Sobota, 3 czerwca 2017
Kategoria Hipek poleca, > 400 km, do czytania, zaliczając gminy
Dookoła Ślęży
Irytujący dźwięk budzika rozdarł ciszę w pokoju. Jeden z najbardziej denerwujących sygnałów domyślnie wgranych do telefonu informował wszem i wobec, że czas nocnego wypoczynku się zakończył. Zanim zdążył się zorientować, urządzenie umilkło, zgaszone jednym, pewnym ruchem dłoni, która nagle wychynęła spod skotłowanej kołdry tuż obok niego.
Hipek przeciągnął się i obrócił na bok, w uniwersalnym, znanym na całym świecie ruchu oznaczającym "jeszcze pięć minut". Nie leżał dużo dłużej. Powoli podniósł się i mrucząc sobie tylko znane wyrazy, powoli usiadł na łóżku. Powiódł zaspanym spojrzeniem dookoła.
Pokój, który im się, zupełnie przypadkowo, trafił, był jednym z lepszych w "części hotelowej" ośrodka w Sulistrowicach. Owa przypominała parterowy pawilon, z jednym tylko korytarzem, na pierwszy rzut oka kojarząca się raczej z hotelem robotniczym niż ośrodkiem wypoczynkowym. Gdyby tu zawędrowały osoby wychodzące z założenia, że hotel trzygwiazdkowy to survival, to zapewne opuściłyby ten przybytek nawet bez prób rozpakowywania się. W ten weekend jednak prawie cały ośrodek zajmowały osoby z forum podróżniczego, dla których - w większości - równe łóżko i bieżąca woda były aż nadto względem potrzeb.
W porównaniu z innymi pokojami, ich był większy. Mieściła się tam stara, duża szafa, umywalka, mały stolik i dwa fotele z wypalonymi śladami po papierosach - co bardzo ironicznie współgrało z naklejką z napisem "zakaz palenia" na drzwiach. Oprócz tego mieściły się dwa łóżka, małe i większe. Miejsca było dość, że nawet po wstawieniu do środka obu, gotowych już do jazdy rowerów, można było zupełnie swobodnie przemieszczać się, a nawet mijać.
Podniósł się leniwie i w piżamie poczłapał nastawić wodę na kawę. W sąsiednich pokojach zaczął się już ruch, ale jak na razie korytarz był kompletnie pusty. Po chwili spędzonej w pokoju, gdzie podziwiał niewiarygodnie wyglądającą mieszankę, którą na śniadanie spożywała Hipcia, wrócił po czajnik i zalał sobie kubek do pełna. Sytuacja na korytarzu nie zmieniła się. W pokoju usiadł i spokojnie wwlekł na siebie spodenki. Tym razem, po raz pierwszy od początku jeżdżenia w ultramaratonach, postanowił jechać nie tylko w spodenkach, ale również w koszulce jednego z ukończonych maratonów. Powód był prosty: uczeni twierdzą, że w jasnych koszulkach jest chłodniej.
W międzyczasie za oknem zaczął się leniwy ruch. Pojedynczy ludzie podchodzili do zaparkowanych na szerokim, wyasfaltowanym parkingu samochodów, zabierali stamtąd różne rzeczy. Niedługo później zaczęły pojawiać się pierwsze rowery. Ubrani w obcisłe ciuchy zawodnicy zaczęli się pojawiać niemalże znikąd, zbijać w osobne grupki, rozmawiać i komentować. Hipek wyprowadził oba rowery kolejno na zewnątrz, ustawił je pod ścianą "hotelu", na pierwszym wolnym miejscu, w rzędzie elegancko stojących maszyn czekających już na wyruszenie w trasę.
Pierwsze grupy właśnie startowały. W tym roku postanowiono o odwróceniu kolejności startów, dlatego też, startując w ostatniej grupie wyjeżdżającej na dystans 500 km, miał jeszcze czas na spokojne zebranie się. Rzucił okiem na pierwszych, rozpoczynających właśnie swą przygodę kolarzy i z niepokojem zerknął na niebo. Zapowiadała się idealna, czysta, niczym niezmącona, upalna pogoda, wprost idealna na katowanie się na podjazdach, gdy wlekący się pod górę kolarz swoją dynamiką nie wzbudza nawet podmuchu w stojącym, gorącym powietrzu, już nie mówiąc o możliwości ochłodzenia się o nie. Z przekąsem pomyślał, że na podjazdach będzie można przynajmniej się łapać powietrza i odeń odpychać, co znacząco ułatwi utrzymanie równowagi.
W pokoju przebrał buty na szosowe, wrzucił na plecy bukłak pełen wody i zabierając Hipcię, która z dużym prawdopodobieństwem skończyła już śniadanie, z butelką izotonika w ręce poczłapał w kierunku startu. Pozostało jeszcze około kwadransa, więc włączył odbiorniki GPS, by spokojnie zaktualizowały swoją pozycję, upewnił się, że trasa poprawnie się wyświetla i posnuł się trochę po okolicy, zagadując kilka osób na zwyczajne, kulturalne, przedstartowe pogaduszki.
W końcu wystartowała przedostatnia grupa. Zabrali rowery i potoczyli się na start. Słońce już zaczynało przygrzewać. Tuż obok pojawił się Tomek Niepokój, w nowym stroju Maratonu Północ-Południe. Jak można było przypuszczać, mówił coś o rześkiej temperaturze. Takiemu to dobrze, pomyślał Hipek, w słońcu zmarznie, w nocy się ubierze.
Z tłumu kibiców rzucono "ci za to nie wyglądają na zestresowanych, raczej na zblazowanych". I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, cała grupa zaczęła wyglądać na jeszcze bardziej znudzoną startem, niż pierwotnie to wyglądało. Rozpoczęło się ziewanie, przewracanie oczami i wykładanie się na kierownicy. Ten festiwal obijania się przerwało odliczanie do startu i po chwili kilka par kół rowerowych z szuraniem rozsypanego gdzieniegdzie żwiru, pomknęło w kierunku bramy wyjazdowej z ośrodka.
Na wstępie przywitał ich podjazd do głównej drogi. Ale to tylko tak na rozgrzewkę, bo po chwili cała grupa rozciągnęła się w zjeździe. Pierwszy ruszył WujekG. Na czele drugiej grupy jechała Hipcia. "Zapewne już niedługo" - pomyślał Hipek i w tej chwili po lewej stronie zobaczył ruch.
Gdyby umiał przewidywać przyszłość, to zapewne nie zdziwiłby się widząc rozmowę na Messengerze z poniedziałku bezpośrednio po maratonie, gdzie wytykał Tomkowi odejście od pierwotnych założeń:
Hipek: Nawet na mp miałeś jechać swoje i wytrzymałeś bez gonienia Gubały niecałe 800 m.
Tomek: No bo Wojtek uciekał...
Walka o zwycięstwo rozpoczęła się więc niecały kilometr od startu. Rowery przyspieszyły w okolice 50 km/h i pomknęły w dół zjazdu, próbując błyskawicznie skasować "ucieczkę". Pomknęły, ale prawie wszystkie, bo nasz bohater ze spokojem skontastował, że właśnie sprawy ułożyły się bardzo dobrze. Od tego momentu mogli jechać spokojnie, swoim tempem, nie narażając się na to, że staną się ofiarami strategii "Na Casanovę", którą można pokrótce opisać jako "wykorzystaj i porzuć".
Dość szybko mijają pierwszego zawodnika, który siedział na przystanku i najprawdopodobniej zajmował się swoim przednim kołem. Przynajmniej tak to wyglądało z perspektywy jazdy, bo pozbawiony koła rower stał na betonie obok przystanku. Przedniego koła nie było nigdzie widać.
Początek trasy był idealny. Ładny, równy jak stół asfalt prowadził przyjemnymi terenami, droga meandrowała pomiędzy sięgającymi widnokręgu łąkami, wspinała się na niewielkie pagórki i łagodnie z nich opadała. Wiatr, najbardziej irytujący przeciwnik na maratonach, tym razem uprzejmie wiał w plecy i pomagał, jak tylko mógł. Sielanka trwała.
Niedaleko Strzegomia z przodu zauważyli znajomą sylwetkę. Koszulka w rozpoznawalnych z daleka, biało-czerwonych barwach, w charakterystyczny wzór, jazda bez kasku i pozycja, która wskazywała na jazdę na prostej kierownicy. Gdy podjechali bliżej, okazało się, że mieli rację w swoich przypuszczeniach - Wigor. Okazało się, że ów dość szybko odpuścił mocne tempo swojej grupki i teraz jedzie sobie spokojniej.
Gdy pokonywali właśnie przyjemnie zadrzewioną, wąską aleję, powoli doganiając widoczną już od kilku kilometrów grupę czterech kolarzy, a Hipek zastanawiał się, dlaczego właśnie jezdnią, skoro tuż obok prowadziła bardzo przyjemna, równiejsza nawet, droga rowerowa, z kontemplacji wyrwał go fakt pojawienia się obok dwóch zawodników. Dwóch, którzy powinni być już daleko z przodu: WujkaG i Ryśka Herca. Obaj wyjaśnili ze śmiechem, że kawałek wcześniej zgubili drogę i ruszyli do przodu, gonić czołówkę.
Pierwszy większy podjazd na maratonie okazał się być niewielką ścianką, długości około trzech kilometrów, mającą kulminacyjne nachylenie około siedmiu procent. Można tu było też bardzo szybko zauważyć, jak góry rozdają karty: grupa, która jeszcze przed chwilą jechała razem, błyskawicznie rozsypała się na długości dwustu metrów. Tu już każdy jechał sam i samodzielnie walczył z grawitacją.
Na szczycie okazało się, że tuż przed nimi jedzie kolejna, jeszcze większa grupa. Po skręcie w lewo, w wojewódzką "365", zaczęli ją powoli doganiać. Na miejscu okazało się, że jedzie tam sporo znajomych twarzy, między innymi Dodoelk, Młody i Wąski. Kilkaset metrów przed grupą, skupiony na drodze i własnych słuchawkach, trwał,omijający nierówności, sam Pan Prezes Elizium. Na widok naszych bohaterów wykrzyknął tylko "No, dopiero teraz?!".
Asfalt wyraźnie się zepsuł. Na pierwszym jego fragmencie z tyłu wyskoczyła niewielka grupka pościgowa, ale po chwili zostali z tyłu. Trzyosobowa grupa pomknęła w dół, mając na oku kogoś jadącego z przodu: w stroju GMRDP, ale kompletnie nierozpoznawalnego. Pech chciał, że akurat trzymał takie samo tempo i jego przewaga malała, ale powoli. Gdy w końcu go złapali, okazał się być nim Skaut. I tak oto grupka z trzyosobowej stała się już czteroosobową. Nie na długo jednak. Obaj koledzy, Wigor i Skaut, odjechali na jakimś zjeździe i na niewielkim pagórku w okolicach Kaczorowa wyrobili sobie dwustumetrową przewagę. Na jednym z zakrętów okazało się, że niespodzianek jednak tu nie brak: przystanek techniczny zrobił Wigor, za to z przodu pozostał Skaut z jakimś nieznanym jeszcze zawodnikiem.
