Sobota, 29 kwietnia 2017
Kategoria > 400 km, do czytania, solo, zaliczając gminy, Hipek poleca
Piękny Wschód
Piękny Wschód po raz drugi otwiera nasz sezon ultramaratonowy. Tradycyjnie pod koniec kwietnia, tradycyjnie zapowiadała się ciekawa, bo mokra pogoda.
Również tradycyjnie nie mogłem stanąć na starcie po prostu gotowy. Dobry plan musiał się zesrać i uczynił tak już tydzień wcześniej. Hipcia zachorowała w piątek w tygodniu poprzedzającym wyścig, cały tydzień była na zwolnieniu, a ja liczyłem na to, że to ja ją zaraziłem i że wcale, wcale, wcale mnie nie dopadnie. I udało się... aż do czwartku, gdy mnie zmogło tak, że kolana stęknęły. W piątek na szczęście poczułem się lepiej, więc uznałem, że być może nie będzie powtórki z MP 2016, gdzie startowałem z gorączką.
W Parczewie stawiliśmy się w wieczór poprzedzający start. Ruszyliśmy inaczej niż rok wcześniej (gdy wraz z kórnicką ekipą utknęliśmy w korkach wyjazdowych późnym po południem) - tym razem wczesnym popołudniem, dzięki czemu udało się prawie nie stanąć w korkach i zameldować w bazie tuż po zmroku. Odebraliśmy pokaźny, robiący wrażenie pakiet startowy, numerki na plecy i zamieniając tylko kilka słów z Gavkiem zawinęliśmy się do hotelu.
Pierwotne plany noclegu najpierw na polu namiotowym, (potem przerobione na noleg na sali (tak jak rok temu)) zostały zweryfikowane częściowo z powodu wygody, a częściowo z powodów praktycznych. Nasze numery startowe zaczynały się od cyfry "2", co znaczyło, że lecimy solo. I że startujemy na samym końcu - pierwsze grupy miały wylecieć około siódmej rano, nasz start był zaplanowany na 8:15. Hotel gwarantował nam więc komfortowy sen do samego rana... i jeszcze dodatkową godzinę, niezakłócaną przez pierwszych, pakujących się już zawodników.
Gdy ogarnęliśmy wszystko, co trzeba było zrobić przed startem, okazało się, że nie ma już co wybierać się na integrację, bo czasu starczyłoby tylko na przybicie piątki i już trzeba by było spadać z powrotem. Za to - w tematach organizacyjnych - okazało się, że agrafki do przypięcia numerów startowych nie były załączone do zestawów, tylko trzeba było je zabrać sobie z biurka...
No to dobranoc! Od pewnej chwili mam zmienione godziny pracy i wstaję nie, jak do tej pory, między siódmą, a ósmą piętnaście (zależnie od potrzeby), a punktualnie 6:40. To był dodatkowy plus, bo zwykle wczesne, maratonowe pobudki są dla mnie udręką, a tym razem musiałem wstać ledwo dziesięć minut wcześniej niż zwykle.
Wciągnęliśmy szybkie śniadanie, przygotowaliśmy rowery do wyjazdu (pozostało tylko pompowanie) i opuściliśmy hotel. Już po stu metrach zorientowałem się, że zapomniałem zabrać okularów, ale postanowiłem już to olać i ruszyć bez. Zakładałem, że i tak się zachlapią, a potem będą tylko przeszkadzać.
Asfalt był mokry. Połowa poprzedniego dnia była deszczowa, rano coś jeszcze popadało (pierwsze grupy załapały się na zlewkę), ale na nas, poza pojedynczymi kropelkami, nic nie spadło.
Na starcie czasu starczyło tylko na zamienienie kilku słów, przypięcie numerów startowych i już trzeba było stawać na linii startu. Nawet rozważałem założenie dodatkowych spodni (które wiozłem w podsiodłówce), bo poranek był dość chłodny i mglisty, ale postanowiłem to odwlec w czasie (zresztą: bardzo słusznie, bo gdybym to zrobił, dowiedziałbym się, że Hipcia spakowała mi... swoje spodnie).
Na trzy minuty przed ruszeniem okazało się, że Hipcia wcisnęła w Garminie coś, o czym nie wiedziałem, że można wciskać i zablokowała ekran... A oczywiście nie wiedzieliśmy, jak to odblokować. Robiliśmy więc dynamiczny (bardzo dynamiczny) restart z licznikiem uparcie liczącym od trzech minut w dół.
