Sobota, 1 lipca 2017
Kategoria Hipek poleca, > 400 km, do czytania, solo
Pierścień Tysięcy Kropel
Na Pierścień planowałem... nie jechać. Po pierwszym miałem mocne postanowienie, że ja już się w to nie bawię, po drugim definitywnie postanowiłem, że próby śmierci z przegrzania to wyjątkowo nieelegancki sposób na odebranie sobie życia. Więc w tym roku... tak, zapisałem się po raz trzeci. W sumie nie wiem, dlaczego; chyba tylko dlatego, że termin jest rozsądnie oddalony od MRDP i najbardziej pasuje na maraton "tuż przed".
Prognozy pogody były... takie jak rok temu. Też wróżono Armageddon, miały być powodzie i rozwscieczony Zeus, a tymczasem była patelnia i coś tam nad ranem sobie popierdziało z chmury. Nie miałem więc wielkich oczekiwań. Nastawiałem się na dwie fazy: 1) przeżyć upał; 2) przeżyć noc.
Do bazy położonej w dobrze już znanych Swiękitkach dotarliśmy wczesnym wieczorem. Właśnie trwała odprawa techniczna, gdy ślizgając się na błocie toczyliśmy się w kierunku jakiegoś miejsca do zaparkowania. Wjazd na parking, jak zwykle, polegał na trafieniu między zaparkowane na kancie auto i małe drzewko, tym razem utrudniony przez rozjeżdżone w koleinach błoto.
Zawinęliśmy się w najdalszy kąt pola i zabraliśmy za rozstawianie namiotu. To znaczy: ja bawiłem się z wiatrem, a Hipcia poszła do toalety. Po chwili przyszedł Tomek i, po krótkim namyśle, postanowił przenieść się obok nas. Tym samym cały team Sanatorium zajął sobie ten sam fragment terenu, ograniczony drzewami, taśmą i naszym samochodem.
Wieczór upłynął na piciu piwa, rozmowach i... piciu piwa. Dość szybko poszliśmy spać, chociaż Hipcia nie spała za dobrze. Całą noc padał deszcz, a wiatr przygwizdywał nam na rurkach przy lemondce.
Pobudka zadzwoniła o szóstej. Niespiesznie zebraliśmy się i powoli zaczęlismy oporządzać i przygotowywać do startu. Wszystko szło świetnie aż do momentu, gdy okazało się, że połowa jest jeszcze rozbebeszona, a do startu tylko dwadzieścia minut!
Ostatnią rzeczą, nad którą się zastanawiałem przed ruszeniem, to ubranie. Prognozowana była - jak na razie - niewysoka temperatura, a ranek był nieco chłodny, więc postanowiłem ruszyć w bluzie, na którą uprzednio przepiąłem numer startowy.
Skoro już o numerach mowa, to może też dwa słowa o pakiecie. W porównaniu z poprzednimi edycjami organizowanych przez Roberta maratonów, ten pakiet był jednym z najlepszych. Numer startowy i wygodny, pojemny worek na przepak to standard (chociaż nowość na Pierścieniu), smycze PTJ to gadżet... ale akurat mi się przyda, ale plusem była duża płachta z naklejkami: na kask, na rower (zamiast numeru przypinanego trytytkami) i, jeśli ktoś potrzebował, na kurtkę. Klej nie był jakoś morderczy, a naklejki wielorazowe - w tym sensie, że źle przyklejoną można było korygować; tak właśnie zrobiłem ze swoim numerem na rower, który przyklejałem chyba trzy razy.
W końcu potoczyliśmy się w kierunku startu. Pokonawszy kilka błotnych pułapek, odebrawszy trackery, stanęliśmy pod nadmuchiwaną "ścianką", oddani na łaskę fotoreporterów, kibiców i nieubłaganie odliczającego w dół licznika.
W końcu: start!
Start - PK 1
I... ruszyliśmy na piechotę. Początek był błotnisty, dopiero na drodze wsiedliśmy i całą szóstką zaczęlismy jechać przed siebie. Minęliśmy stojących strażaków i... co dalej? W zeszłym roku nie trzeba było się rozpędzać, bo zaraz czekał na nas kolejny postój, przed startem ostrym.
Nasza zdezorientowana grupka potoczyła się jeszcze przez chwilę, a potem nagle wszyscy zaczęli mnie wyprzedzać. Hipcia krzyknęła "a ty co?!" i zorientowałem się, że to chyba już.
Włączyłem Garmina i powoli ruszyłem za nimi. Chwilę zajęło mi ustawienie się, sprawdzenie muzyki i weryfikacja poprawności systemów (czyt.: cyferki na wyświetlaczu się zmieniały) i zacząłem się toczyć. Po jakichś dwóch kilometrach przyspieszyłem i wyprzedziłem KIESWY-ego i Hipcię, a po chwili również CFCFana. Ułożyłem się wygodnie na lemondce i czekałem na dziury. Bo albowiem ten odcinek miał być najbardziej dziurawy.
Dziur nie stwierdziłem, przynajmniej zbyt wielu. Ruch nie był duży i można było bez problemu omijać istniejące nierówności. Ale, tak szczerze mówiąc, niezbyt się na nich skupiałem. Muzyka grała, wiatr wiał w plecy, więc jechało się samo... to czego chcieć więcej?
Na punkt w Jezioranach zjechałem, praktycznie mijając się z CFCFanem, który właśnie ruszał. Tymczasem ja utknąłem w kilkuosobowej kolejce. Obsługa punktu bardzo starannie podbijała karty i kaligrafowała godzinę.