Przed skrętem z drogi wojewódzkiej zaszły kolejne zmiany: Skaut wyparował gdzieś, prawdodpodobnie pojechawszy szybciej, za to kolega, który z nim jechał zaczął... wracać. Wszystko się wyjaśniło, gdy ujrzawszy naszą dwójkę, zawrócił tuż za nimi. Był to Pumpernikiel, który... nie miał nawigacji. A nawigacja akurat tu była potrzebna: szykował się podjazd pod przełęcz, ale najpierw trzeba było dwukrotnie skręcić, by znaleźć się na niewielkiej, wąskiej i nagle wyjątkowo stromej drodze.
Pierwszy z dwóch największych pagórków na tej trasie, przełęcz Rędzińska. Od Wieściszowic podjazd miał około trzech kilometrów o nachyleniu średnio 10%, za to z drugiej strony zapowiadał się łagodniejszy zjazd - około pięciu kilometrów o nachyleniu niecałych 6%. Rozpoczęła się powolna, cierpliwa wspinaczka, zacienionym podjazdem. Sam podjazd chwilowo był olbrzymim festiwalem bikewalkingu - po samą górę było widać zawodników pchających rowery. Część zawodników jechała, część pchała, jak komu było wygodniej.
Plany związane z przełęczą w tym dniu mieli nie tylko zawodnicy Maratonu. Dobrze zorganizowana grupa bawiąca się zjazdami stała w okolicy zaparkowanego samochodu. Zabezpieczenie na dole i na górze porozumiewało się za pomocą krótkofalówek, co sprawiało wrażenie bezpieczeństwa. Z góry zjechał najpierw ktoś na czymś w rodzaju nietypowej deskorolki. Ale to, co później się zdarzyło, przekreśliło domysły o rozsądku organizatorów tej zabawy. Z góry zleciało dwóch facetów na małych, trójkołowych rowerkach, które wprowadzali w poślizg i ślizgali się po całej dostępnej szerokości drogi - od pustej, prawej krawędzi, do zajętej, lewej, tuż przy kolumnie pchających lub jadących rowerzystów. Gdy jeden ze zjeżdżających przemknął w swoim "kontrolowanym" poślizgu kilkanaście centymetrów od jadącej Hipci, Hipek mruknął pod nosem coś o obcinaniu łbów idiotom. Mądrzejszym pomysłem mógł być tylko zjazd na byle czym, pod warunkiem, że "byle czym" będzie, na przykład, stary Żuk, pozbawiony hamulców.
Przełęcz była sztywna, twarda, trzymała nachylenie mocno, ale, co warto zauważyć, zacieniona, dzięki czemu słońce nie dawało się aż tak bardzo w znaki. Gdy skończył się las i droga zaczęła powoli wyjeżdżać w górę, dało się zauważyć dużą grupę rowerzystów na szczycie. W okolicy zaparkowanego samochodu stała już grupka rozgadanych i roześmianych rowerzystów. W tej grupie stali między innymi Księgowy, Rapsik i Jelona. Tyle w każdym razie udało się na szybko zauwaćyć.
Przełęcz Rędzińska była również pierwszym punktem kontrolnym maratonu, ale myliłby się ten, który uznałby, że jest to wystarczający powód do zatrzymania się. Bezwzrokowe pisanie na Solidzie to jest niezbyt trudna sztuczka, a przy dobrze skonfigurowanym telefonie można wysłać obowiązkowego SMS-a w ciągu kilku sekund i po chwili już trzymać dwie dłonie na kierownicy i przygotowywać się do zjazdu.
Przełęcze już są tak skonstruowane, że z jednej strony miewają podjazd, a z drugiej zjazd. Pojedyncze wyjątki, takich jak Passo di Crocedomini w Alpach, na którą się najpierw zjeżdża, a później się z niej zjeżdża, są tylko ciekawostkami geograficznymi, dowodem na dobry humor Opatrzności, która tworzyła ten piękny świat, albo po prostu doskonałym powodem na to, by mieszać w rocznikach statystycznych, regułach infrastruktury drogowej i wszystkich miejscach, gdzie próbuje się sprowadzić rzeczywistość do zasad, reguł i cyferek. Rędzińska była przełęczą skonstruowaną na sposób tradycyjny; skoro więc z jednej strony miała podjazd, z drugiej można było z niej zjechać. Czysto informacyjnie warto wspomnieć, że przełęcze umożłiwiają również zjazd tą stroną, którą się podjechało i nie jest to również ostatnia forma ich opuszczenia. Nie dotyczy to jednak omawianego przypadku, gdyż ślad wgrany na GPS-a prowadził w dół, drugim, łagodniejszym już zboczem.
W drugą stronę, pod górę, widoczny z daleka, w pomarańczowej koszulce, wehikuł swój pchał Hansglopke, a kawałek później, żwawym kurcgalopkiem, goniła go Starsza Pani. Na tym skończyła się lista mijanych tu trzysetkowiczów. Po chwili na zjeździe wyprzedził ich wygodnie ułożony na lemondce Rapsik i dookoła wyparowali wszyscy zawodnicy.
Kolejnym wyzwaniem było wdrapanie się na Przełęcz Kowarską. Rapsik, który jeszcze przed chwilą był jedną z kilku niewielkich figurek majaczących na zakrętach, teraz nagle jął się konsekwentnie przybliżać razem z pozostałymi, doganianymi zawodnikami. W końcu zostali z tyłu. Z niewielkiej grupki wyrwała się jedynie dwójka, z których do samej przełęczy pozostała tylko jedna - Byczys - wydoczny z daleka w swoim nowym stroju MPP.
Im bardziej skrzyżowanie na samej przełęczy się zbliżało, tym bardziej stawało się znajomym. W końcu nastąpiło olśnienie - to tutaj zjeżdża się z przełęczy Okraj i to właśnie to miejsce było tym, które zapisało się w ich pamięci podczas powrotu z poprzedniej wyprawy w Alpy. Nie było jednak co wspominać, krótkie "to tu, pamiętasz?" zabrzmiało w powietrzu i zaczął się zjazd. Hipek, który do tej pory jechał z tyłu, korzystając z rozcinajacej powietrze jak brzytwa Hipci, teraz wypchnął się na początek i ruszył w dół zbocza. Trzy leniwe pchnięcia nogami, wygodna pozycja na kierownicy i po chwili już z zadowoleniem zauważył, że pierwszą cyfrą w oknie wskazującym prędkość, była czwórka. Obejrzał się kontrolnie, by sprawdzić, czy reszta grupy trzyma się koła i prawie zamarł. Hipcia z Byczysem właśnie zaczynali się rozpędzać, jakieś dwieście metrów z tyłu. Na zjeździe nie było co się łapać, więc popędził w dół i pozwolił się dogonić dopiero na wypłaszczeniu, tuż przed skrętem na Kowary. Razem już skierowali się wąskimi dróżkami prowadzącymi przez niewielkie wioski w okolice Podgórzyna.
Tutaj trzeba było skręcić w bok z drogi głównej, rowery zwolniły odrobinę, a chwilę później Byczys wyskoczył do przodu i pojechał sam. Hipek przeprowadził za to przeliczenie posiadanych zapasów wody i stwierdził, że albo tankują teraz, w ostatnim przyjaznym sklepie, który miał znajdować się gdzieś w okolicy, albo liczą na to, że na obecnych zapasach podjadą nadchodzący podjazd i przelecą cały czeski fragment. W ostateczności, tuż za granicą, będą zmuszeni do kupienia wody. Decyzja została podjęta, rowery zatrzymały się przy starym, niskim budynku z łuszczącym się tynkiem, pod którym, jak gargulec łypiący z murów na wszystkich zbliżających się do zamku, tkwił, zapewne od wielu lat, lokalny mieszkaniec. Hipek otworzył ostrożnie suwak torby podsiodłowej, której, jak to ostatnio modne w firmie Topeak, słabym punktem był właśnie suwak, wydobył garść banknotów i ruszył do środka. Próbował uporządkować kilka rzuconych podczas zatrzymywania się cyfr, które obrazowały docelową pojemność bidonów i oczekiwaną pojemność przyniesionych ze sklepu łupów, ale w końcu machnął ręką, oszacował ilość z górką i zaczął przeglądać zasoby sklepu.
Jak to zwykle w małych, wioskowych sklepach, asortyment był dość ubogi, ale na szczęście tego, czego potrzebowali, było pod dostatkiem. Wyrzucił na ladę kilka butelek wody, zapłacił i wybiegł. Jedną butelkę otrzymała Hipcia, z drugiej zaczął napełniać swoje bidony, rejestrując kątem oka, że do ostrożnie obserwującego ich obywatela dołączył drugi i teraz obaj, wymieniając ciche uwagi, przyglądali się procedurze napełniania wszystkich bidonów i bukłaków.
Zostało pół butelki wody. Hipek z westchnieniem ulgi przyjął ten fakt i, nie zastanawiając się nad tym, co zrobić z nadmiarem wody, bez wahania wylał ją na swoją głowę. Gdy wyparskiwał właśnie nadmiar, który zalewał mu oczy i nos, przed sklep zajechał Vuki, który właśnie nadłożył trochę trasy, upewniając się, że w kierunku granicy sklepów już nie będzie i aktualnie zjeżdżał po zakupy. Gdy odstawiał rower, z tyłu nadjechał kolejny zawodnik. Czas ruszać.
Przełęcz Karkonoska to jeden z najbardziej znanych i owianych legendą polskich podjazdów. Dla niektórych jest celem samym w sobie, dla innych możliwością sprawdzenia się, niektórzy twierdzą, że jest tam aż 30%, a niektórzy, że nachylenie wcale nie dochodzi nawet do 25%. Pojawia się w wielu rozmowach i opowieściach i nieustannie kusi by podjechać i samemu zobaczyć, jak to jest.
Trasa prowadziła powoli pod górę. Gdzieś tu, przed samym podjazdem, zlokalizowany miał być punkt kontrolny, przy zabytkowym tramwaju, który upamiętniał linię, która właśnie w tym miejscu miała swój końcowy przystanek. Tutaj też zaczęło robić się stromo. Do samej Przesieki podjazd prowadził wąską dróżką wijącą się pomiędzy budynkami, starymi, pamiętającymi dawną epokę pensjonatami wyposażonymi w archaiczne neony i prezentującym coraz więcej zieleni dookoła. Im wyżej, tym widoki stawały się ładniejsze i było ich więcej.