Udało się. Kilkanaście sekund przed startem z kolei ja, po włączeniu mp3, w panice naciągałem rękawiczki, a potem już ruszyliśmy.
Nasza grupa była pięcioosobowa: my, Kurier, kolega Paul (niby ze Szczecina, ale po polsku chyba nie mówił, więc założyłem, że był Niemcem) i nieznany mi (chyba) kolega Piotr. Tuż za Parczewem grupa odrobinę się rozciągnęła - pierwszy leci Kurier, potem Hipcia, obaj koledzy i na końcu ja. Po chwili Kurier przyspiesza i rozpoczyna długi, samotny finisz; obaj koledzy też nie wytrzymują i przyspieszają - zostajemy my oboje. Wiszę za Hipcią jakieś 200-300 m i tak sobie jedziemy. Po chwili Hipcia odchodzi mi na jakieś 500-1000 m i co chwilę znika na zakrętach. Widzę ją tylko co jakiś czas, na prostych albo wyraźnych zakrętach.
Powoli też zaczynamy doganiać pierwszych zawodników kategorii Open. Pojawiają się pojedyncze grupy, ale w większości są to samotni zawodnicy.
Przy skręcie z DK 82 wyprzedzam Hipcię.
Tuż przed Żółkiewką z kolei mijam kolarza robiącego pit stop. Okazuje się być nim Wąski, który rusza razem za mną i też razem wbijamy na pierwszy punkt kontrolny.
Mam pełen zapas jedzenia i picia, więc nawet się nie rozglądam, tylko podbijam pieczątkę, biorę rower i ruszam dalej, mijając Hipcię, która akurat zawijała na punkt. Za mną najdłuższy odcinek pomiędzy punktami kontrolnymi, teraz trochę krótszy - około 75 km. Musiałem się pilnować na PK i za każdym razem patrzeć na rozpiskę przy okazji podbijania pieczątki, bo oczywiście przebieg trasy znałem tylko z grubsza.
Profil też znałem z grubsza, ale gdy zobaczyłem znaki kierujące mnie na Szczebrzeszyn, to wiedziałem, że zaraz będzie trzeba się powspinać. Jedzie się dobrze, więc przepinam się z muzyki na audiobooka. Na tym fragmencie doganiam jakiegoś kolegę ubranego na niebiesko. Jedziemy równo, po czym zdarzało mi się go wyprzedzić na płaskim, a on mnie po chwili przeganiał na podjeździe, mocno na nim pracując. Za Szczebrzeszynem odchodzi mi znacznie na najwyższym podjeździe tego wyścigu (zresztą trzy lata temu robiliśmy go w drugą stronę - na pierwszym Maratonie Podróżnika). Zjeżdżam ze łzami w oczach (jak raz przydałyby się okulary). A potem już nie wiem, co się stało z tym kolegą - czy ja go gdzieś wyprzedziłem: na punkcie czy na trasie? - nie kojarzę.
Na punkcie w Józefowie planuję uzupełnić zapasy. Na miejscu już są Dodoelk i Mxdanish, którzy po chwili ruszają, gdy ja przelewam wodę do bidonów. W zestawie na punkcie są woda i izotonik, do tego biorę do kieszeni banana i batonika białkowego.
Kolejny punkt to Horyniec-Zdrój. Do niego jest blisko - 70 km. Za to wiatr, który do tej pory wiejąc z boków raczej przeszkadzał, niż pomagał, w końcu wieje w większości w plecy; dlatego też z tego fragmentu miałem najlepszą średnią. W jednym miejscu kusi mnie szeroka, elegancka droga rowerowa. W ten sposób, nietypowo, bo z prawej strony, wyprzedzam obu chłopaków, którzy zwiali mi w Józefowie.
Przed Horyńcem dopada mnie senność. Do punktu zostaje tylko 10 km, więc, ponieważ jeszcze nie spadam z roweru, postanawiam dociągnąć na punkt i rozbudzić się chodząc tam po obiekcie.
Punkt umieszczony jest na pierwszym piętrze w restauracji. Pierwotnie założyłem, że nie będę tankował, dlatego też musiałem gnać na dwa razy - drugi raz po bidony. Zatankowałem do pełna, niestety, to, co dostałem, było najprawdopodobniej zwykłą kranówą, a nie mineralką. I też mi się wydaje, że picie tego mnie nieco odwodniło. Muszę sobie na takie okazje zabierać coś do rozpuszczenia w bidonie.