PK 1 - PK 2 (Mragowo)
W koncu udało się ruszyć. Miałem jeszcze zapas picia, więc nie było potrzeby uzupełniania zapasów. Wyjeżdżając minąłem się z Hipcią, wetknąłem słuchawki w uszy i ruszyłem.
Robiło się coraz cieplej, trochę zacząłem myśleć o tym, że założenie bluzy nie było dobrym pomysłem.
Wyprzedziło mnie kilku kolegów z kolejnych grup solo. Ja z kolei minąłem kilku solistów, w pewnym momencie dogonił mnie Zdzisiek Kalinowski i jechał za mną, równo, jakieś 150-300 m z tyłu.
Razem dojechaliśmy do Mrągowa. Tutaj małe zaskoczenie: do picia była tylko półlitrowa butelka wody. Zatankowałem, wrzuciłem do kieszeni banana i ruszyłem dalej.
PK 2 - PK 3 (Wydminy)
Ruszamy znowu razem, ale szybko muszę się zatrzymać. Woda nie spada z nieba, trzeba o nią samemu zadbać. A moje zapasy chwilowo wypływały ze mnie dość obficie, mocząc całą bluzę. Za ciepło!
Zaparkowałem na przystanku, zdjąłem bluzę, przepiąłem numer startowy na krótką koszulkę (a zdjęcie jej naprawdę wymagało zachodu) i w końcu mogłem jechać i tracić trochę mniej wody
Ten fragment (historycznie) pamiętam jak przez mgłę: zasypiający i pólprzytomny, rok temu pokonywałem ją w drugą stronę. Teraz szło dużo lepiej, do tego miałem okazję zobaczyć to, czego w poprzednich edycjach nie było widać po ciemku.
Na fragmencie prostej dogonił mnie gnający Rysiek Herc. Minął, zagadał i pojechał dalej.
Za Rynem był fragment dziurawej drogi, na którym rok wcześniej padał deszcz i, co pamiętam bardzo dobrze, na chwilę udało mi się rozbudzić. Teraz dziury były nadal, a na fragmencie prostej około pięciu solistów, w tym ja.
Jechali w miarę równym tempem, więc sporą część księżycowego traktu przejechałem z nimi, potem jednak przyspieszyłem i po chwili zostałem sam. Akurat teren był do tego stworzony - lekko z górki, potem... lekko z górki, więc przyspieszenie poszło gładko. Zastanawiałem się, czy to był dobry pomysł, ale nie lubię jeździć w grupach solistów, bo siłą rzeczy jest to nierówna jazda - chyba że się jedzie na samym początku.
Droga byla spokojna, chociaż momentami z naprzeciwka wyjeżdżały samochody rajdowe, sporo było też takich z nalepkami za szybą; pewnie transport między etapami, akurat wtedy, gdy my jechaliśmy. Problemów nie miałem, ale inni koledzy skarżyli się na zbyt radosną jazdę zawodników.
Mijam przystanek, na którym rok wcześniej spałem, ledwo siedemnaście (!) kilometrów za punktem.
W Wydminach wida nas obsługa znana z żyrardowskiego punktu na BBT. Dostaję do pełna izotoniku, banany, wrzucam do ust plasterek cytryny i ruszam gonić Ryśka, z którym minąłem się wyjeżdżając.
Gdy ja opuszczam punkt, akurat zjeżdża Tomek Niepokój. Rzucam "to ja Ci jeszcze trochę pouciekam" i jadę dalej.
PK 3 - PK 4 (Dowspuda)
Z tym fragmentem mam pewien kłopot. Bo nie mam z nim związanych wielkich wspomnień. Jechałem przed siebie, wiatr wiał; po jakimś czasie dogoniłem kolegę, który jechał za Ryśkiem (wiadomo, w odstępie), gdy ten mnie dogonił. Wyprzedziłem go i dalej jechaliśmy już razem, w tym samym odstępie.
Spodziewałem się, że od punktu będę jechał sam, ale kolega mnie zaskoczył: podbił kartę i zniknął zanim zdążyłem zauważyć. Ja musiałem jeszcze uzupełnić bidony (wyrażeń "uzupełnienie bidonu" i "strata czasu" nie wolno wstawiać w jednym zdaniu), zamieniłem kilka słów z Ryśkiem, który właśnie brał się za pierogi i zebrałem do dalszej trasy.
PK 4 - PK 5 (Sejny)
Kolega nie uciekł mi daleko. Po chwili widziałem go kilkaset metrów z przodu. Znikał między pagórkami, ale co jakiś czas się pojawiał.
Augustów to symbol ulgi, wieczoru i chłodu, tak przynajmniej było na poprzednich pierscieniach. Teraz było jeszcze wcześnie. Sporo ludzi, sporo aut i... bruk. Jakiś fragment objechałem chodnikiem, ale większość musiałem przyjąć na ręce i nogi.
Za miastem czekała miła prosta. Stabilnie pod górę, jakieś 30 km i łącznie 20 m. Tutaj trochę przyspieszyłem. Moja umowa z Pierścieniem właśnie zaczęła kończyć preferencyjne warunki i zaraz miała przejść na standardową stawkę (czyt.: zaraz będzie pod wiatr). A że dobrze mi się jechało...