Na jednym z zakrętów zobaczyli kilku kolegów, w tym Wigora, Turystę i Krzyśka Sobieckiego, którzy pod jednym z okolicznych budynków uzupełniali wodę. Jak się okazało, ostatni sklep był właśnie tutaj i udało się go im zupełnie przypadkowo odnaleźć. Podniesienie dłoni wystarczyło za krótkie pozdrowienie.
W Przesiece, na zakręcie sporej serpentyny, można było zauważyć tory do try w pentaque, później zabudowania zaczęły powoli zanikać i rosnące dookoła drzewa i łąki zostały przejęte przez las. Żeby rozpocząć podjazd, trzeba było sforsować jeszcze jedną przeszkodę - duży, zielony szlaban zagradzał drogę, zmuszając do obejścia go dookoła po sypkim piasku. Potem już był tylko asfalt. Asfalt stromego podjazdu, lichy cień ofiarowany przez, nie wiedzieć czemu, niezbyt gęsto rosnące drzewa i słońce, uparcie świecące z góry. W związku z tym, że wiatru prawie nie było, a słońce nie przestawało grzać, postanowił wylać sobie trochę wody na głowę. To był zły pomysł: mieszanka wylanej wody i potu, który tkwił uwięziony w czapeczce pod kaskiem i najwyraźniej czekał na kroplę, która przeleje czarę, wylała się na twarz wodospadem słonej wody, odbierając na chwilę oddech i, na dłuższą chwilę, możliwość widzenia świata.
Najbardziej stromy fragment zaatakował niedługo później. Wdrapywali się cierpliwie. Hipcia była już kilkanaście metrów z przodu, gdy Hipek usłyszał dziwny syk w okolicy tylnego koła. Nie taki, jaki wydaje powietrze ulatujące z dętki... To znaczy taki sam, ale dużo dłuższy i nieprzerwany. Powietrze z cienkiej, szosowej dętki, umknęłoby w jednej chwili, w jednym, krótkim, złowrogim syknięciu niby trzaśnięcie biczem, tymczasem dźwięk, który słyszał z tyłu, brzmiał raczej jak gaz uchodzący z butli. Przez chwilę tylko przemknęło mu przez myśl, że szkoda by było zsiadać na podjeździe i nie podjechać go na raz, ale ciekawość i, co ważniejsze, rozsądek, zwyciężyły i zatrzymał się. Powodem złowieszczego dźwięku był najzwyklejszy listek, który tkwił sobie bezczelnie, zaklinowany pod szczęką tylnego hamulca i szeleścił w najlepsze, obcierając o oponę.
Miejsce, w którym się zatrzymał, nie należało do najlepszych na takie zabawy. Niecałe dwa metry dalej w asfalcie ziały dwie duże dziury, zostawiając między sobą wąski, kilkunastocentymetrowy pasek, po którym można było przejechać. Wbicie się z powrotem na rower, wpięcie w pedały i przejechanie przez wąski most pomiędzy dziurami wymagało nieco ekwilibrystycznych zdolności, ale za drugim razem szczęśliwie się udało.
Gdy dojeżdżał do skrzyżowania z Drogą Sudecką, Hipcia miała już dobre pięćdziesiąt metrów przewagi i właśnie podejmowała dalszą część wspinaczki. Zauważył, że niebieska koszulka jednego z zawodników, która do tej pory migała daleko między drzewami, znacznie się do niego zbliżyła, dlatego, że ów cierpliwie pchał rower pod górę. Po chwili dowiedział się, dlaczego tak robił. Najbardziej - jak do tej pory - stroma część podjazdu zaatakowała bez ostrzeżenia. Chciał spojrzeć i samodzielnie zweryfikować mityczne procenty nachylenia, ale Garmin, ustalający prędkość na podstawie satelit, poniżej pewnej prędkości przestał cokolwiek pokazywać, więc na pulpicie z przodu widniały dwa zera: stoisz w miejscu, więc nachylenia też nie ma.
Postać z przodu okazała się być Memorkiem. Dogonił go, gdy nachylenie stawało się lżejsze, zamienił kilka zdań i ruszył dalej. Hipcia właśnie wisiała z przodu, mając już dobre sto pięćdziesiąt metrów przewagi. W myślach stwierdził, że przy dwudziestu procentach nachylenia, osiem to jest prawie płasko i nieco przyspieszył, powoli, mozolnie rozpoczynając odrabianie strat. Daleko z przodu Hipcia dojechała do jakiejś figurki, która wyszła na asfalt spod jakiejś choinki. Poza konturami nie widział nic i nie był w stanie się domyślić, kto to może być, ale gdy gromki dźwięk powitania rozniósł się po lesie i, odbijając od wierzchołków drzew, spłoszył kilka co bardziej strachliwych ptaków, wszystko stało się jasne. Gdy podjechał bliżej, przypuszczenia potwierdziły się. Waxmund cierpliwie katował podjazd. Wymienili kilka uwag dotyczących samego podjazdu i, ponieważ właśnie zaczął się drugi, najbardziej wymagający odcinek, obaj skupili się na rytmicznym pedałowaniu.
Hipek z zadowoleniem stwierdził, że udało mu się odrobić mniej więcej jedną trzecią straty, a gdy Hipcia na jakiejś muldzie nie utrzymała równowagi i musiała zeskoczyć z roweru, z przyjemnością zatrzymał się na chwilę, zauważając, że to samo zrobił z tyłu Wax.
Chwilę później z góry dało się słyszać szuranie kół o naniesiony na drogę żwir i z góry zjechał na rowerze kamikaze. Krzycząc "uwaga!" pomknął w dół, bogowie jedni wiedzą, czy siejąc dla nich pogardę, czy próbując osobiście się z nimi spotkać. Na szlaku, wśród kilku osób, które były w okolicy, zapanowała konsternacja. Gdy kilka osób wymieniało półgłosem uwagi, Hipek uznał, że należało podjąć wspinaczkę. Hipcia zaczęła kontynuować podróż i nie można było pozwolić, by zbyt długo musiała czekać na szczycie.
Na ostatnim wypłaszczeniu zdjął wetknięte na czas podjazdu w kask okulary i założył na oczy. Momentalnie zaparowały, wskutek czego na środku asfaltu przez chwilę czekał, aż będzie w stanie zobaczyć, która z asfaltowych odnóg prowadzi w dół. Ruszyli, jeszcze na samym początku mijając Byczysa, który właśnie z uśmiechem kręcił się koło lodówki z zimnymi napojami.
Wiatr przyjemnie chłodził na zjeździe. Już na pierwszych zakrętach przegonił ich Wax i zostali sami. W końcu wyjechali z lasu i rozpoczęli długi, lekko nachylony zjazd w kierunku Vrchlabi. Tam bezbłędnie trafili w wyraźnie oznaczony na mapie skręt w prawo i, przebiwszy się przez miejscowość, wyjechali na główną drogą prowadzącą w kierunku Trutnova, powoli zbliżając się do majaczącego kilkaset metrów z przodu Waxmunda. Wyprzedzili go na podjeździe pod Černý Důl; chwilę później droga poprowadziła ich zjazdem praktycznie do samego Trutnova. Przez miasto przebili się prawie bez problemów, pomijając incydent z pomyleniem zjazdów z ronda i próbą opuszczenia miasta nie tą odnogą, którą trzeba było. Na szczęście pomyłkę udało się dość szybko naprawić.
Ochota na spieszenie się opuściła ich nagle. Na pagórkach prowadzących prosto w kierunku Polski, zaczęli miejscami jechać obok siebie, rozmawiać i obijać się. Tak, jak wcześniej milcząco pracowali, wymieniając tylko zdawkowe uwagi, tak teraz zaczęły się żarty i śmiechy, dyskusje na temat dalszej części drogi i tej już przejechanej, opinie na temat obu najtrudniejszych przełęczy. Sielanka trwała, a zachodzące powoli słońce dyskretnie dodawało uroku całej jeździe. Można by było uznać, że nie jest to ultramaraton, którego połowy nawet jeszcze nie przejechali, a wycieczka dwójki Polaków, który wybrali się zwiedzić Czechy i właśnie wracają do hotelu.
Na podjeździe mignęła pomarańczowa koszulka. Chwilę później okazało się, że jest to facet na poziomym rowerze. Gdyby sprawdzili wcześniej trasę krótszego z maratonowych dystansów, wiedzieliby, że ten fragment wszyscy mają wspólny i jadą razem aż do punktu żywieniowego. Tymczasem szczerze zaskoczeni przywitali się z Hansemglopke i ruszyli dalej.
Do Mieroszowa prowadziła znana z GMRDP droga, którą półtora roku temu pokonali, ale jadąc w drugą stronę. Po niewielkich, irytujących pagórkach i niezbyt równym asfalcie. Tuż przed miastem ostrym skrętem skierowali się w stronę granicy. Chwilę później widzieli z daleka widoczne litery "PŻ" na wielkim plakacie przypiętym do drzewa. Gdy zajedżali na punkt żywieniowy, z niego właśnie ruszał zawodnik w charakterystycznej, rozpoznawalnej z daleka koszulce - Szafar.
Na punkcie uwinęli się błyskawicznie. Mimo stołów uginających się od wszelakich dóbr i przemiłej obsługi, skupili się tylko na najpotrzebniejszych rzeczach: soku pomarańczowym i wodzie, bananach wrzuconych do kieszeni i kawałku pomarańczy wziętym do ust. Najwięcej problemów sprawił bukłak Hipci, który uparcie nie chciał się zamknąć. W końcu wszystko się domknęło i można było potoczyć się dalej, w kierunku kolejnego, czeskiego odcinka.
Zjazd do Czech był nieprzyjemny. Po wąskiej drodze w kierunku Polski przemykał sznur samochodów, z których pierwsi kierowcy widzieli jadących we dwójkę rowerzystów, ale jadący dalej byli już zaskoczeni, co zmuszało do kilkakrotnego zwolnienia i jazdy po piaszczystym poboczu. Gdy w końcu wyjechali na drogę prowadzącą przez znany, piaskowcowy wspinaczowy rejon Adršpachu, po krótkiej wspinaczce można było puścić się w dół niezbyt szeroką drogą prowadzącą przez klimatyczne, przyjemne wioseczki. Hipcia nieszczególnie spieszyła się na zjazdach, wybierała drogę rozważnie i z godnością, dlatego też Hipek, śmiało korzystający ze zjazdów i z racji większej masy jeżdżący na nich sporo szybciej, kilka razy musiał zwolnić i poczekać. Niezbyt wielkie było to pocieszenie po lekcjach, które dostawał praktycznie na każdym podjeździe, ale lepsze to, niż nic.