Za Horyńcem robi się zielono i ładnie. A nawet cieplej niż być powinno i od chwili rozważam rozpięcie kurtki. Na podjeździe zauważam za sobą ciemną figurkę, ale okazuje się być to grupa pościgowa, a nie Hipcia. Gdy staję na szybki pit stop, objeżdżają mnie i odchodzą.
Jedzie sie przyjemnie. Licznik podpowiada mi, że za chwilę dobiję do trzystu kilometrów, więc czas na spięcie zadka na mocny, dwustukilometrowy finisz, dlatego też przełączam się na System Of A Down. Zmotywowanie tą drogą jakoś nie wychodzi, silnik nie przyspiesza... ale też jest przyjemnie.
Trochę obawiałem się Tomaszowa Lubelskiego, który od chwili już straszył mnie na horyzoncie. Okazało się, że było czego: sporo świateł i dużych skrzyżowań, ale miałem szczęście (które wspomogłem dwoma sprintami) i przejechałem całość na zielonej linii. Tuż za miastem zaczyna mi się chcieć spać i to do tego stopnia, że robię postój na szybką kofeinę.
Planowałem już nie zatrzymywać się aż do punktu, ale po chwili musiałem napluć sobie w brodę, bo zorientowałem się, że zmrok zapadnie szybciej niż ja mogę jechać i przystanek okaże się nieodzowny. Na świetle dojeżdżam do punktu w Tyszowcach.
Jako że coś zaczyna mi harować po żołądku (stawiam na izotonik), za pazuchę wkładam bułkę, w kieszeń banana, a drożdżówkę biorę do ręki i zjadam praktycznie po ruszeniu z punktu, kolejna zostaje zjedzona bułka. I od razu robi się przyjemnie.
Jest już ciemno. Ze dwa razy goni mnie jakiś pies (albo mi się tak już wydaje, bo nie rozglądałem się, czy Burek siedzi za czy przed ogrodzeniem). Tak mi się coś wydawało, że tędy szła trasa zeszłorocznego Wschodu i faktycznie, punktu nie muszę szukać (wystarczy że rok wcześniej musieliśmy kręcić się tam i z powrotem). Wbijam do środka. Kilku zawodników je coś ciepłego. Podbijam pieczątkę i słysząc, że tutaj to nic sobie nie zabiorę, ruszam od razu. W końcu do mety już jakieś 150 km, to już prawie jak z pracy do domu... razy dwadzieścia. Czyli że już w ogródku i z gąską się witam.
Początek trasy nie wygląda jakoś znajomo, ale gdy widzę skręt na Uchanie, to od razu robi się przyjemniej, bo wiem, że po chwili będą Wojsławice, które to za sprawą Wędrowycza kojarzą mi się bardzo, bardzo przyjemnie. Wojsławice mijają, a ja wpadam na niezbyt dobry pomysł i puszczam sobie Korna. Ciemność, fragment oświetlony lampką i psychodeliczny metal tworzą ciekawe połączenie, szczególnie, gdy kawałki się zaczynają lub kończą i w tle lecą jakieś dziwne dźwięki... i w sumie nie wiem, czy to pies szczeka, czy to w rowerze mi klekocze, czy to w słuchawkach...
Wiedziałem, że w okolicy jest Chełm. Nawet, że jadę w jego kierunku. Miałem cichą nadzieję, że ślad mnie tamtędy nie poprowadzi... a jednak. Uroczy, niekończący się pasaż zakazów dla rowerów olałem, bo w okolicy północy ruch samochodowy był bardzo niewielki. Zresztą, wyskrobawszy się na górkę leciałem obwodnicą pod 40 km/h, chyba nikomu nie przeszkadzałem...
Na wylotowym rondzie wyłącza mi się Garmin. Chwila konsternacji (dobrze, że wiedziałem, że mam skręcić w lewo na rondzie) i na szczęście dziad się włącza. A już miałem przed oczami szukanie trasy na telefonie i jazda ze smartfonem w łapie.