Dość szybko zauważyłem, że kilkaset metrów za mną coś się czai. No, wiadomo kto. Dogoniłem kolegę z Dowspudy, przegoniłem jeszcze jednego solistę i, cały czas z Ryśkiem daleko na ogonie, leciałem korzystając z końcówki wiatru. Zmęczony nie byłem, to była ledwo dziesiąta godzina jazdy, więc jeszcze miałem z czego popychać korby.
Zamajaczył przede mną zawodnik i rachunki przestały mi się zgadzać. Po chwili skojarzyłem, że to musi być CFCFan. Faktycznie, był to on. A skoro startował razem ze mną, to znaczy, że chwilowo, wirtualnie, zacząłem wygrywać ja.
Do Sejn wjechałem razem z Ryśkiem, na punkt wjechaliśmy już w tym samym momencie.
Równa połowa, 305 km. Fajnie było pomysleć, że potrzebowałem mniej niż dziesięciu godzin, ale to głównie zasługa wiatru, nie moja. Teraz czekała druga połowa, na której będę spłacał zaciągnięty kredyt.
Na punkcie uwijam się szybko. Przecież wystarczy uzupełnić bidony i mozna ruszać.
PK 5 - PK 6 (Wiżajny)
Z punktu ruszam przed Ryśkiem, ale nie mam zludzeń, że mnie dogoni. Co ciekawe, Tomek mnie nadal nie przegonił... a to już 300 km. Obija się jak nic.
Początek jest lekko pod górkę, a wiatr nie przeszkadza, ale im bliżej punktu, tym mocniej się odzywa.
W końcu podjazd pod Wiżajnami! Czekałem na niego, bo wystarczy dojechać na górę i: a) od tego miejsca do mety już bardziej w dół niż w górę; b) wyżej na tym wyścigu już nie wyjadę.
Podjechawszy pierwsze kilka metrów w górę obejrzałem się na szeroką perspektywę za sobą. Rysiek był ponad pięćset metrów z tyłu, ale nie miałem złudzeń, że to się zmieni. Faktycznie, gdy dojeżdżałem
Po kilku metrach w pionie, mając za plecami pełną perspektywę, obejrzałem się. Rysiek już się czaił... ale tylko dwadzieścia metrów za mną. Puściłem się do zjazdu i po chwili odzyskałem swoją przewagę. Pan Niuton zrobił swoje.
Na punkt zajechaliśmy niedługo po sobie. Podziękowałem za jedzenie, wychyliłem do dna Tigera, który był w pakiecie, wrzuciłem do kieszeni żelki "serduszka" i ruszyłem dalej, na wyjeździe mijając się, po raz ostatni, z CFCFanem.
PK 6-PK 7 (Gołdap)
Rysiek na pożegnanie rzucił mi, że będzie gonił, ale ja nieszczególnie uciekałem. Powoli konczyło się paliwo i jechałem już zauważalnie wolniej. Albo wiatr przeszkadzał.
Zaczął padać drobniutki deszczyk. Potem przybrał na sile; przydał mi się daszek od czapeczki, który opuściłem na nos, dzięki czemu miałem suche okulary. Co prawda jazda na lemondce odpadała (chyba że ktoś bardzo lubi jeździć na ślepo), ale przynajmniej wiatr nie wysuszał mi oczu.
Do tej pory śledziłem dystans między punktami. Oczywiście nie zrobiłem sobie rozpiski z tym, ile do kolejnego punktu; wystarczyła mi wiedza, że są blisko, ale za każdym razem na punkcie odejmowałem dystanse z karty startowej i wiedziałem, ile jechać. Teraz tego nie zrobiłem. Nie miałem pojęcia, jak daleko do Gołdapi, nie wiedziałem, ile muszę jeszcze jechać... bo czy to ważne? Trzeba jechać przed siebie i już.
Więc jechałem. Jechałem. O, jakiś podjazd. O... Garmin zdechł. Tak sam z siebie. Zanim ponownie się połączył, minęło kilka chwil, dodatkowo przez kilkaset metrów nie mógł odnaleźć satelit. Po chwili strachu okazało się, że... udało się! Mam sygnał! Nie będę musiał nawigować z telefonu!
Do Gołdapi wjeżdżam wczesnym wieczorem. Robiło się już szaro. Ryśka nie było widać, Tomka też nie. Jechałem sobie, muzyka grała, fajnie bylo, no. Gdyby tylko nie ten wiatr...
Punkt jest zorganizowany po lewej stronie drogi. Machają do mnie. Wbijam do środka. Pytam o izotonik i okazuje się że jest! Do tego biorę do ręki jabłko i jak najszybciej ruszam.
PK 7 - PK 8 (Sztynort)
Zmrok zapadł szybko. Po chwili zaczął padać deszcz. No ale co mi tam deszcz? Przecież jest ciepło. Jadę sobie więc. Wesoło jest. Przecież jest jakieś trzynaście stopni, sobie kapie...
Kapie, kapie...
Kapie, kapie...
W końcu uznałem, że czas się zatrzymać. Co prawda pierwotnie chciałem dojechać do Sztynortu i tam się ubrać, ale uznałem, że mimo całej radości z jazdy w deszczu tracę jednak sporo energii na grzanie - hej, to nie jest już przecież pierwsza godzina jazdy! - i czas jednak się ubrać.
Parkuję na poboczu. Wciągam kurtkę (wciąganie kurtki na mokre ręce to zawsze przyjemne zajęcie), zakładam nogawki (przeciskanie nogawek przez bloki szosowe to moje drugie, ulubione zajęcie) i, w przeciwieństwie do tego, co zwykle mi się działo przy okazji, nie muszę walczyć z jakimś czającym się w cieniu skurczu, który próbuje mi się dobrać do pleców.