Do Polski wjechali w tak niespodziewany sposób, że Hipcia nawet nie zdążyła się zorientować, że po drugiej stronie rzeczki jedzie już w innym kraju. Znany z Gór MRDP podjazd Szosą Stu Zakrętów pokonali obok siebie, gawędząc i wspominając wyścig sprzed półtora roku. W pewnym momencie z tyłu pojawiła się dwójka, szybko zbliżających się rowerzystów. Byli to Martink i Przemielony, których obu, jak okazało się dopiero później, minęli na punkcie żywieniowym. Po wymienieniu kilku słów ruszyli żwawo do góry, by na szczycie podjazdu ubrać się cieplej przed nadchodzącą nocą.
Na ubieranie się jeszcze było za wcześniej, przynajmniej zdaniem Hipków. Minęli chłopaków na szczycie podjazdu i ruszyli do zjazdu. Natychmiast dało się czuć chłód wieczora, który powoli zaczynał wypełniać doliny i zaczynał powoli dawać się we znaki. Nieco cieplej zrobiło się po zjeździe, gdy od strony Radkowa ruszyli bardzo przyjemną dróżką prowadzącą po pagórkach, między polami. W końcu wyjechali na drogę wojewódzką, która prowadziła przez kolejne pagórki. Zapadł zmrok. Termometr wskazał trzynaście stopni powyżej zera. Temperatura bardzo dobra do jazdy na krótko, pod warunkiem, że nie jedzie się po pagórkach i co chwilę zjedża w niewielkie dolinki, oddając powietrzu całe, skumulowane ciepło. Do końca trasy planowane były kolejne zjazdy i podjazdy, więc Hipek zaproponował szybki postój na założenie jedynej warstwy wierzchniej, jaką posiadali w bagażu - kurtek przeciwdeszczowych. Gdy zakładali ubrania, z tyłu nadjechał Szafar. Spytał, czy wszystko w porządku i ruszył dalej przed siebie.
Cienka warstwa kurtki od razu podniosła komfort jazdy. Szybko dotarli do kolejnego punktu kontrolnego umieszczonego w Bystrzycy Kłodzkiej. Nie zatrzymywali się na brukowanym zjeździe, obowiązkowe SMS-y wysłali dopiero na dole, mijając po raz kolejny Szafara, który momentalnie ich dogonił, przejechał się chwilę w towarzystwie i pojechał dalej.
Na horyzoncie nawigacji było widać już szpileczkę oznaczającą początek podjazdu pod Puchaczówkę. Hipek już od dłuższej chwili próbował sobie przypomnieć ten podjazd; pamiętał, że pokonali go w przeciwnym kierunku, ale nie był w stanie go umieścić nigdzie na linii czasu historycznego już wyścigu. Podjazd był ciemny. Nudny i ciemny. Hipcia majaczyła kilkanaście metrów z przodu, a Hipkowi, jak zwykle przy takich okazjach, na ramieniu usiadł mały demon prześladujący ultramaratończyków - Zamułek. Siedząc lekko na prawym ramieniu cicho chichotał, który to dźwięk przypominał łagodny, kojący szum drzew, a co jakiś czas leniwie wyciągał jedno ze skrzydełek i jakby od niechcenia przesuwał po oczach Hipka. Po chwili ów po raz pierwszy posłusznie zamknął oczy. Obudziło go zsunięcie się na prawą stronę jezdni. Rozbudził się, nagłym ruchem głowy strącając Zamułka, który, fukając obrażony, zatoczył cztery kółka nad jego głową i usiadł, znów usypiająco chichocząc, tym razem na lewym ramieniu. Ponownie jak przed chwilą, Hipek opierał się, ale po dłuższej walce przymknął oczy i zsunął się z jezdni, tym razem na jej lewą stronę. To wystarczyło. Wyciągnął z torebki na ramie tabletkę z kofeiną, wrzucił do ust i popił sokiem z bidonu, po czym, mruknąwszy w stronę odfruwającego Zamułka kilka zaklęć, ruszył gonić tkwiące niedaleko czerwone światełko Hipci.
Przestrzeń z teraz i przestrzeń sprzed kilkunastu miesięcy zeszły się razem dopiero na zjeździe, na widok szyldu z napisem "Puchaczówka". Odżyły wspomnienia o przysypianiu na początku podjazdu, którym opuszczali Stronie Śląskie. Teraz do niego wjeżdżali. Prosto ze Stronia wjechali do Lądku Zdrój. Puste, wymarłe miasto dzieliło się ciszą tylko przez chwilę. Głośna muzyka z dyskoteki przytłumiła klekotanie rowerów, które powoli toczyły się pod górkę po bruku. Ostatni, większy podjazd. Rozmawiając o cyklu opowiadań, którego właśnie słuchał Hipek, i tłukąc się po dziurawej drodze, wyskrobali się do Czech, gdzie czekała ich miła niespodzianka - długi, prosty zjazd po ładnym, gładkim asfalcie, który doprowadził ich do samej granicy.
Stąd zostało już niewiele. Droga prowadziła po kolejnych pagórkach. Na horyzoncie zrobiło się najpierw szaro, później dało się rozpoznawać pojedyncze kontury. W końcu, nie wiadomo, kiedy, światła stały się niepotrzebne. Asfalty za to pogorszyły się znacznie. Sporo dziur, łat i nierówności pozwalało się cieszyć porą dnia. O tak wczesnej godzinie samochody były rzadkością, więc można było jechać całą szerokością drogi, niekiedy pokonując całe setki metrów lewą stroną, gdyż ta akurat w tym miejscu była dużo równiejsza. Tym, którzy ten fragment będą pokonywali kilka godzin później, gdy rozpocznie się poranny ruch, można było tylko współczuć - ograniczeni do wąskiego paska przy prawej krawędzi, będą musieli tłuc się, zaliczając wszystkie dziury po kolei i meandrować w poszukiwaniu tych, w które nie powinno się wjeżdżać i tych, w które wjechać można.
W okolicy Sieroszowa pokonali kolejne, większe wzniesienie i, radośnie patrząc dookoła, na piękną panoramę okolic, budząc śpiące po wioskach psy, zjeżdżali sobie prosto w kierunku Henrykowa. A tam czekał bruk. Pierwszą jego część udało się bezproblemowo objechać chodnikiem, ale na drugiej części, wyprowadzającej na kolejne niewielkie wzniesienie, trzeba było już swoje wycierpieć.
Do mety zostało około pięćdziesięciu kilometrów. To był dobry moment na końcowe przyspieszenie. Założenie było proste: Hipcia zasuwa na podjazdach, pilnując, żeby jednym, przypadkowym pchnięciem nie zgubić sapiącego z tyłu Hipka, on natomiast robi porządny tunel na zjazdach i pozwala je pokonywać tak szybko, jak to możliwe.
Przelecieli przez kilka rozświetlonych porannym słońcem wiosek, przelecieli Niemczę, na skrzyżowaniu, które oznaczono na mapie jako niebezpieczne, prawie nie musieli zwalniać - droga w obie strony była puściuteńka. Przyspieszanie blokowały kolejne dziury w asfalcie, które udawało się lepiej lub gorzej omijać, jeżdżąc od prawej do lewej, zygzakując i klucząc, niemalże w parodii tańca pijanego rowerzysty, który nad ranem, w niedzielę, właśnie wraca z wesela, a zagrywane przez całą noc disco-polo jeszcze gra mu w duszy i dodatkowo przeszkadza w równej jeździe.
Pozostał ostatni podjazd. Przełęcz Tąpadła. Póki mógł, trzymał koło. Jadąc razem minęli jednego z zawodników z krótszego dystansu, który właśnie pchał swój rower pod górę. Później już trzymanie koła było coraz trudniejsze, aż do momentu tuż przed przełęczą, gdy w końcu odpuścił. Zjechali się po kilkuset metrach, w okolicy pustego parkingu, który przelecieli, nie mając pojęcia, że kilka godzin później zawodnicy będą w tym miejscu musieli kluczyć między turystami krążącymi między samochodami a szlakiem prowadzącym na Ślężę.
Ostatni zjazd, na sam koniec, był już przyjemnym podsumowaniem całości. Ostatnim wyzwaniem pozostał sprint po szutrowej, grząskiej ścieżce w kierunku domku numer pięć, pod którą miało mieścić się biuro mety maratonu.
Na metę wpadł zasapany. Wysłał ostatnie SMS-y, przyjął medal i gratulacje ukończenia trasy i błędnym wzrokiem powiódł dookoła. Na ławce nieopodal w porannym słońcu grzało się kilku kolegów z Kórnika, którzy ukończyli dystans 300, przy stole stał jeszcze Szafar, który przyjechał dosłownie kilka minut wcześniej. Poza tym ruch był niewielki: kto ukończył, ten już spał, kto nie - ten jeszcze jechał.
Poczłapali leniwie w kierunku swojego pokoju. Rowery zostały postawione na korytarzu. Prysznic. Kilka łyków coli. Położyć się spać.
Obudziła go kolejna kropla potu spływająca po twarzy. O ile poprzednie mógł zignorować, o tyle ta właśnie spowodowała, że kompletnie się rozbudził. Godzinna drzemka, przerywana kręceniem się i krótkimi seriami irytujących snów miała niewiele wspólnego z faktycznym snem.
Poszwędali się nieco po terenie ośrodka, zjedli nadpsute kotlety w restauracji. Po kolejnej, krótkiej drzemce, z której tym razem wyrwał go kropiący deszcz, Hipek uznał, że to już. Trzeba się zbierać i ruszać. Spakowali rowery do samochodu, pożegnali się i ruszyli... w kierunku przeciwnym. Niedaleko w końcu był Elizium, który właśnie zbliżał się do mety, nie można było opuścić maratonu bez pożegnania się i pokibicowania.
Odnaleźli go kilka kilometrów przed przełęczą. Tłukł się z poważną miną po dziurach i w pierwszej chwili nawet nie zauważył dwójki wychylonych z samochodu ludzi. Chwilę dalej udało się zatrzymać i zamienić kilka słów. Po chwili Elizium ruszył w kierunku bazy, natomiast szary samochód powoli potoczył się w kierunku drogi krajowej numer osiem.
Hipek przeciągnął się i obrócił na bok, w uniwersalnym, znanym na całym świecie ruchu oznaczającym "jeszcze pięć minut". Nie leżał dużo dłużej. Powoli podniósł się i mrucząc sobie tylko znane wyrazy, powoli usiadł na łóżku. Powiódł zaspanym spojrzeniem dookoła.
