziej białe: pada śnieg. Delikatny, w formie niewielkich kuleczek, ale pada. Góry żegnają się z nami w honorowy sposób: do samego końca czyniąc jazdę mniej przyjemną. I to nie w jakiś irytujący, uniemożliwiający jazdę sposób, ale grzecznie i spokojnie zaznaczając swoje możliwości: w dolinach będzie cisza, dziś jesteście w górach, a tu panują inne zasady, zdają się mówić nieustannie szeleszczące ziarenka śniegu.
Zjazd zaskoczył nas oboje: ostry, nieprzyjemny i nierówny, do tego na zakrętach wybrukowany kocimi łbami, na których trzeba było bardzo uważać, żeby się nie poślizgnąć. Orientacji w terenie nie pomagał wcale zacinający w oczy śnieg, który nauczył się omijać okulary i wymuszał mrużenie oczu. Hipcia kilka razy wykorzystywała to, że zostawiałem jej sporo miejsca na wszelki wypadek i zatrzymywała się, grzejąc sobie ręce.
Wraz z zakrętami rosła temperatura. Zero stopni, jeden, dwa, trzy. Zjeżdżamy na dno szerokiej, rolniczej doliny, gdzie akurat przestało padać. Zrobiło się sucho, jaśniej i jakoś tak przyjemniej, postanowiłem wykorzystać ten moment na śpiewanie. Rano też śpiewałem, ale dla rozbudzenia, teraz za to piłowałem jadaczkę, tylko po to by przestraszyć ptaki, wypłoszyć jadowite gady, a rogaciźnie przysporzyć nocnych koszmarów. Wspominałem, że do śpiewania na rowerze mam tylko zapał, ale talentu brak?
Trzy kilometry dalej już czas skręcać. Ostatni podjazd i znowu zbliżamy się do grubej kreski na mapie. Z tej strony było łagodnie, za granicą przywitał nas pionowy, potężny, w pewnym momencie nawet osiemnastoprocentowy zjazd kończący się serpentyną i… hamulcem awaryjnym. Była to droga, prowadząca na wprost i dość ostro w górę, oznaczona odpowiednim znakiem i przeznaczona do wyhamowywania tych, którzy z różnych powodów nie mogli wyhamować na rękawie serpentyny.
Długi, płaski fragment doprowadził nas do Villach. Było to duże miasto, prawie puste – pomijając samochody nie było prawie żadnych spacerowiczów. Prawie całość przejechaliśmy drogami rowerowymi.
Droga prowadziła w kierunku kolejnego, solidnego podjazdu. Najpierw wygodną i szeroką drogą, pokonując „niewielki” garbik dotarliśmy do Radenthein, kolejny garbik wyniósł nas już na tysiąc metrów w okolicach miejscowości Vorwald.
Stamtąd już czekał początek podjazdu pod Turracher Höhe. Z początku minęliśmy znak ostrzegający o dwudziestu i trzech procentach. Podjazd wcale nie zrobił się stromy, ale postanowiliśmy cierpliwie poczekać na główną atrakcję. Hipcia nieco się martwiła, że nie da rady podjechać i będzie musiała prowadzić, co na ścianie o tej stromiźnie może być jeszcze mniej przyjemne niż podjazd.
W końcu wydarzyło się, co miało się wydarzyć i ściana zaczęła nas przykrywać. Hipcia miała zapas przełożeń, ja musiałem pedałować na stojąco, a co za tym idzie, jechałem jako pierwszy. Raz-dwa, raz-dwa, kolejne pchnięcia wywoziły mnie coraz wyżej. Martwiłem się. Nie, nie o to, czy podjadę. O to, co się może wydarzyć, gdy mój, nie pierwszej młodości już, łańcuch, nagle przy tym przeciążeniu postanowi pęknąć. Oczyma duszy oglądałem różne scenariusze, zależne od tego, w którym momencie pod nogami zrobi mi się pusto i spadnę na kierownicę. Co ciekawe, w tych rozważaniach, skupiałem się tylko na momencie uderzenia, a nie na tym, co ewentualnie się stanie, jeśli rower postanowi zsunąć się po asfalcie.
Przez umysł prześlizgnęła mi się myśl mówiąca o tym, że bardzo dobrze, że na dole zdjąłem kurtkę. Krople potu spływały mi po czole, a sympatyczny podjazd powoli jakby zaczął puszczać. W końcu przeszedł w coś bardziej płaskiego. Relaksacyjne, sprinterskie dziesięć procent. Hipcia, jeszcze na dole tak pełna wątpliwości, całość machnęła mając jeszcze dwa przełożenia w zapasie.
Gdy się już wypłaszczyło do procent ośmiu, zrobiliśmy przerwę na jedzenie zachęceni tym, że zza chmur nagle w pełnej krasie wyjrzało słońce. Okulary, które miałem na głowie, wyglądały jak po deszczu: całe pokryte kroplami.
Miejscowość na przełęczy była duża, turystyczna i tradycyjnie już pusta. Szeroką drogą ruszyliśmy do zjazdu. Jego ostry początek pozwolił mi się rozpędzić do ponad 70 km/h, ale nie starałem się bić rekordów: było zbyt nierówno.
Zjazd po chwili przechodzi w łagodniejszy i praktycznie za darmo przejeżdżamy kolejnych pięćdziesiąt kilometrów.
W miejscowości Murrau robimy zakupy w dużym Sparze. Tam laba się kończy – droga prowadzi głównie w dół, ale wiejący w twarz wiatr nie pozwala na kompletny relaks. Tym razem jedziemy środkiem szerokiej doliny, duży ruch i spora liczba remontów nie uprzyjemniają wcale jazdy.
Już po zmroku dojeżdżamy do maleńkiej wioski, w której zjeżdżamy z głównej i ruszamy pod górę z jedną, dziewiętnastoprocentową ścianką po drodze.
Ruch zauważalnie się zmniejsza, asfalt jest przyjemny i jedzie się naprawdę fajnie… no, może pomijając to, że jedziemy cały czas w górę. Lekko, ale w górę.
Szukanie miejsca na nocleg nie jest łatwe. Wszystkie tereny dookoła są rolniczymi, każdy z nich jest otoczony ogrodzeniem. Gospodarze na wszelki wypadek górę ogrodzeń niejednokrotnie wyposażali w drut kolczasty. Każda zielona plamka, każda kępka drzew okazywała się być szczelnie ogrodzona. Tylko jeden, jedyny raz, w swojej naiwności stwierdziłem, że może, skoro przy drodze, na stromym zboczu, jest nieogrodzony lasek, to na górze, gdzie się wypłaszcza, ogrodzenia nie będzie. No ale było. Wszędzie było, nawet próba powtórzenia akcji ze Szwajcarii, czyli noclegu nad tunelem, skończyła się odbiciem od siatki.
Cierpliwie jechaliśmy. Dwieście kilometrów minęło już dawno, północ zbliżała się dużymi krokami, temperatura spadła do zera, a niekończąca się sieć ogrodzeń wcale nie chciała nas opuścić. W jednym miejscu zauważyłem, że ogrodzony jest tylko niewielki lasek. A skoro lasek jest niewielki, to ogrodzenie może mieć też drugą stronę. I tak było w istocie. Z jego tylnej – patrząc od ulicy – strony, mogliśmy się schować pod gałęziami, niewidoczni dla kogokolwiek. Trzeba było tylko wypchać rowery pod całkiem spore wniesienie.
- DST 212.44km
- Czas 15:20
- VAVG 13.85km/h
- Podjazdy 3614m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!