Robi się ciepło. Dość szybko rozpinam kurtkę, bo robi się za ciepło, ale po chwili zjazdu wszystko się stabilizuje.
Tłukę się po dziurach do Sztynortu. Znowu mam farta: dziury dostałem wtedy, gdy nikt nie jeździ, cała droga jest tylko moja. Niewiele to zmienia, ale przynajmniej bawiąc się w slalomy nie nudzę się.
PK zorganizowany jest nie tak jak zwykle, nad jeziorem, a w restauracji naprzeciwko. Wita mnie tam ekipa z Żyrardowa i Weronika, która szybko uzupelnia mi bidony; biorę jeszcze tylko arbuza i ruszam przed siebie.
PK 8 - PK 9 (Reszel)
Prędkość spada. Nie wiem, czy to kwestia wiatru, czy wyczerpanych baterii, ale coś jakoś idzie jak krew z nosa. I mam dziwne wrażenie, że wszystko, co tu jest zbudowane, jest pod górkę. Cały czas jadę pod górkę. Deszcz sobie pada. Albo leje. Wszystko mi spada do ust, co kilka sekund wypluwam spływające mi do ust strużki wody.
No i tyle. Na szosie na Kętrzyn idzie przyjemniej, bo asfalt znacząco się poprawia, ale, tak, ciągle jest pod górę.
Jadę, pluję, jadę, pluję.
Dojeżdżam do Reszla. Na rynku snuje się kilka osób, jakaś głośna młodzież bawi się w chowanego albo coś takiego; przez chwilę zastanawiam się, czy nie wnieść roweru do środka. Ale środka... czego? Niby jest jakaś restauracja, niby coś się świeci, ale jakoś tak mizernie. Czynne toto?
Otwieram drzwi. Wchodzę. Nikogo nie ma. Rozglądam się i wychodzę; ewidentnie jest otwarte, więc ktoś się na pewno znajdzie. Wracam do roweru, wyciągam kartę i wracam do restauracji. Okazuje się, że ktoś tam jest. Podbija mi kartę i mogę ruszać. Spieszę się, bo wiem, że po chwili w cieple będę musiał się swoje wytrząść.
PK 9 - PK 10 (Lidzbark Warmiński)
Trzęsę się. Bo, jak do tej pory było pod górkę, tak teraz dostałem zjazd. Żeby mi nie było za ciepło.
Bez obaw. Wszystko wyrównane. Ciepło jest. Spać się chce. Coś się już nie kręci w tym rowerze. Ale nikogo nie ma z tyłu, więc bieduję na podjazdach i morduję się na zjazdach. Wiatr cholernie przeszkadza, ale już się przyzwyczaiłem.
Zrobiło się jasno. No i, gdyby nie to, że nogi już nie chcą kręcić, to byłoby naprawdę fajnie.
Z tyłu pojawiaja się dwa światełka. Doganiają mnie. Dwóch chlopaków, w tym Rysiek. Wyprzedzają, ja nie próbuję jechać ich tempem, na wjeździe do Lidzbarka mają kilkaset metrów przewagi.
Punkt kontrolny to jakaś pomyłka. W aucie siedzi chłopak, a w bagażniku ma zapasy. Ja już niczego nie potrzebuję, więc podbijam kartę i ruszam dalej.
PK 10 - Meta
Do punktu się podjeżdżało, więc teraz dlugi zjazd. Na samym początku mijam Tomka, który chyba kładzie się spać na lemondce.
Teraz już koncówka, ale jakoś nadal się nie chce jechać. Deszcz sobie leje, ja kręcę, po chwili wyprzedza mnie poprzednia dwójka, ale Tomka nie widać.
W końcu robi się rozsądny asfalt, więc, bez rozbijania sobie przedramion, mogę położyć się na lemondce i pojechać trochę szybciej.
Do Ornety jadę sam. Dopiero za nią z tyłu pojawia się światełko. Zaczynam uciekać, ale tak dla zabawy... chociaż po skręcie na Wapnik wyglada na to, że uciekłem... Po chwili jest. Siedzi. Zbliża się.
Capnął mnie dosłownie kilka kilometrów przed metą. Jedziemy obok siebie przez chwilę, wymieniamy kilka słów i Tomek rusza dalej. Mi już nie chce się walczyć o urwanie trzydziestu sekund.
Na metę dojeżdżam tuż po Tomku. Koniec jazdy na dziś.
Odbieramy medale, dostajemy coś dobrego do jedzenia. Teraz ta ciężka część: zdjąć z siebie ciuchy i nie pomoczyć namiotu. Udaje mi się to, ale kosztem wiszenia jak pająk niemalże pod kopułą namiotu. Spać się nie położę; za chwilę przyjedzie Hipcia.
Gdy przyjechała, została tylko pomaratonowa rzeczywistość: trochę snu, trochę jedzenia, wyczyszczenie rowerów z błota i... można się zbierać. A deszcz padał. Skończył gdzieś koło południa, gdy wyjeżdżaliśmy, nieznośnie zaczynało przygrzewać słońce.
Prognozy pogody były... takie jak rok temu. Też wróżono Armageddon, miały być powodzie i rozwscieczony Zeus, a tymczasem była patelnia i coś tam nad ranem sobie popierdziało z chmury. Nie miałem więc wielkich oczekiwań. Nastawiałem się na dwie fazy: 1) przeżyć upał; 2) przeżyć noc.