Dojeżdżam do Wierzbicy. Punkt jest na niewielkiej stacji benzynowej. Zabieram fanty, w sumie nie do końca wiedząc, po co, przelewam wodę i izotonika do bidonu i ruszam na ostatni zryw - zostało coś około 70 km. Przez cały czas mam cichą nadzieję, że po pierwsze: Kurier zaległ gdzieś na którejś stacji i teraz to on mnie goni, a nie ja jego, a po drugie, że dwa pagórki za mną nie wisi ktoś z grupy pościgowej, który w ostatecznym rozrachunku mnie wyprzedzi.
Po chwili szwędania się boczną drogą wyjeżdżam na krajowkę na Włodawę; tam korzystając z równego asfaltu postanawiam zjeść ciastka. Jest ich cztery w paczce, gdy zjadam półtora ciastka okazuje się, że w opakowaniu nie ma już nic... Wszystkie zgubiłem!
No nic, w końcu przed nami skręt na Parczeeeeewwwwwwrwrwrwrwrwwwwwwrrrrrwa jego mać! Patataj, patataj, łup, łup, baradong, badarong! Jeszcze bruku tylko brakowało i bylby komplet. Korzystając z późnej pory fragment do Sosnowicy robię każdą stroną drogi, byle było równiej. Ale, bądźmy szczerzy, nigdzie nie jest równiej.
Końcówka na caaaałe szczęście jest już po równym. Ostatnie kilometry... wjeżdżam do Parczewa. Dojazd pod bazę i wpadam do środka, w samą porę by... złożyć Zwycięzcy życzenia urodzinowe. Kurier wiedział, że go gonię, i do tego wiedział, że na którymś PK odrobiłem troche czasu, samą końcówkę więc pojechał bardzo mocno i przyjechał 23 minuty przede mną.
Pozostają do załatwienia kwestie formalne, a potem, dowiedziawszy się, że Hipcia już jest prawie na mecie, postanawiam na nią poczekać. Rozmawiam chwilę z Gavkiem i Bogdanem, potem też z Tomkiem, gdy już wstał. Potem pojawia się Hipcia, ale... nie zabieramy się tak szybko do hotelu, jeszcze siedzimy chwilę i dopiero, gdy słońce wzniosło się lekko ponad horyzont, znikamy w kierunku ciepłego łóżka. Na miejscu dostajemy jeszcze bardzo wczesne śniadanie i zalegamy na krótką drzemkę.
Po wszystkim pozostaje tylko spakować się i ruszyć dalej - teraz czas na odpoczynkową część majówki.
No i czas na podsumowanie.
Organizacyjnie maraton na bardzo wysokim poziomie: zarówno jeśli chodzi o wyposażenie punktów, jak i o zestaw startowy. Na punktach pilnowane było, żeby pierwsi zawodnicy nie wyjedli wszystkiego pozostałym, zestaw na drogę był też przemyślany.
Pogoda... nie padało, więc jak dla mnie było idealnie. Niestety, jest to ostatni maraton w tym roku z rozsądną pogodą (no, może jeszcze MPP się obroni).
Jeśli chodzi o miejsce, to niby to ładnie brzmi, że drugie i w ogóle, ale trzeba być obiektywnym: grupa śmierci pojechała w kategorii open. Dlatego też to akurat traktuję tylko jako ciekawostkę przyrodniczą. To, co istotne to fakt, że byłem 10 w klasyfikacji generalnej - na 88 zawodników, którzy ukończyli wyścig. I to uznaję za dobry wynik. Chyba.
No i, bądźmy uczciwi, liczy się fakt, że w ogóle dojechałem do mety, to też jest bardzo miła odmiana...
Również tradycyjnie nie mogłem stanąć na starcie po prostu gotowy. Dobry plan musiał się zesrać i uczynił tak już tydzień wcześniej. Hipcia zachorowała w piątek w tygodniu poprzedzającym wyścig, cały tydzień była na zwolnieniu, a ja liczyłem na to, że to ja ją zaraziłem i że wcale, wcale, wcale mnie nie dopadnie. I udało się... aż do czwartku, gdy mnie zmogło tak, że kolana stęknęły. W piątek na szczęście poczułem się lepiej, więc uznałem, że być może nie będzie powtórki z MP 2016, gdzie startowałem z gorączką.