Pokój, który im się, zupełnie przypadkowo, trafił, był jednym z lepszych w "części hotelowej" ośrodka w Sulistrowicach. Owa przypominała parterowy pawilon, z jednym tylko korytarzem, na pierwszy rzut oka kojarząca się raczej z hotelem robotniczym niż ośrodkiem wypoczynkowym. Gdyby tu zawędrowały osoby wychodzące z założenia, że hotel trzygwiazdkowy to survival, to zapewne opuściłyby ten przybytek nawet bez prób rozpakowywania się. W ten weekend jednak prawie cały ośrodek zajmowały osoby z forum podróżniczego, dla których - w większości - równe łóżko i bieżąca woda były aż nadto względem potrzeb.
W porównaniu z innymi pokojami, ich był większy. Mieściła się tam stara, duża szafa, umywalka, mały stolik i dwa fotele z wypalonymi śladami po papierosach - co bardzo ironicznie współgrało z naklejką z napisem "zakaz palenia" na drzwiach. Oprócz tego mieściły się dwa łóżka, małe i większe. Miejsca było dość, że nawet po wstawieniu do środka obu, gotowych już do jazdy rowerów, można było zupełnie swobodnie przemieszczać się, a nawet mijać.
Podniósł się leniwie i w piżamie poczłapał nastawić wodę na kawę. W sąsiednich pokojach zaczął się już ruch, ale jak na razie korytarz był kompletnie pusty. Po chwili spędzonej w pokoju, gdzie podziwiał niewiarygodnie wyglądającą mieszankę, którą na śniadanie spożywała Hipcia, wrócił po czajnik i zalał sobie kubek do pełna. Sytuacja na korytarzu nie zmieniła się. W pokoju usiadł i spokojnie wwlekł na siebie spodenki. Tym razem, po raz pierwszy od początku jeżdżenia w ultramaratonach, postanowił jechać nie tylko w spodenkach, ale również w koszulce jednego z ukończonych maratonów. Powód był prosty: uczeni twierdzą, że w jasnych koszulkach jest chłodniej.
W międzyczasie za oknem zaczął się leniwy ruch. Pojedynczy ludzie podchodzili do zaparkowanych na szerokim, wyasfaltowanym parkingu samochodów, zabierali stamtąd różne rzeczy. Niedługo później zaczęły pojawiać się pierwsze rowery. Ubrani w obcisłe ciuchy zawodnicy zaczęli się pojawiać niemalże znikąd, zbijać w osobne grupki, rozmawiać i komentować. Hipek wyprowadził oba rowery kolejno na zewnątrz, ustawił je pod ścianą "hotelu", na pierwszym wolnym miejscu, w rzędzie elegancko stojących maszyn czekających już na wyruszenie w trasę.
Pierwsze grupy właśnie startowały. W tym roku postanowiono o odwróceniu kolejności startów, dlatego też, startując w ostatniej grupie wyjeżdżającej na dystans 500 km, miał jeszcze czas na spokojne zebranie się. Rzucił okiem na pierwszych, rozpoczynających właśnie swą przygodę kolarzy i z niepokojem zerknął na niebo. Zapowiadała się idealna, czysta, niczym niezmącona, upalna pogoda, wprost idealna na katowanie się na podjazdach, gdy wlekący się pod górę kolarz swoją dynamiką nie wzbudza nawet podmuchu w stojącym, gorącym powietrzu, już nie mówiąc o możliwości ochłodzenia się o nie. Z przekąsem pomyślał, że na podjazdach będzie można przynajmniej się łapać powietrza i odeń odpychać, co znacząco ułatwi utrzymanie równowagi.
W pokoju przebrał buty na szosowe, wrzucił na plecy bukłak pełen wody i zabierając Hipcię, która z dużym prawdopodobieństwem skończyła już śniadanie, z butelką izotonika w ręce poczłapał w kierunku startu. Pozostało jeszcze około kwadransa, więc włączył odbiorniki GPS, by spokojnie zaktualizowały swoją pozycję, upewnił się, że trasa poprawnie się wyświetla i posnuł się trochę po okolicy, zagadując kilka osób na zwyczajne, kulturalne, przedstartowe pogaduszki.
W końcu wystartowała przedostatnia grupa. Zabrali rowery i potoczyli się na start. Słońce już zaczynało przygrzewać. Tuż obok pojawił się Tomek Niepokój, w nowym stroju Maratonu Północ-Południe. Jak można było przypuszczać, mówił coś o rześkiej temperaturze. Takiemu to dobrze, pomyślał Hipek, w słońcu zmarznie, w nocy się ubierze.
Z tłumu kibiców rzucono "ci za to nie wyglądają na zestresowanych, raczej na zblazowanych". I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, cała grupa zaczęła wyglądać na jeszcze bardziej znudzoną startem, niż pierwotnie to wyglądało. Rozpoczęło się ziewanie, przewracanie oczami i wykładanie się na kierownicy. Ten festiwal obijania się przerwało odliczanie do startu i po chwili kilka par kół rowerowych z szuraniem rozsypanego gdzieniegdzie żwiru, pomknęło w kierunku bramy wyjazdowej z ośrodka.
Na wstępie przywitał ich podjazd do głównej drogi. Ale to tylko tak na rozgrzewkę, bo po chwili cała grupa rozciągnęła się w zjeździe. Pierwszy ruszył WujekG. Na czele drugiej grupy jechała Hipcia. "Zapewne już niedługo" - pomyślał Hipek i w tej chwili po lewej stronie zobaczył ruch.
Gdyby umiał przewidywać przyszłość, to zapewne nie zdziwiłby się widząc rozmowę na Messengerze z poniedziałku bezpośrednio po maratonie, gdzie wytykał Tomkowi odejście od pierwotnych założeń:
Hipek: Nawet na mp miałeś jechać swoje i wytrzymałeś bez gonienia Gubały niecałe 800 m.
Tomek: No bo Wojtek uciekał...
Walka o zwycięstwo rozpoczęła się więc niecały kilometr od startu. Rowery przyspieszyły w okolice 50 km/h i pomknęły w dół zjazdu, próbując błyskawicznie skasować "ucieczkę". Pomknęły, ale prawie wszystkie, bo nasz bohater ze spokojem skontastował, że właśnie sprawy ułożyły się bardzo dobrze. Od tego momentu mogli jechać spokojnie, swoim tempem, nie narażając się na to, że staną się ofiarami strategii "Na Casanovę", którą można pokrótce opisać jako "wykorzystaj i porzuć".
Dość szybko mijają pierwszego zawodnika, który siedział na przystanku i najprawdopodobniej zajmował się swoim przednim kołem. Przynajmniej tak to wyglądało z perspektywy jazdy, bo pozbawiony koła rower stał na betonie obok przystanku. Przedniego koła nie było nigdzie widać.
Początek trasy był idealny. Ładny, równy jak stół asfalt prowadził przyjemnymi terenami, droga meandrowała pomiędzy sięgającymi widnokręgu łąkami, wspinała się na niewielkie pagórki i łagodnie z nich opadała. Wiatr, najbardziej irytujący przeciwnik na maratonach, tym razem uprzejmie wiał w plecy i pomagał, jak tylko mógł. Sielanka trwała.
Niedaleko Strzegomia z przodu zauważyli znajomą sylwetkę. Koszulka w rozpoznawalnych z daleka, biało-czerwonych barwach, w charakterystyczny wzór, jazda bez kasku i pozycja, która wskazywała na jazdę na prostej kierownicy. Gdy podjechali bliżej, okazało się, że mieli rację w swoich przypuszczeniach - Wigor. Okazało się, że ów dość szybko odpuścił mocne tempo swojej grupki i teraz jedzie sobie spokojniej.
Gdy pokonywali właśnie przyjemnie zadrzewioną, wąską aleję, powoli doganiając widoczną już od kilku kilometrów grupę czterech kolarzy, a Hipek zastanawiał się, dlaczego właśnie jezdnią, skoro tuż obok prowadziła bardzo przyjemna, równiejsza nawet, droga rowerowa, z kontemplacji wyrwał go fakt pojawienia się obok dwóch zawodników. Dwóch, którzy powinni być już daleko z przodu: WujkaG i Ryśka Herca. Obaj wyjaśnili ze śmiechem, że kawałek wcześniej zgubili drogę i ruszyli do przodu, gonić czołówkę.
Pierwszy większy podjazd na maratonie okazał się być niewielką ścianką, długości około trzech kilometrów, mającą kulminacyjne nachylenie około siedmiu procent. Można tu było też bardzo szybko zauważyć, jak góry rozdają karty: grupa, która jeszcze przed chwilą jechała razem, błyskawicznie rozsypała się na długości dwustu metrów. Tu już każdy jechał sam i samodzielnie walczył z grawitacją.
Na szczycie okazało się, że tuż przed nimi jedzie kolejna, jeszcze większa grupa. Po skręcie w lewo, w wojewódzką "365", zaczęli ją powoli doganiać. Na miejscu okazało się, że jedzie tam sporo znajomych twarzy, między innymi Dodoelk, Młody i Wąski. Kilkaset metrów przed grupą, skupiony na drodze i własnych słuchawkach, trwał,omijający nierówności, sam Pan Prezes Elizium. Na widok naszych bohaterów wykrzyknął tylko "No, dopiero teraz?!".
Asfalt wyraźnie się zepsuł. Na pierwszym jego fragmencie z tyłu wyskoczyła niewielka grupka pościgowa, ale po chwili zostali z tyłu. Trzyosobowa grupa pomknęła w dół, mając na oku kogoś jadącego z przodu: w stroju GMRDP, ale kompletnie nierozpoznawalnego. Pech chciał, że akurat trzymał takie samo tempo i jego przewaga malała, ale powoli. Gdy w końcu go złapali, okazał się być nim Skaut. I tak oto grupka z trzyosobowej stała się już czteroosobową. Nie na długo jednak. Obaj koledzy, Wigor i Skaut, odjechali na jakimś zjeździe i na niewielkim pagórku w okolicach Kaczorowa wyrobili sobie dwustumetrową przewagę. Na jednym z zakrętów okazało się, że niespodzianek jednak tu nie brak: przystanek techniczny zrobił Wigor, za to z przodu pozostał Skaut z jakimś nieznanym jeszcze zawodnikiem.
Przed skrętem z drogi wojewódzkiej zaszły kolejne zmiany: Skaut wyparował gdzieś, prawdodpodobnie pojechawszy szybciej, za to kolega, który z nim jechał zaczął... wracać. Wszystko się wyjaśniło, gdy ujrzawszy naszą dwójkę, zawrócił tuż za nimi. Był to Pumpernikiel, który... nie miał nawigacji. A nawigacja akurat tu była potrzebna: szykował się podjazd pod przełęcz, ale najpierw trzeba było dwukrotnie skręcić, by znaleźć się na niewielkiej, wąskiej i nagle wyjątkowo stromej drodze.