Do bazy położonej w dobrze już znanych Swiękitkach dotarliśmy wczesnym wieczorem. Właśnie trwała odprawa techniczna, gdy ślizgając się na błocie toczyliśmy się w kierunku jakiegoś miejsca do zaparkowania. Wjazd na parking, jak zwykle, polegał na trafieniu między zaparkowane na kancie auto i małe drzewko, tym razem utrudniony przez rozjeżdżone w koleinach błoto.
Zawinęliśmy się w najdalszy kąt pola i zabraliśmy za rozstawianie namiotu. To znaczy: ja bawiłem się z wiatrem, a Hipcia poszła do toalety. Po chwili przyszedł Tomek i, po krótkim namyśle, postanowił przenieść się obok nas. Tym samym cały team Sanatorium zajął sobie ten sam fragment terenu, ograniczony drzewami, taśmą i naszym samochodem.
Wieczór upłynął na piciu piwa, rozmowach i... piciu piwa. Dość szybko poszliśmy spać, chociaż Hipcia nie spała za dobrze. Całą noc padał deszcz, a wiatr przygwizdywał nam na rurkach przy lemondce.
Pobudka zadzwoniła o szóstej. Niespiesznie zebraliśmy się i powoli zaczęlismy oporządzać i przygotowywać do startu. Wszystko szło świetnie aż do momentu, gdy okazało się, że połowa jest jeszcze rozbebeszona, a do startu tylko dwadzieścia minut!
Ostatnią rzeczą, nad którą się zastanawiałem przed ruszeniem, to ubranie. Prognozowana była - jak na razie - niewysoka temperatura, a ranek był nieco chłodny, więc postanowiłem ruszyć w bluzie, na którą uprzednio przepiąłem numer startowy.
Skoro już o numerach mowa, to może też dwa słowa o pakiecie. W porównaniu z poprzednimi edycjami organizowanych przez Roberta maratonów, ten pakiet był jednym z najlepszych. Numer startowy i wygodny, pojemny worek na przepak to standard (chociaż nowość na Pierścieniu), smycze PTJ to gadżet... ale akurat mi się przyda, ale plusem była duża płachta z naklejkami: na kask, na rower (zamiast numeru przypinanego trytytkami) i, jeśli ktoś potrzebował, na kurtkę. Klej nie był jakoś morderczy, a naklejki wielorazowe - w tym sensie, że źle przyklejoną można było korygować; tak właśnie zrobiłem ze swoim numerem na rower, który przyklejałem chyba trzy razy.
W końcu potoczyliśmy się w kierunku startu. Pokonawszy kilka błotnych pułapek, odebrawszy trackery, stanęliśmy pod nadmuchiwaną "ścianką", oddani na łaskę fotoreporterów, kibiców i nieubłaganie odliczającego w dół licznika.
W końcu: start!
Start - PK 1
I... ruszyliśmy na piechotę. Początek był błotnisty, dopiero na drodze wsiedliśmy i całą szóstką zaczęlismy jechać przed siebie. Minęliśmy stojących strażaków i... co dalej? W zeszłym roku nie trzeba było się rozpędzać, bo zaraz czekał na nas kolejny postój, przed startem ostrym.
Nasza zdezorientowana grupka potoczyła się jeszcze przez chwilę, a potem nagle wszyscy zaczęli mnie wyprzedzać. Hipcia krzyknęła "a ty co?!" i zorientowałem się, że to chyba już.
Włączyłem Garmina i powoli ruszyłem za nimi. Chwilę zajęło mi ustawienie się, sprawdzenie muzyki i weryfikacja poprawności systemów (czyt.: cyferki na wyświetlaczu się zmieniały) i zacząłem się toczyć. Po jakichś dwóch kilometrach przyspieszyłem i wyprzedziłem KIESWY-ego i Hipcię, a po chwili również CFCFana. Ułożyłem się wygodnie na lemondce i czekałem na dziury. Bo albowiem ten odcinek miał być najbardziej dziurawy.
Dziur nie stwierdziłem, przynajmniej zbyt wielu. Ruch nie był duży i można było bez problemu omijać istniejące nierówności. Ale, tak szczerze mówiąc, niezbyt się na nich skupiałem. Muzyka grała, wiatr wiał w plecy, więc jechało się samo... to czego chcieć więcej?
Na punkt w Jezioranach zjechałem, praktycznie mijając się z CFCFanem, który właśnie ruszał. Tymczasem ja utknąłem w kilkuosobowej kolejce. Obsługa punktu bardzo starannie podbijała karty i kaligrafowała godzinę.
PK 1 - PK 2 (Mragowo)
W koncu udało się ruszyć. Miałem jeszcze zapas picia, więc nie było potrzeby uzupełniania zapasów. Wyjeżdżając minąłem się z Hipcią, wetknąłem słuchawki w uszy i ruszyłem.
Robiło się coraz cieplej, trochę zacząłem myśleć o tym, że założenie bluzy nie było dobrym pomysłem.
Wyprzedziło mnie kilku kolegów z kolejnych grup solo. Ja z kolei minąłem kilku solistów, w pewnym momencie dogonił mnie Zdzisiek Kalinowski i jechał za mną, równo, jakieś 150-300 m z tyłu.
Razem dojechaliśmy do Mrągowa. Tutaj małe zaskoczenie: do picia była tylko półlitrowa butelka wody. Zatankowałem, wrzuciłem do kieszeni banana i ruszyłem dalej.