W Parczewie stawiliśmy się w wieczór poprzedzający start. Ruszyliśmy inaczej niż rok wcześniej (gdy wraz z kórnicką ekipą utknęliśmy w korkach wyjazdowych późnym po południem) - tym razem wczesnym popołudniem, dzięki czemu udało się prawie nie stanąć w korkach i zameldować w bazie tuż po zmroku. Odebraliśmy pokaźny, robiący wrażenie pakiet startowy, numerki na plecy i zamieniając tylko kilka słów z Gavkiem zawinęliśmy się do hotelu.
Pierwotne plany noclegu najpierw na polu namiotowym, (potem przerobione na noleg na sali (tak jak rok temu)) zostały zweryfikowane częściowo z powodu wygody, a częściowo z powodów praktycznych. Nasze numery startowe zaczynały się od cyfry "2", co znaczyło, że lecimy solo. I że startujemy na samym końcu - pierwsze grupy miały wylecieć około siódmej rano, nasz start był zaplanowany na 8:15. Hotel gwarantował nam więc komfortowy sen do samego rana... i jeszcze dodatkową godzinę, niezakłócaną przez pierwszych, pakujących się już zawodników.
Gdy ogarnęliśmy wszystko, co trzeba było zrobić przed startem, okazało się, że nie ma już co wybierać się na integrację, bo czasu starczyłoby tylko na przybicie piątki i już trzeba by było spadać z powrotem. Za to - w tematach organizacyjnych - okazało się, że agrafki do przypięcia numerów startowych nie były załączone do zestawów, tylko trzeba było je zabrać sobie z biurka...
No to dobranoc! Od pewnej chwili mam zmienione godziny pracy i wstaję nie, jak do tej pory, między siódmą, a ósmą piętnaście (zależnie od potrzeby), a punktualnie 6:40. To był dodatkowy plus, bo zwykle wczesne, maratonowe pobudki są dla mnie udręką, a tym razem musiałem wstać ledwo dziesięć minut wcześniej niż zwykle.
Wciągnęliśmy szybkie śniadanie, przygotowaliśmy rowery do wyjazdu (pozostało tylko pompowanie) i opuściliśmy hotel. Już po stu metrach zorientowałem się, że zapomniałem zabrać okularów, ale postanowiłem już to olać i ruszyć bez. Zakładałem, że i tak się zachlapią, a potem będą tylko przeszkadzać.
Asfalt był mokry. Połowa poprzedniego dnia była deszczowa, rano coś jeszcze popadało (pierwsze grupy załapały się na zlewkę), ale na nas, poza pojedynczymi kropelkami, nic nie spadło.
Na starcie czasu starczyło tylko na zamienienie kilku słów, przypięcie numerów startowych i już trzeba było stawać na linii startu. Nawet rozważałem założenie dodatkowych spodni (które wiozłem w podsiodłówce), bo poranek był dość chłodny i mglisty, ale postanowiłem to odwlec w czasie (zresztą: bardzo słusznie, bo gdybym to zrobił, dowiedziałbym się, że Hipcia spakowała mi... swoje spodnie).
Na trzy minuty przed ruszeniem okazało się, że Hipcia wcisnęła w Garminie coś, o czym nie wiedziałem, że można wciskać i zablokowała ekran... A oczywiście nie wiedzieliśmy, jak to odblokować. Robiliśmy więc dynamiczny (bardzo dynamiczny) restart z licznikiem uparcie liczącym od trzech minut w dół.
Udało się. Kilkanaście sekund przed startem z kolei ja, po włączeniu mp3, w panice naciągałem rękawiczki, a potem już ruszyliśmy.
Nasza grupa była pięcioosobowa: my, Kurier, kolega Paul (niby ze Szczecina, ale po polsku chyba nie mówił, więc założyłem, że był Niemcem) i nieznany mi (chyba) kolega Piotr. Tuż za Parczewem grupa odrobinę się rozciągnęła - pierwszy leci Kurier, potem Hipcia, obaj koledzy i na końcu ja. Po chwili Kurier przyspiesza i rozpoczyna długi, samotny finisz; obaj koledzy też nie wytrzymują i przyspieszają - zostajemy my oboje. Wiszę za Hipcią jakieś 200-300 m i tak sobie jedziemy. Po chwili Hipcia odchodzi mi na jakieś 500-1000 m i co chwilę znika na zakrętach. Widzę ją tylko co jakiś czas, na prostych albo wyraźnych zakrętach.
Powoli też zaczynamy doganiać pierwszych zawodników kategorii Open. Pojawiają się pojedyncze grupy, ale w większości są to samotni zawodnicy.