Pierwszy z dwóch największych pagórków na tej trasie, przełęcz Rędzińska. Od Wieściszowic podjazd miał około trzech kilometrów o nachyleniu średnio 10%, za to z drugiej strony zapowiadał się łagodniejszy zjazd - około pięciu kilometrów o nachyleniu niecałych 6%. Rozpoczęła się powolna, cierpliwa wspinaczka, zacienionym podjazdem. Sam podjazd chwilowo był olbrzymim festiwalem bikewalkingu - po samą górę było widać zawodników pchających rowery. Część zawodników jechała, część pchała, jak komu było wygodniej.
Plany związane z przełęczą w tym dniu mieli nie tylko zawodnicy Maratonu. Dobrze zorganizowana grupa bawiąca się zjazdami stała w okolicy zaparkowanego samochodu. Zabezpieczenie na dole i na górze porozumiewało się za pomocą krótkofalówek, co sprawiało wrażenie bezpieczeństwa. Z góry zjechał najpierw ktoś na czymś w rodzaju nietypowej deskorolki. Ale to, co później się zdarzyło, przekreśliło domysły o rozsądku organizatorów tej zabawy. Z góry zleciało dwóch facetów na małych, trójkołowych rowerkach, które wprowadzali w poślizg i ślizgali się po całej dostępnej szerokości drogi - od pustej, prawej krawędzi, do zajętej, lewej, tuż przy kolumnie pchających lub jadących rowerzystów. Gdy jeden ze zjeżdżających przemknął w swoim "kontrolowanym" poślizgu kilkanaście centymetrów od jadącej Hipci, Hipek mruknął pod nosem coś o obcinaniu łbów idiotom. Mądrzejszym pomysłem mógł być tylko zjazd na byle czym, pod warunkiem, że "byle czym" będzie, na przykład, stary Żuk, pozbawiony hamulców.
Przełęcz była sztywna, twarda, trzymała nachylenie mocno, ale, co warto zauważyć, zacieniona, dzięki czemu słońce nie dawało się aż tak bardzo w znaki. Gdy skończył się las i droga zaczęła powoli wyjeżdżać w górę, dało się zauważyć dużą grupę rowerzystów na szczycie. W okolicy zaparkowanego samochodu stała już grupka rozgadanych i roześmianych rowerzystów. W tej grupie stali między innymi Księgowy, Rapsik i Jelona. Tyle w każdym razie udało się na szybko zauwaćyć.
Przełęcz Rędzińska była również pierwszym punktem kontrolnym maratonu, ale myliłby się ten, który uznałby, że jest to wystarczający powód do zatrzymania się. Bezwzrokowe pisanie na Solidzie to jest niezbyt trudna sztuczka, a przy dobrze skonfigurowanym telefonie można wysłać obowiązkowego SMS-a w ciągu kilku sekund i po chwili już trzymać dwie dłonie na kierownicy i przygotowywać się do zjazdu.
Przełęcze już są tak skonstruowane, że z jednej strony miewają podjazd, a z drugiej zjazd. Pojedyncze wyjątki, takich jak Passo di Crocedomini w Alpach, na którą się najpierw zjeżdża, a później się z niej zjeżdża, są tylko ciekawostkami geograficznymi, dowodem na dobry humor Opatrzności, która tworzyła ten piękny świat, albo po prostu doskonałym powodem na to, by mieszać w rocznikach statystycznych, regułach infrastruktury drogowej i wszystkich miejscach, gdzie próbuje się sprowadzić rzeczywistość do zasad, reguł i cyferek. Rędzińska była przełęczą skonstruowaną na sposób tradycyjny; skoro więc z jednej strony miała podjazd, z drugiej można było z niej zjechać. Czysto informacyjnie warto wspomnieć, że przełęcze umożłiwiają również zjazd tą stroną, którą się podjechało i nie jest to również ostatnia forma ich opuszczenia. Nie dotyczy to jednak omawianego przypadku, gdyż ślad wgrany na GPS-a prowadził w dół, drugim, łagodniejszym już zboczem.
W drugą stronę, pod górę, widoczny z daleka, w pomarańczowej koszulce, wehikuł swój pchał Hansglopke, a kawałek później, żwawym kurcgalopkiem, goniła go Starsza Pani. Na tym skończyła się lista mijanych tu trzysetkowiczów. Po chwili na zjeździe wyprzedził ich wygodnie ułożony na lemondce Rapsik i dookoła wyparowali wszyscy zawodnicy.
Kolejnym wyzwaniem było wdrapanie się na Przełęcz Kowarską. Rapsik, który jeszcze przed chwilą był jedną z kilku niewielkich figurek majaczących na zakrętach, teraz nagle jął się konsekwentnie przybliżać razem z pozostałymi, doganianymi zawodnikami. W końcu zostali z tyłu. Z niewielkiej grupki wyrwała się jedynie dwójka, z których do samej przełęczy pozostała tylko jedna - Byczys - wydoczny z daleka w swoim nowym stroju MPP.
Im bardziej skrzyżowanie na samej przełęczy się zbliżało, tym bardziej stawało się znajomym. W końcu nastąpiło olśnienie - to tutaj zjeżdża się z przełęczy Okraj i to właśnie to miejsce było tym, które zapisało się w ich pamięci podczas powrotu z poprzedniej wyprawy w Alpy. Nie było jednak co wspominać, krótkie "to tu, pamiętasz?" zabrzmiało w powietrzu i zaczął się zjazd. Hipek, który do tej pory jechał z tyłu, korzystając z rozcinajacej powietrze jak brzytwa Hipci, teraz wypchnął się na początek i ruszył w dół zbocza. Trzy leniwe pchnięcia nogami, wygodna pozycja na kierownicy i po chwili już z zadowoleniem zauważył, że pierwszą cyfrą w oknie wskazującym prędkość, była czwórka. Obejrzał się kontrolnie, by sprawdzić, czy reszta grupy trzyma się koła i prawie zamarł. Hipcia z Byczysem właśnie zaczynali się rozpędzać, jakieś dwieście metrów z tyłu. Na zjeździe nie było co się łapać, więc popędził w dół i pozwolił się dogonić dopiero na wypłaszczeniu, tuż przed skrętem na Kowary. Razem już skierowali się wąskimi dróżkami prowadzącymi przez niewielkie wioski w okolice Podgórzyna.
Tutaj trzeba było skręcić w bok z drogi głównej, rowery zwolniły odrobinę, a chwilę później Byczys wyskoczył do przodu i pojechał sam. Hipek przeprowadził za to przeliczenie posiadanych zapasów wody i stwierdził, że albo tankują teraz, w ostatnim przyjaznym sklepie, który miał znajdować się gdzieś w okolicy, albo liczą na to, że na obecnych zapasach podjadą nadchodzący podjazd i przelecą cały czeski fragment. W ostateczności, tuż za granicą, będą zmuszeni do kupienia wody. Decyzja została podjęta, rowery zatrzymały się przy starym, niskim budynku z łuszczącym się tynkiem, pod którym, jak gargulec łypiący z murów na wszystkich zbliżających się do zamku, tkwił, zapewne od wielu lat, lokalny mieszkaniec. Hipek otworzył ostrożnie suwak torby podsiodłowej, której, jak to ostatnio modne w firmie Topeak, słabym punktem był właśnie suwak, wydobył garść banknotów i ruszył do środka. Próbował uporządkować kilka rzuconych podczas zatrzymywania się cyfr, które obrazowały docelową pojemność bidonów i oczekiwaną pojemność przyniesionych ze sklepu łupów, ale w końcu machnął ręką, oszacował ilość z górką i zaczął przeglądać zasoby sklepu.
Jak to zwykle w małych, wioskowych sklepach, asortyment był dość ubogi, ale na szczęście tego, czego potrzebowali, było pod dostatkiem. Wyrzucił na ladę kilka butelek wody, zapłacił i wybiegł. Jedną butelkę otrzymała Hipcia, z drugiej zaczął napełniać swoje bidony, rejestrując kątem oka, że do ostrożnie obserwującego ich obywatela dołączył drugi i teraz obaj, wymieniając ciche uwagi, przyglądali się procedurze napełniania wszystkich bidonów i bukłaków.
Zostało pół butelki wody. Hipek z westchnieniem ulgi przyjął ten fakt i, nie zastanawiając się nad tym, co zrobić z nadmiarem wody, bez wahania wylał ją na swoją głowę. Gdy wyparskiwał właśnie nadmiar, który zalewał mu oczy i nos, przed sklep zajechał Vuki, który właśnie nadłożył trochę trasy, upewniając się, że w kierunku granicy sklepów już nie będzie i aktualnie zjeżdżał po zakupy. Gdy odstawiał rower, z tyłu nadjechał kolejny zawodnik. Czas ruszać.
Przełęcz Karkonoska to jeden z najbardziej znanych i owianych legendą polskich podjazdów. Dla niektórych jest celem samym w sobie, dla innych możliwością sprawdzenia się, niektórzy twierdzą, że jest tam aż 30%, a niektórzy, że nachylenie wcale nie dochodzi nawet do 25%. Pojawia się w wielu rozmowach i opowieściach i nieustannie kusi by podjechać i samemu zobaczyć, jak to jest.
Trasa prowadziła powoli pod górę. Gdzieś tu, przed samym podjazdem, zlokalizowany miał być punkt kontrolny, przy zabytkowym tramwaju, który upamiętniał linię, która właśnie w tym miejscu miała swój końcowy przystanek. Tutaj też zaczęło robić się stromo. Do samej Przesieki podjazd prowadził wąską dróżką wijącą się pomiędzy budynkami, starymi, pamiętającymi dawną epokę pensjonatami wyposażonymi w archaiczne neony i prezentującym coraz więcej zieleni dookoła. Im wyżej, tym widoki stawały się ładniejsze i było ich więcej.
Na jednym z zakrętów zobaczyli kilku kolegów, w tym Wigora, Turystę i Krzyśka Sobieckiego, którzy pod jednym z okolicznych budynków uzupełniali wodę. Jak się okazało, ostatni sklep był właśnie tutaj i udało się go im zupełnie przypadkowo odnaleźć. Podniesienie dłoni wystarczyło za krótkie pozdrowienie.
W Przesiece, na zakręcie sporej serpentyny, można było zauważyć tory do try w pentaque, później zabudowania zaczęły powoli zanikać i rosnące dookoła drzewa i łąki zostały przejęte przez las. Żeby rozpocząć podjazd, trzeba było sforsować jeszcze jedną przeszkodę - duży, zielony szlaban zagradzał drogę, zmuszając do obejścia go dookoła po sypkim piasku. Potem już był tylko asfalt. Asfalt stromego podjazdu, lichy cień ofiarowany przez, nie wiedzieć czemu, niezbyt gęsto rosnące drzewa i słońce, uparcie świecące z góry. W związku z tym, że wiatru prawie nie było, a słońce nie przestawało grzać, postanowił wylać sobie trochę wody na głowę. To był zły pomysł: mieszanka wylanej wody i potu, który tkwił uwięziony w czapeczce pod kaskiem i najwyraźniej czekał na kroplę, która przeleje czarę, wylała się na twarz wodospadem słonej wody, odbierając na chwilę oddech i, na dłuższą chwilę, możliwość widzenia świata.