PK 2 - PK 3 (Wydminy)
Ruszamy znowu razem, ale szybko muszę się zatrzymać. Woda nie spada z nieba, trzeba o nią samemu zadbać. A moje zapasy chwilowo wypływały ze mnie dość obficie, mocząc całą bluzę. Za ciepło!
Zaparkowałem na przystanku, zdjąłem bluzę, przepiąłem numer startowy na krótką koszulkę (a zdjęcie jej naprawdę wymagało zachodu) i w końcu mogłem jechać i tracić trochę mniej wody
Ten fragment (historycznie) pamiętam jak przez mgłę: zasypiający i pólprzytomny, rok temu pokonywałem ją w drugą stronę. Teraz szło dużo lepiej, do tego miałem okazję zobaczyć to, czego w poprzednich edycjach nie było widać po ciemku.
Na fragmencie prostej dogonił mnie gnający Rysiek Herc. Minął, zagadał i pojechał dalej.
Za Rynem był fragment dziurawej drogi, na którym rok wcześniej padał deszcz i, co pamiętam bardzo dobrze, na chwilę udało mi się rozbudzić. Teraz dziury były nadal, a na fragmencie prostej około pięciu solistów, w tym ja.
Jechali w miarę równym tempem, więc sporą część księżycowego traktu przejechałem z nimi, potem jednak przyspieszyłem i po chwili zostałem sam. Akurat teren był do tego stworzony - lekko z górki, potem... lekko z górki, więc przyspieszenie poszło gładko. Zastanawiałem się, czy to był dobry pomysł, ale nie lubię jeździć w grupach solistów, bo siłą rzeczy jest to nierówna jazda - chyba że się jedzie na samym początku.
Droga byla spokojna, chociaż momentami z naprzeciwka wyjeżdżały samochody rajdowe, sporo było też takich z nalepkami za szybą; pewnie transport między etapami, akurat wtedy, gdy my jechaliśmy. Problemów nie miałem, ale inni koledzy skarżyli się na zbyt radosną jazdę zawodników.
Mijam przystanek, na którym rok wcześniej spałem, ledwo siedemnaście (!) kilometrów za punktem.
W Wydminach wida nas obsługa znana z żyrardowskiego punktu na BBT. Dostaję do pełna izotoniku, banany, wrzucam do ust plasterek cytryny i ruszam gonić Ryśka, z którym minąłem się wyjeżdżając.
Gdy ja opuszczam punkt, akurat zjeżdża Tomek Niepokój. Rzucam "to ja Ci jeszcze trochę pouciekam" i jadę dalej.
PK 3 - PK 4 (Dowspuda)
Z tym fragmentem mam pewien kłopot. Bo nie mam z nim związanych wielkich wspomnień. Jechałem przed siebie, wiatr wiał; po jakimś czasie dogoniłem kolegę, który jechał za Ryśkiem (wiadomo, w odstępie), gdy ten mnie dogonił. Wyprzedziłem go i dalej jechaliśmy już razem, w tym samym odstępie.
Spodziewałem się, że od punktu będę jechał sam, ale kolega mnie zaskoczył: podbił kartę i zniknął zanim zdążyłem zauważyć. Ja musiałem jeszcze uzupełnić bidony (wyrażeń "uzupełnienie bidonu" i "strata czasu" nie wolno wstawiać w jednym zdaniu), zamieniłem kilka słów z Ryśkiem, który właśnie brał się za pierogi i zebrałem do dalszej trasy.
PK 4 - PK 5 (Sejny)
Kolega nie uciekł mi daleko. Po chwili widziałem go kilkaset metrów z przodu. Znikał między pagórkami, ale co jakiś czas się pojawiał.
Augustów to symbol ulgi, wieczoru i chłodu, tak przynajmniej było na poprzednich pierscieniach. Teraz było jeszcze wcześnie. Sporo ludzi, sporo aut i... bruk. Jakiś fragment objechałem chodnikiem, ale większość musiałem przyjąć na ręce i nogi.
Za miastem czekała miła prosta. Stabilnie pod górę, jakieś 30 km i łącznie 20 m. Tutaj trochę przyspieszyłem. Moja umowa z Pierścieniem właśnie zaczęła kończyć preferencyjne warunki i zaraz miała przejść na standardową stawkę (czyt.: zaraz będzie pod wiatr). A że dobrze mi się jechało...
Dość szybko zauważyłem, że kilkaset metrów za mną coś się czai. No, wiadomo kto. Dogoniłem kolegę z Dowspudy, przegoniłem jeszcze jednego solistę i, cały czas z Ryśkiem daleko na ogonie, leciałem korzystając z końcówki wiatru. Zmęczony nie byłem, to była ledwo dziesiąta godzina jazdy, więc jeszcze miałem z czego popychać korby.
Zamajaczył przede mną zawodnik i rachunki przestały mi się zgadzać. Po chwili skojarzyłem, że to musi być CFCFan. Faktycznie, był to on. A skoro startował razem ze mną, to znaczy, że chwilowo, wirtualnie, zacząłem wygrywać ja.
Do Sejn wjechałem razem z Ryśkiem, na punkt wjechaliśmy już w tym samym momencie.
Równa połowa, 305 km. Fajnie było pomysleć, że potrzebowałem mniej niż dziesięciu godzin, ale to głównie zasługa wiatru, nie moja. Teraz czekała druga połowa, na której będę spłacał zaciągnięty kredyt.