Przy skręcie z DK 82 wyprzedzam Hipcię.
Tuż przed Żółkiewką z kolei mijam kolarza robiącego pit stop. Okazuje się być nim Wąski, który rusza razem za mną i też razem wbijamy na pierwszy punkt kontrolny.
Mam pełen zapas jedzenia i picia, więc nawet się nie rozglądam, tylko podbijam pieczątkę, biorę rower i ruszam dalej, mijając Hipcię, która akurat zawijała na punkt. Za mną najdłuższy odcinek pomiędzy punktami kontrolnymi, teraz trochę krótszy - około 75 km. Musiałem się pilnować na PK i za każdym razem patrzeć na rozpiskę przy okazji podbijania pieczątki, bo oczywiście przebieg trasy znałem tylko z grubsza.
Profil też znałem z grubsza, ale gdy zobaczyłem znaki kierujące mnie na Szczebrzeszyn, to wiedziałem, że zaraz będzie trzeba się powspinać. Jedzie się dobrze, więc przepinam się z muzyki na audiobooka. Na tym fragmencie doganiam jakiegoś kolegę ubranego na niebiesko. Jedziemy równo, po czym zdarzało mi się go wyprzedzić na płaskim, a on mnie po chwili przeganiał na podjeździe, mocno na nim pracując. Za Szczebrzeszynem odchodzi mi znacznie na najwyższym podjeździe tego wyścigu (zresztą trzy lata temu robiliśmy go w drugą stronę - na pierwszym Maratonie Podróżnika). Zjeżdżam ze łzami w oczach (jak raz przydałyby się okulary). A potem już nie wiem, co się stało z tym kolegą - czy ja go gdzieś wyprzedziłem: na punkcie czy na trasie? - nie kojarzę.
Na punkcie w Józefowie planuję uzupełnić zapasy. Na miejscu już są Dodoelk i Mxdanish, którzy po chwili ruszają, gdy ja przelewam wodę do bidonów. W zestawie na punkcie są woda i izotonik, do tego biorę do kieszeni banana i batonika białkowego.
Kolejny punkt to Horyniec-Zdrój. Do niego jest blisko - 70 km. Za to wiatr, który do tej pory wiejąc z boków raczej przeszkadzał, niż pomagał, w końcu wieje w większości w plecy; dlatego też z tego fragmentu miałem najlepszą średnią. W jednym miejscu kusi mnie szeroka, elegancka droga rowerowa. W ten sposób, nietypowo, bo z prawej strony, wyprzedzam obu chłopaków, którzy zwiali mi w Józefowie.
Przed Horyńcem dopada mnie senność. Do punktu zostaje tylko 10 km, więc, ponieważ jeszcze nie spadam z roweru, postanawiam dociągnąć na punkt i rozbudzić się chodząc tam po obiekcie.
Punkt umieszczony jest na pierwszym piętrze w restauracji. Pierwotnie założyłem, że nie będę tankował, dlatego też musiałem gnać na dwa razy - drugi raz po bidony. Zatankowałem do pełna, niestety, to, co dostałem, było najprawdopodobniej zwykłą kranówą, a nie mineralką. I też mi się wydaje, że picie tego mnie nieco odwodniło. Muszę sobie na takie okazje zabierać coś do rozpuszczenia w bidonie.
Za Horyńcem robi się zielono i ładnie. A nawet cieplej niż być powinno i od chwili rozważam rozpięcie kurtki. Na podjeździe zauważam za sobą ciemną figurkę, ale okazuje się być to grupa pościgowa, a nie Hipcia. Gdy staję na szybki pit stop, objeżdżają mnie i odchodzą.
Jedzie sie przyjemnie. Licznik podpowiada mi, że za chwilę dobiję do trzystu kilometrów, więc czas na spięcie zadka na mocny, dwustukilometrowy finisz, dlatego też przełączam się na System Of A Down. Zmotywowanie tą drogą jakoś nie wychodzi, silnik nie przyspiesza... ale też jest przyjemnie.
Trochę obawiałem się Tomaszowa Lubelskiego, który od chwili już straszył mnie na horyzoncie. Okazało się, że było czego: sporo świateł i dużych skrzyżowań, ale miałem szczęście (które wspomogłem dwoma sprintami) i przejechałem całość na zielonej linii. Tuż za miastem zaczyna mi się chcieć spać i to do tego stopnia, że robię postój na szybką kofeinę.