Najbardziej stromy fragment zaatakował niedługo później. Wdrapywali się cierpliwie. Hipcia była już kilkanaście metrów z przodu, gdy Hipek usłyszał dziwny syk w okolicy tylnego koła. Nie taki, jaki wydaje powietrze ulatujące z dętki... To znaczy taki sam, ale dużo dłuższy i nieprzerwany. Powietrze z cienkiej, szosowej dętki, umknęłoby w jednej chwili, w jednym, krótkim, złowrogim syknięciu niby trzaśnięcie biczem, tymczasem dźwięk, który słyszał z tyłu, brzmiał raczej jak gaz uchodzący z butli. Przez chwilę tylko przemknęło mu przez myśl, że szkoda by było zsiadać na podjeździe i nie podjechać go na raz, ale ciekawość i, co ważniejsze, rozsądek, zwyciężyły i zatrzymał się. Powodem złowieszczego dźwięku był najzwyklejszy listek, który tkwił sobie bezczelnie, zaklinowany pod szczęką tylnego hamulca i szeleścił w najlepsze, obcierając o oponę.
Miejsce, w którym się zatrzymał, nie należało do najlepszych na takie zabawy. Niecałe dwa metry dalej w asfalcie ziały dwie duże dziury, zostawiając między sobą wąski, kilkunastocentymetrowy pasek, po którym można było przejechać. Wbicie się z powrotem na rower, wpięcie w pedały i przejechanie przez wąski most pomiędzy dziurami wymagało nieco ekwilibrystycznych zdolności, ale za drugim razem szczęśliwie się udało.
Gdy dojeżdżał do skrzyżowania z Drogą Sudecką, Hipcia miała już dobre pięćdziesiąt metrów przewagi i właśnie podejmowała dalszą część wspinaczki. Zauważył, że niebieska koszulka jednego z zawodników, która do tej pory migała daleko między drzewami, znacznie się do niego zbliżyła, dlatego, że ów cierpliwie pchał rower pod górę. Po chwili dowiedział się, dlaczego tak robił. Najbardziej - jak do tej pory - stroma część podjazdu zaatakowała bez ostrzeżenia. Chciał spojrzeć i samodzielnie zweryfikować mityczne procenty nachylenia, ale Garmin, ustalający prędkość na podstawie satelit, poniżej pewnej prędkości przestał cokolwiek pokazywać, więc na pulpicie z przodu widniały dwa zera: stoisz w miejscu, więc nachylenia też nie ma.
Postać z przodu okazała się być Memorkiem. Dogonił go, gdy nachylenie stawało się lżejsze, zamienił kilka zdań i ruszył dalej. Hipcia właśnie wisiała z przodu, mając już dobre sto pięćdziesiąt metrów przewagi. W myślach stwierdził, że przy dwudziestu procentach nachylenia, osiem to jest prawie płasko i nieco przyspieszył, powoli, mozolnie rozpoczynając odrabianie strat. Daleko z przodu Hipcia dojechała do jakiejś figurki, która wyszła na asfalt spod jakiejś choinki. Poza konturami nie widział nic i nie był w stanie się domyślić, kto to może być, ale gdy gromki dźwięk powitania rozniósł się po lesie i, odbijając od wierzchołków drzew, spłoszył kilka co bardziej strachliwych ptaków, wszystko stało się jasne. Gdy podjechał bliżej, przypuszczenia potwierdziły się. Waxmund cierpliwie katował podjazd. Wymienili kilka uwag dotyczących samego podjazdu i, ponieważ właśnie zaczął się drugi, najbardziej wymagający odcinek, obaj skupili się na rytmicznym pedałowaniu.
Hipek z zadowoleniem stwierdził, że udało mu się odrobić mniej więcej jedną trzecią straty, a gdy Hipcia na jakiejś muldzie nie utrzymała równowagi i musiała zeskoczyć z roweru, z przyjemnością zatrzymał się na chwilę, zauważając, że to samo zrobił z tyłu Wax.
Chwilę później z góry dało się słyszać szuranie kół o naniesiony na drogę żwir i z góry zjechał na rowerze kamikaze. Krzycząc "uwaga!" pomknął w dół, bogowie jedni wiedzą, czy siejąc dla nich pogardę, czy próbując osobiście się z nimi spotkać. Na szlaku, wśród kilku osób, które były w okolicy, zapanowała konsternacja. Gdy kilka osób wymieniało półgłosem uwagi, Hipek uznał, że należało podjąć wspinaczkę. Hipcia zaczęła kontynuować podróż i nie można było pozwolić, by zbyt długo musiała czekać na szczycie.
Na ostatnim wypłaszczeniu zdjął wetknięte na czas podjazdu w kask okulary i założył na oczy. Momentalnie zaparowały, wskutek czego na środku asfaltu przez chwilę czekał, aż będzie w stanie zobaczyć, która z asfaltowych odnóg prowadzi w dół. Ruszyli, jeszcze na samym początku mijając Byczysa, który właśnie z uśmiechem kręcił się koło lodówki z zimnymi napojami.
Wiatr przyjemnie chłodził na zjeździe. Już na pierwszych zakrętach przegonił ich Wax i zostali sami. W końcu wyjechali z lasu i rozpoczęli długi, lekko nachylony zjazd w kierunku Vrchlabi. Tam bezbłędnie trafili w wyraźnie oznaczony na mapie skręt w prawo i, przebiwszy się przez miejscowość, wyjechali na główną drogą prowadzącą w kierunku Trutnova, powoli zbliżając się do majaczącego kilkaset metrów z przodu Waxmunda. Wyprzedzili go na podjeździe pod Černý Důl; chwilę później droga poprowadziła ich zjazdem praktycznie do samego Trutnova. Przez miasto przebili się prawie bez problemów, pomijając incydent z pomyleniem zjazdów z ronda i próbą opuszczenia miasta nie tą odnogą, którą trzeba było. Na szczęście pomyłkę udało się dość szybko naprawić.
Ochota na spieszenie się opuściła ich nagle. Na pagórkach prowadzących prosto w kierunku Polski, zaczęli miejscami jechać obok siebie, rozmawiać i obijać się. Tak, jak wcześniej milcząco pracowali, wymieniając tylko zdawkowe uwagi, tak teraz zaczęły się żarty i śmiechy, dyskusje na temat dalszej części drogi i tej już przejechanej, opinie na temat obu najtrudniejszych przełęczy. Sielanka trwała, a zachodzące powoli słońce dyskretnie dodawało uroku całej jeździe. Można by było uznać, że nie jest to ultramaraton, którego połowy nawet jeszcze nie przejechali, a wycieczka dwójki Polaków, który wybrali się zwiedzić Czechy i właśnie wracają do hotelu.
Na podjeździe mignęła pomarańczowa koszulka. Chwilę później okazało się, że jest to facet na poziomym rowerze. Gdyby sprawdzili wcześniej trasę krótszego z maratonowych dystansów, wiedzieliby, że ten fragment wszyscy mają wspólny i jadą razem aż do punktu żywieniowego. Tymczasem szczerze zaskoczeni przywitali się z Hansemglopke i ruszyli dalej.
Do Mieroszowa prowadziła znana z GMRDP droga, którą półtora roku temu pokonali, ale jadąc w drugą stronę. Po niewielkich, irytujących pagórkach i niezbyt równym asfalcie. Tuż przed miastem ostrym skrętem skierowali się w stronę granicy. Chwilę później widzieli z daleka widoczne litery "PŻ" na wielkim plakacie przypiętym do drzewa. Gdy zajedżali na punkt żywieniowy, z niego właśnie ruszał zawodnik w charakterystycznej, rozpoznawalnej z daleka koszulce - Szafar.
Na punkcie uwinęli się błyskawicznie. Mimo stołów uginających się od wszelakich dóbr i przemiłej obsługi, skupili się tylko na najpotrzebniejszych rzeczach: soku pomarańczowym i wodzie, bananach wrzuconych do kieszeni i kawałku pomarańczy wziętym do ust. Najwięcej problemów sprawił bukłak Hipci, który uparcie nie chciał się zamknąć. W końcu wszystko się domknęło i można było potoczyć się dalej, w kierunku kolejnego, czeskiego odcinka.
Zjazd do Czech był nieprzyjemny. Po wąskiej drodze w kierunku Polski przemykał sznur samochodów, z których pierwsi kierowcy widzieli jadących we dwójkę rowerzystów, ale jadący dalej byli już zaskoczeni, co zmuszało do kilkakrotnego zwolnienia i jazdy po piaszczystym poboczu. Gdy w końcu wyjechali na drogę prowadzącą przez znany, piaskowcowy wspinaczowy rejon Adršpachu, po krótkiej wspinaczce można było puścić się w dół niezbyt szeroką drogą prowadzącą przez klimatyczne, przyjemne wioseczki. Hipcia nieszczególnie spieszyła się na zjazdach, wybierała drogę rozważnie i z godnością, dlatego też Hipek, śmiało korzystający ze zjazdów i z racji większej masy jeżdżący na nich sporo szybciej, kilka razy musiał zwolnić i poczekać. Niezbyt wielkie było to pocieszenie po lekcjach, które dostawał praktycznie na każdym podjeździe, ale lepsze to, niż nic.
Do Polski wjechali w tak niespodziewany sposób, że Hipcia nawet nie zdążyła się zorientować, że po drugiej stronie rzeczki jedzie już w innym kraju. Znany z Gór MRDP podjazd Szosą Stu Zakrętów pokonali obok siebie, gawędząc i wspominając wyścig sprzed półtora roku. W pewnym momencie z tyłu pojawiła się dwójka, szybko zbliżających się rowerzystów. Byli to Martink i Przemielony, których obu, jak okazało się dopiero później, minęli na punkcie żywieniowym. Po wymienieniu kilku słów ruszyli żwawo do góry, by na szczycie podjazdu ubrać się cieplej przed nadchodzącą nocą.