Na punkcie uwijam się szybko. Przecież wystarczy uzupełnić bidony i mozna ruszać.
PK 5 - PK 6 (Wiżajny)
Z punktu ruszam przed Ryśkiem, ale nie mam zludzeń, że mnie dogoni. Co ciekawe, Tomek mnie nadal nie przegonił... a to już 300 km. Obija się jak nic.
Początek jest lekko pod górkę, a wiatr nie przeszkadza, ale im bliżej punktu, tym mocniej się odzywa.
W końcu podjazd pod Wiżajnami! Czekałem na niego, bo wystarczy dojechać na górę i: a) od tego miejsca do mety już bardziej w dół niż w górę; b) wyżej na tym wyścigu już nie wyjadę.
Podjechawszy pierwsze kilka metrów w górę obejrzałem się na szeroką perspektywę za sobą. Rysiek był ponad pięćset metrów z tyłu, ale nie miałem złudzeń, że to się zmieni. Faktycznie, gdy dojeżdżałem
Po kilku metrach w pionie, mając za plecami pełną perspektywę, obejrzałem się. Rysiek już się czaił... ale tylko dwadzieścia metrów za mną. Puściłem się do zjazdu i po chwili odzyskałem swoją przewagę. Pan Niuton zrobił swoje.
Na punkt zajechaliśmy niedługo po sobie. Podziękowałem za jedzenie, wychyliłem do dna Tigera, który był w pakiecie, wrzuciłem do kieszeni żelki "serduszka" i ruszyłem dalej, na wyjeździe mijając się, po raz ostatni, z CFCFanem.
PK 6-PK 7 (Gołdap)
Rysiek na pożegnanie rzucił mi, że będzie gonił, ale ja nieszczególnie uciekałem. Powoli konczyło się paliwo i jechałem już zauważalnie wolniej. Albo wiatr przeszkadzał.
Zaczął padać drobniutki deszczyk. Potem przybrał na sile; przydał mi się daszek od czapeczki, który opuściłem na nos, dzięki czemu miałem suche okulary. Co prawda jazda na lemondce odpadała (chyba że ktoś bardzo lubi jeździć na ślepo), ale przynajmniej wiatr nie wysuszał mi oczu.
Do tej pory śledziłem dystans między punktami. Oczywiście nie zrobiłem sobie rozpiski z tym, ile do kolejnego punktu; wystarczyła mi wiedza, że są blisko, ale za każdym razem na punkcie odejmowałem dystanse z karty startowej i wiedziałem, ile jechać. Teraz tego nie zrobiłem. Nie miałem pojęcia, jak daleko do Gołdapi, nie wiedziałem, ile muszę jeszcze jechać... bo czy to ważne? Trzeba jechać przed siebie i już.
Więc jechałem. Jechałem. O, jakiś podjazd. O... Garmin zdechł. Tak sam z siebie. Zanim ponownie się połączył, minęło kilka chwil, dodatkowo przez kilkaset metrów nie mógł odnaleźć satelit. Po chwili strachu okazało się, że... udało się! Mam sygnał! Nie będę musiał nawigować z telefonu!
Do Gołdapi wjeżdżam wczesnym wieczorem. Robiło się już szaro. Ryśka nie było widać, Tomka też nie. Jechałem sobie, muzyka grała, fajnie bylo, no. Gdyby tylko nie ten wiatr...
Punkt jest zorganizowany po lewej stronie drogi. Machają do mnie. Wbijam do środka. Pytam o izotonik i okazuje się że jest! Do tego biorę do ręki jabłko i jak najszybciej ruszam.
PK 7 - PK 8 (Sztynort)
Zmrok zapadł szybko. Po chwili zaczął padać deszcz. No ale co mi tam deszcz? Przecież jest ciepło. Jadę sobie więc. Wesoło jest. Przecież jest jakieś trzynaście stopni, sobie kapie...
Kapie, kapie...
Kapie, kapie...
W końcu uznałem, że czas się zatrzymać. Co prawda pierwotnie chciałem dojechać do Sztynortu i tam się ubrać, ale uznałem, że mimo całej radości z jazdy w deszczu tracę jednak sporo energii na grzanie - hej, to nie jest już przecież pierwsza godzina jazdy! - i czas jednak się ubrać.
Parkuję na poboczu. Wciągam kurtkę (wciąganie kurtki na mokre ręce to zawsze przyjemne zajęcie), zakładam nogawki (przeciskanie nogawek przez bloki szosowe to moje drugie, ulubione zajęcie) i, w przeciwieństwie do tego, co zwykle mi się działo przy okazji, nie muszę walczyć z jakimś czającym się w cieniu skurczu, który próbuje mi się dobrać do pleców.
Robi się ciepło. Dość szybko rozpinam kurtkę, bo robi się za ciepło, ale po chwili zjazdu wszystko się stabilizuje.
Tłukę się po dziurach do Sztynortu. Znowu mam farta: dziury dostałem wtedy, gdy nikt nie jeździ, cała droga jest tylko moja. Niewiele to zmienia, ale przynajmniej bawiąc się w slalomy nie nudzę się.
PK zorganizowany jest nie tak jak zwykle, nad jeziorem, a w restauracji naprzeciwko. Wita mnie tam ekipa z Żyrardowa i Weronika, która szybko uzupelnia mi bidony; biorę jeszcze tylko arbuza i ruszam przed siebie.