Planowałem już nie zatrzymywać się aż do punktu, ale po chwili musiałem napluć sobie w brodę, bo zorientowałem się, że zmrok zapadnie szybciej niż ja mogę jechać i przystanek okaże się nieodzowny. Na świetle dojeżdżam do punktu w Tyszowcach.
Jako że coś zaczyna mi harować po żołądku (stawiam na izotonik), za pazuchę wkładam bułkę, w kieszeń banana, a drożdżówkę biorę do ręki i zjadam praktycznie po ruszeniu z punktu, kolejna zostaje zjedzona bułka. I od razu robi się przyjemnie.
Jest już ciemno. Ze dwa razy goni mnie jakiś pies (albo mi się tak już wydaje, bo nie rozglądałem się, czy Burek siedzi za czy przed ogrodzeniem). Tak mi się coś wydawało, że tędy szła trasa zeszłorocznego Wschodu i faktycznie, punktu nie muszę szukać (wystarczy że rok wcześniej musieliśmy kręcić się tam i z powrotem). Wbijam do środka. Kilku zawodników je coś ciepłego. Podbijam pieczątkę i słysząc, że tutaj to nic sobie nie zabiorę, ruszam od razu. W końcu do mety już jakieś 150 km, to już prawie jak z pracy do domu... razy dwadzieścia. Czyli że już w ogródku i z gąską się witam.
Początek trasy nie wygląda jakoś znajomo, ale gdy widzę skręt na Uchanie, to od razu robi się przyjemniej, bo wiem, że po chwili będą Wojsławice, które to za sprawą Wędrowycza kojarzą mi się bardzo, bardzo przyjemnie. Wojsławice mijają, a ja wpadam na niezbyt dobry pomysł i puszczam sobie Korna. Ciemność, fragment oświetlony lampką i psychodeliczny metal tworzą ciekawe połączenie, szczególnie, gdy kawałki się zaczynają lub kończą i w tle lecą jakieś dziwne dźwięki... i w sumie nie wiem, czy to pies szczeka, czy to w rowerze mi klekocze, czy to w słuchawkach...
Wiedziałem, że w okolicy jest Chełm. Nawet, że jadę w jego kierunku. Miałem cichą nadzieję, że ślad mnie tamtędy nie poprowadzi... a jednak. Uroczy, niekończący się pasaż zakazów dla rowerów olałem, bo w okolicy północy ruch samochodowy był bardzo niewielki. Zresztą, wyskrobawszy się na górkę leciałem obwodnicą pod 40 km/h, chyba nikomu nie przeszkadzałem...
Na wylotowym rondzie wyłącza mi się Garmin. Chwila konsternacji (dobrze, że wiedziałem, że mam skręcić w lewo na rondzie) i na szczęście dziad się włącza. A już miałem przed oczami szukanie trasy na telefonie i jazda ze smartfonem w łapie.
Dojeżdżam do Wierzbicy. Punkt jest na niewielkiej stacji benzynowej. Zabieram fanty, w sumie nie do końca wiedząc, po co, przelewam wodę i izotonika do bidonu i ruszam na ostatni zryw - zostało coś około 70 km. Przez cały czas mam cichą nadzieję, że po pierwsze: Kurier zaległ gdzieś na którejś stacji i teraz to on mnie goni, a nie ja jego, a po drugie, że dwa pagórki za mną nie wisi ktoś z grupy pościgowej, który w ostatecznym rozrachunku mnie wyprzedzi.
Po chwili szwędania się boczną drogą wyjeżdżam na krajowkę na Włodawę; tam korzystając z równego asfaltu postanawiam zjeść ciastka. Jest ich cztery w paczce, gdy zjadam półtora ciastka okazuje się, że w opakowaniu nie ma już nic... Wszystkie zgubiłem!
No nic, w końcu przed nami skręt na Parczeeeeewwwwwwrwrwrwrwrwwwwwwrrrrrwa jego mać! Patataj, patataj, łup, łup, baradong, badarong! Jeszcze bruku tylko brakowało i bylby komplet. Korzystając z późnej pory fragment do Sosnowicy robię każdą stroną drogi, byle było równiej. Ale, bądźmy szczerzy, nigdzie nie jest równiej.