Na ubieranie się jeszcze było za wcześniej, przynajmniej zdaniem Hipków. Minęli chłopaków na szczycie podjazdu i ruszyli do zjazdu. Natychmiast dało się czuć chłód wieczora, który powoli zaczynał wypełniać doliny i zaczynał powoli dawać się we znaki. Nieco cieplej zrobiło się po zjeździe, gdy od strony Radkowa ruszyli bardzo przyjemną dróżką prowadzącą po pagórkach, między polami. W końcu wyjechali na drogę wojewódzką, która prowadziła przez kolejne pagórki. Zapadł zmrok. Termometr wskazał trzynaście stopni powyżej zera. Temperatura bardzo dobra do jazdy na krótko, pod warunkiem, że nie jedzie się po pagórkach i co chwilę zjedża w niewielkie dolinki, oddając powietrzu całe, skumulowane ciepło. Do końca trasy planowane były kolejne zjazdy i podjazdy, więc Hipek zaproponował szybki postój na założenie jedynej warstwy wierzchniej, jaką posiadali w bagażu - kurtek przeciwdeszczowych. Gdy zakładali ubrania, z tyłu nadjechał Szafar. Spytał, czy wszystko w porządku i ruszył dalej przed siebie.
Cienka warstwa kurtki od razu podniosła komfort jazdy. Szybko dotarli do kolejnego punktu kontrolnego umieszczonego w Bystrzycy Kłodzkiej. Nie zatrzymywali się na brukowanym zjeździe, obowiązkowe SMS-y wysłali dopiero na dole, mijając po raz kolejny Szafara, który momentalnie ich dogonił, przejechał się chwilę w towarzystwie i pojechał dalej.
Na horyzoncie nawigacji było widać już szpileczkę oznaczającą początek podjazdu pod Puchaczówkę. Hipek już od dłuższej chwili próbował sobie przypomnieć ten podjazd; pamiętał, że pokonali go w przeciwnym kierunku, ale nie był w stanie go umieścić nigdzie na linii czasu historycznego już wyścigu. Podjazd był ciemny. Nudny i ciemny. Hipcia majaczyła kilkanaście metrów z przodu, a Hipkowi, jak zwykle przy takich okazjach, na ramieniu usiadł mały demon prześladujący ultramaratończyków - Zamułek. Siedząc lekko na prawym ramieniu cicho chichotał, który to dźwięk przypominał łagodny, kojący szum drzew, a co jakiś czas leniwie wyciągał jedno ze skrzydełek i jakby od niechcenia przesuwał po oczach Hipka. Po chwili ów po raz pierwszy posłusznie zamknął oczy. Obudziło go zsunięcie się na prawą stronę jezdni. Rozbudził się, nagłym ruchem głowy strącając Zamułka, który, fukając obrażony, zatoczył cztery kółka nad jego głową i usiadł, znów usypiająco chichocząc, tym razem na lewym ramieniu. Ponownie jak przed chwilą, Hipek opierał się, ale po dłuższej walce przymknął oczy i zsunął się z jezdni, tym razem na jej lewą stronę. To wystarczyło. Wyciągnął z torebki na ramie tabletkę z kofeiną, wrzucił do ust i popił sokiem z bidonu, po czym, mruknąwszy w stronę odfruwającego Zamułka kilka zaklęć, ruszył gonić tkwiące niedaleko czerwone światełko Hipci.
Przestrzeń z teraz i przestrzeń sprzed kilkunastu miesięcy zeszły się razem dopiero na zjeździe, na widok szyldu z napisem "Puchaczówka". Odżyły wspomnienia o przysypianiu na początku podjazdu, którym opuszczali Stronie Śląskie. Teraz do niego wjeżdżali. Prosto ze Stronia wjechali do Lądku Zdrój. Puste, wymarłe miasto dzieliło się ciszą tylko przez chwilę. Głośna muzyka z dyskoteki przytłumiła klekotanie rowerów, które powoli toczyły się pod górkę po bruku. Ostatni, większy podjazd. Rozmawiając o cyklu opowiadań, którego właśnie słuchał Hipek, i tłukąc się po dziurawej drodze, wyskrobali się do Czech, gdzie czekała ich miła niespodzianka - długi, prosty zjazd po ładnym, gładkim asfalcie, który doprowadził ich do samej granicy.
Stąd zostało już niewiele. Droga prowadziła po kolejnych pagórkach. Na horyzoncie zrobiło się najpierw szaro, później dało się rozpoznawać pojedyncze kontury. W końcu, nie wiadomo, kiedy, światła stały się niepotrzebne. Asfalty za to pogorszyły się znacznie. Sporo dziur, łat i nierówności pozwalało się cieszyć porą dnia. O tak wczesnej godzinie samochody były rzadkością, więc można było jechać całą szerokością drogi, niekiedy pokonując całe setki metrów lewą stroną, gdyż ta akurat w tym miejscu była dużo równiejsza. Tym, którzy ten fragment będą pokonywali kilka godzin później, gdy rozpocznie się poranny ruch, można było tylko współczuć - ograniczeni do wąskiego paska przy prawej krawędzi, będą musieli tłuc się, zaliczając wszystkie dziury po kolei i meandrować w poszukiwaniu tych, w które nie powinno się wjeżdżać i tych, w które wjechać można.
W okolicy Sieroszowa pokonali kolejne, większe wzniesienie i, radośnie patrząc dookoła, na piękną panoramę okolic, budząc śpiące po wioskach psy, zjeżdżali sobie prosto w kierunku Henrykowa. A tam czekał bruk. Pierwszą jego część udało się bezproblemowo objechać chodnikiem, ale na drugiej części, wyprowadzającej na kolejne niewielkie wzniesienie, trzeba było już swoje wycierpieć.
Do mety zostało około pięćdziesięciu kilometrów. To był dobry moment na końcowe przyspieszenie. Założenie było proste: Hipcia zasuwa na podjazdach, pilnując, żeby jednym, przypadkowym pchnięciem nie zgubić sapiącego z tyłu Hipka, on natomiast robi porządny tunel na zjazdach i pozwala je pokonywać tak szybko, jak to możliwe.
Przelecieli przez kilka rozświetlonych porannym słońcem wiosek, przelecieli Niemczę, na skrzyżowaniu, które oznaczono na mapie jako niebezpieczne, prawie nie musieli zwalniać - droga w obie strony była puściuteńka. Przyspieszanie blokowały kolejne dziury w asfalcie, które udawało się lepiej lub gorzej omijać, jeżdżąc od prawej do lewej, zygzakując i klucząc, niemalże w parodii tańca pijanego rowerzysty, który nad ranem, w niedzielę, właśnie wraca z wesela, a zagrywane przez całą noc disco-polo jeszcze gra mu w duszy i dodatkowo przeszkadza w równej jeździe.
Pozostał ostatni podjazd. Przełęcz Tąpadła. Póki mógł, trzymał koło. Jadąc razem minęli jednego z zawodników z krótszego dystansu, który właśnie pchał swój rower pod górę. Później już trzymanie koła było coraz trudniejsze, aż do momentu tuż przed przełęczą, gdy w końcu odpuścił. Zjechali się po kilkuset metrach, w okolicy pustego parkingu, który przelecieli, nie mając pojęcia, że kilka godzin później zawodnicy będą w tym miejscu musieli kluczyć między turystami krążącymi między samochodami a szlakiem prowadzącym na Ślężę.
Ostatni zjazd, na sam koniec, był już przyjemnym podsumowaniem całości. Ostatnim wyzwaniem pozostał sprint po szutrowej, grząskiej ścieżce w kierunku domku numer pięć, pod którą miało mieścić się biuro mety maratonu.
Na metę wpadł zasapany. Wysłał ostatnie SMS-y, przyjął medal i gratulacje ukończenia trasy i błędnym wzrokiem powiódł dookoła. Na ławce nieopodal w porannym słońcu grzało się kilku kolegów z Kórnika, którzy ukończyli dystans 300, przy stole stał jeszcze Szafar, który przyjechał dosłownie kilka minut wcześniej. Poza tym ruch był niewielki: kto ukończył, ten już spał, kto nie - ten jeszcze jechał.
Poczłapali leniwie w kierunku swojego pokoju. Rowery zostały postawione na korytarzu. Prysznic. Kilka łyków coli. Położyć się spać.
Obudziła go kolejna kropla potu spływająca po twarzy. O ile poprzednie mógł zignorować, o tyle ta właśnie spowodowała, że kompletnie się rozbudził. Godzinna drzemka, przerywana kręceniem się i krótkimi seriami irytujących snów miała niewiele wspólnego z faktycznym snem.
Poszwędali się nieco po terenie ośrodka, zjedli nadpsute kotlety w restauracji. Po kolejnej, krótkiej drzemce, z której tym razem wyrwał go kropiący deszcz, Hipek uznał, że to już. Trzeba się zbierać i ruszać. Spakowali rowery do samochodu, pożegnali się i ruszyli... w kierunku przeciwnym. Niedaleko w końcu był Elizium, który właśnie zbliżał się do mety, nie można było opuścić maratonu bez pożegnania się i pokibicowania.
Odnaleźli go kilka kilometrów przed przełęczą. Tłukł się z poważną miną po dziurach i w pierwszej chwili nawet nie zauważył dwójki wychylonych z samochodu ludzi. Chwilę dalej udało się zatrzymać i zamienić kilka słów. Po chwili Elizium ruszył w kierunku bazy, natomiast szary samochód powoli potoczył się w kierunku drogi krajowej numer osiem.
- DST 494.11km
- Czas 21:32
- VAVG 22.95km/h
- Sprzęt Czorny
Komentarze
Fajowe. Ale mylisz rzeczywistości. W takich opowieściach nie występuję, jak Pan Prezes. I to drugie. Albo tak, albo tak :P
Za straszenie mnie Tąpadłami doleję Ci dobrych uczynków do szali, żebyś przypadkiem trafił do nudnego i płaskiego nieba.
A "...podjazd był ciemny. Nudny..." hehe, zrobiłeś mi dzień :D
Jak zwykle klasa relacja. elizium - 12:43 poniedziałek, 26 czerwca 2017 | linkuj
Za straszenie mnie Tąpadłami doleję Ci dobrych uczynków do szali, żebyś przypadkiem trafił do nudnego i płaskiego nieba.
A "...podjazd był ciemny. Nudny..." hehe, zrobiłeś mi dzień :D
Jak zwykle klasa relacja. elizium - 12:43 poniedziałek, 26 czerwca 2017 | linkuj
"a kawałek później, żwawym kurcgalopkiem, goniła go Starsza Pani"
Przesłodki wyraz ten kurcgalopek:) giovanni - 13:57 sobota, 24 czerwca 2017 | linkuj
Przesłodki wyraz ten kurcgalopek:) giovanni - 13:57 sobota, 24 czerwca 2017 | linkuj
Ciekawa opowieść, mało ostatnio piszesz, ale jak już, to: - KLĘKAJCIE NARODY!
yurek55 - 20:11 piątek, 23 czerwca 2017 | linkuj
Marnujesz się na tym rowerze, zacznij pisać opowiadania/powieści - to było ciekawe opowiadanie!
vuki - 19:36 piątek, 23 czerwca 2017 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!