PK 8 - PK 9 (Reszel)
Prędkość spada. Nie wiem, czy to kwestia wiatru, czy wyczerpanych baterii, ale coś jakoś idzie jak krew z nosa. I mam dziwne wrażenie, że wszystko, co tu jest zbudowane, jest pod górkę. Cały czas jadę pod górkę. Deszcz sobie pada. Albo leje. Wszystko mi spada do ust, co kilka sekund wypluwam spływające mi do ust strużki wody.
No i tyle. Na szosie na Kętrzyn idzie przyjemniej, bo asfalt znacząco się poprawia, ale, tak, ciągle jest pod górę.
Jadę, pluję, jadę, pluję.
Dojeżdżam do Reszla. Na rynku snuje się kilka osób, jakaś głośna młodzież bawi się w chowanego albo coś takiego; przez chwilę zastanawiam się, czy nie wnieść roweru do środka. Ale środka... czego? Niby jest jakaś restauracja, niby coś się świeci, ale jakoś tak mizernie. Czynne toto?
Otwieram drzwi. Wchodzę. Nikogo nie ma. Rozglądam się i wychodzę; ewidentnie jest otwarte, więc ktoś się na pewno znajdzie. Wracam do roweru, wyciągam kartę i wracam do restauracji. Okazuje się, że ktoś tam jest. Podbija mi kartę i mogę ruszać. Spieszę się, bo wiem, że po chwili w cieple będę musiał się swoje wytrząść.
PK 9 - PK 10 (Lidzbark Warmiński)
Trzęsę się. Bo, jak do tej pory było pod górkę, tak teraz dostałem zjazd. Żeby mi nie było za ciepło.
Bez obaw. Wszystko wyrównane. Ciepło jest. Spać się chce. Coś się już nie kręci w tym rowerze. Ale nikogo nie ma z tyłu, więc bieduję na podjazdach i morduję się na zjazdach. Wiatr cholernie przeszkadza, ale już się przyzwyczaiłem.
Zrobiło się jasno. No i, gdyby nie to, że nogi już nie chcą kręcić, to byłoby naprawdę fajnie.
Z tyłu pojawiaja się dwa światełka. Doganiają mnie. Dwóch chlopaków, w tym Rysiek. Wyprzedzają, ja nie próbuję jechać ich tempem, na wjeździe do Lidzbarka mają kilkaset metrów przewagi.
Punkt kontrolny to jakaś pomyłka. W aucie siedzi chłopak, a w bagażniku ma zapasy. Ja już niczego nie potrzebuję, więc podbijam kartę i ruszam dalej.
PK 10 - Meta
Do punktu się podjeżdżało, więc teraz dlugi zjazd. Na samym początku mijam Tomka, który chyba kładzie się spać na lemondce.
Teraz już koncówka, ale jakoś nadal się nie chce jechać. Deszcz sobie leje, ja kręcę, po chwili wyprzedza mnie poprzednia dwójka, ale Tomka nie widać.
W końcu robi się rozsądny asfalt, więc, bez rozbijania sobie przedramion, mogę położyć się na lemondce i pojechać trochę szybciej.
Do Ornety jadę sam. Dopiero za nią z tyłu pojawia się światełko. Zaczynam uciekać, ale tak dla zabawy... chociaż po skręcie na Wapnik wyglada na to, że uciekłem... Po chwili jest. Siedzi. Zbliża się.
Capnął mnie dosłownie kilka kilometrów przed metą. Jedziemy obok siebie przez chwilę, wymieniamy kilka słów i Tomek rusza dalej. Mi już nie chce się walczyć o urwanie trzydziestu sekund.
Na metę dojeżdżam tuż po Tomku. Koniec jazdy na dziś.
Odbieramy medale, dostajemy coś dobrego do jedzenia. Teraz ta ciężka część: zdjąć z siebie ciuchy i nie pomoczyć namiotu. Udaje mi się to, ale kosztem wiszenia jak pająk niemalże pod kopułą namiotu. Spać się nie położę; za chwilę przyjedzie Hipcia.
Gdy przyjechała, została tylko pomaratonowa rzeczywistość: trochę snu, trochę jedzenia, wyczyszczenie rowerów z błota i... można się zbierać. A deszcz padał. Skończył gdzieś koło południa, gdy wyjeżdżaliśmy, nieznośnie zaczynało przygrzewać słońce.
- DST 611.40km
- Czas 22:11
- VAVG 27.56km/h
- Sprzęt Czorny
Komentarze
Ej, czytałem też relację Tomka. Faktycznie żeśta się ścigali, koksy :D
Fajnie napisane. Podoba się. Ale to oczywiste wszak. elizium - 11:49 czwartek, 20 lipca 2017 | linkuj
Fajnie napisane. Podoba się. Ale to oczywiste wszak. elizium - 11:49 czwartek, 20 lipca 2017 | linkuj
Bardzo ciekawa, wciągająca relacja - fajnie się czytało. No i wynik znakomity. Gratulacje dla Ciebie oraz dla Hipci, która też jechała solo i nieźle dała czadu :)
Kot - 08:26 czwartek, 13 lipca 2017 | linkuj
Czytając tę relację ma się wrażenie, że taki maraton to banał, najłatwiejsza rzecz pod słońcem. Ot, choćby taki fragment:Zmęczony nie byłem, to była ledwo dziesiąta godzina jazdy, więc jeszcze miałem z czego popychać korby. Prościzna, prawda?
yurek55 - 20:04 wtorek, 11 lipca 2017 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!