Końcówka na caaaałe szczęście jest już po równym. Ostatnie kilometry... wjeżdżam do Parczewa. Dojazd pod bazę i wpadam do środka, w samą porę by... złożyć Zwycięzcy życzenia urodzinowe. Kurier wiedział, że go gonię, i do tego wiedział, że na którymś PK odrobiłem troche czasu, samą końcówkę więc pojechał bardzo mocno i przyjechał 23 minuty przede mną.
Pozostają do załatwienia kwestie formalne, a potem, dowiedziawszy się, że Hipcia już jest prawie na mecie, postanawiam na nią poczekać. Rozmawiam chwilę z Gavkiem i Bogdanem, potem też z Tomkiem, gdy już wstał. Potem pojawia się Hipcia, ale... nie zabieramy się tak szybko do hotelu, jeszcze siedzimy chwilę i dopiero, gdy słońce wzniosło się lekko ponad horyzont, znikamy w kierunku ciepłego łóżka. Na miejscu dostajemy jeszcze bardzo wczesne śniadanie i zalegamy na krótką drzemkę.
Po wszystkim pozostaje tylko spakować się i ruszyć dalej - teraz czas na odpoczynkową część majówki.
No i czas na podsumowanie.
Organizacyjnie maraton na bardzo wysokim poziomie: zarówno jeśli chodzi o wyposażenie punktów, jak i o zestaw startowy. Na punktach pilnowane było, żeby pierwsi zawodnicy nie wyjedli wszystkiego pozostałym, zestaw na drogę był też przemyślany.
Pogoda... nie padało, więc jak dla mnie było idealnie. Niestety, jest to ostatni maraton w tym roku z rozsądną pogodą (no, może jeszcze MPP się obroni).
Jeśli chodzi o miejsce, to niby to ładnie brzmi, że drugie i w ogóle, ale trzeba być obiektywnym: grupa śmierci pojechała w kategorii open. Dlatego też to akurat traktuję tylko jako ciekawostkę przyrodniczą. To, co istotne to fakt, że byłem 10 w klasyfikacji generalnej - na 88 zawodników, którzy ukończyli wyścig. I to uznaję za dobry wynik. Chyba.
No i, bądźmy uczciwi, liczy się fakt, że w ogóle dojechałem do mety, to też jest bardzo miła odmiana...
- DST 513.68km
- Czas 18:33
- VAVG 27.69km/h
- Sprzęt Czorny
Komentarze
Nareszcie było co poczytać. Gratuluję wyniku i miejsca... a najbardziej dojechania do mety! :)
yurek55 - 21:53 piątek, 5 maja 2017 | linkuj
Gratulacje
Wynik jest dobry,bardzo dobry.Nie ma co tego porównywać z open.
Na monitoringu faktycznie był taki moment,wydawało się,że dojdziesz Jarka.
Szkoda ciastek,obstawiam belvity.Rewelacja.
Pozdrów Hipcię GoralNizinny - 13:49 piątek, 5 maja 2017 | linkuj
Wynik jest dobry,bardzo dobry.Nie ma co tego porównywać z open.
Na monitoringu faktycznie był taki moment,wydawało się,że dojdziesz Jarka.
Szkoda ciastek,obstawiam belvity.Rewelacja.
Pozdrów Hipcię GoralNizinny - 13:49 piątek, 5 maja 2017 | linkuj
Bardzo fajna relacja. Bez zadęcia, martyrologii i dramatyzmu. Jak zwykle u Ciebie miło się czytało.
garmin - 05:53 piątek, 5 maja 2017 | linkuj
"postanawiam zjeść ciastka. Jest ich cztery w paczce" - chyba "są cztery" ;)
Gratulacje. Strach pomyśleć coby było, gdybyś kiedyś przejechał coś w pełni zdrowia... mors - 23:51 czwartek, 4 maja 2017 | linkuj
Gratulacje. Strach pomyśleć coby było, gdybyś kiedyś przejechał coś w pełni zdrowia... mors - 23:51 czwartek, 4 maja 2017 | linkuj
Fajowo. Bez zbędnego dramatyzmu w postaci... ubiegłorocznych imponderabiliów. I Hipcia Cię nie minęła. Jejku, jej...
elizium - 21:27 czwartek, 4 maja 2017 | linkuj
Pogratulował. Czytało się jak zwykle lekko i bardzo przyjemnie. Do zobaczenia na MP :-)
krzysieksobiecki - 20:44 czwartek, 4 maja 2017 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!