Sobota, 5 sierpnia 2017
Kategoria Hipek poleca, > 100km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
W Sanatorium najweselej jest nad ranem
Sierpień nadszedł. Tak z zaskoczenia. A wraz z nim znacznie zbliżył się termin MRDP. Wyjazd, na którym będzie można przetestować wszystko i jeszcze kilka innych rzeczy, wisiał od pewnego czasu w powietrzu. Postanowiliśmy go zrealizować, tym razem nie we dwójkę, a całym zespołem.
Pierwsze plany zakładały wyjazd do Kórnika, gdzie pod przykrywką obecności na KMT mieliśmy wymknąć się na bok i zaliczyć sobie kilka gmin. Okazało się to jednak niezupełnie dobrym pomysłem. Dojazd i powrót to lekko ponad trzy godziny w samochodzie (w końcu nie każdy realizuje się na autostradzie jako mały pirat). Do tego start mieliśmy mieć zaplanowany na sobotnie popołudnie, więc wiązałoby się to albo z jazdą rano w sobotę, albo ze szwędaniem się bez celu od sobotniego ranka. Zatem uznaliśmy, że plan zmienimy i zakręcimy gdzieś, gdzie można dotrzeć szybciej i tracąc mniej czasu, który, im bliżej mrdp, tym cenniejszy się robi. Z przykrością musieliśmy więc powiadomić Pana Organizatora o naszej nieobecności na kórnickich imprezach.
Okazało się, że wszystko udało się dopiąć na styk. Część prac zrobiłem jeszcze w sobotę rano, tak, że na dworzec wychodziliśmy w lekkim pośpiechu. Na tyle lekkim, że dziurę w palcu, którą wyżłobiłem sobie dzień wcześniej, przy okazji grzebania przy kablach, zaplastrowałem w takim pośpiechu, że dopiero sięgając do klamki poczułem, że zaklejony został inny palec niż ten dziurawy.
Na dworcu zostało akurat tyle czasu, żeby zakupić coś do picia i - już w trójkę - załadować się do TLK Kolberg jadącego w kierunku Olsztyna. Jest to, przypomnę, jeden z najlepszych dostępnych składów, które projektował ktoś, kto nigdy nie widział roweru poza obrazami w skali i najwyraźniej tę skalę kiepsko przeniósł na rzeczywistość. Nie mieliśmy jednego biletu na rower, ale postawiliśmy rowery zajmując trzy miejsca tak, że niby nie chcemy, żeby wisiały, a do tego będzie wygodniej przechodzić.
Półtorej godziny podróży przeszło dość szybko, konduktor też - co nie jest regułą - bez marudzenia wystawił nam brakujący bilet.
W końcu wypakowaliśmy się w Mławie. Trzy szosówki. Trzy osoby. Od groma kabli. Ruszamy.
Po drodze mieliśmy między innymi testować opcje ładowania różnych dziwnych rzeczy z dynama w piaście, dlatego też rozmyślnie wziąłem z domu lekko rozładowanego Garmina, lekko rozładowany powerbank i tak samo naładowany telefon. Zacząłem od ładowania powerbanka.
Pierwszy problem napotkaliśmy już po chwili - zatrzymało nas wesele, zatrzymane przez bramę. Później wypadliśmy na DK 7. Tam mieliśmy dobry asfalt i szerokie pobocze, więc Tomek postanowił przetestować naszą strategię startową na MRDP i poprowadził nas lekko pod 40 km/h, z bocznym wiatrem. Po kilku interwałach i podjazdach pokonanych grubo powyżej 30 km/h, uznaliśmy, że wszystko już wiemy. Zawróciliśmy na drodze technicznej, na którą wpadliśmy zamiast wyjechania na ekspresówkę i pojechaliśmy boczkiem przez jakieś wioski.
Tam rozpoczęliśmy kolejną część testów, czyli testy elektryki. Jechaliśmy sobie spokojnie, w trójkę, obok siebie, dyskutując i przy okazji pozwalając pracować naszym prądnicom. Lampki w ładowanych urządzeniach migały, prąd płynął, asfalt powoli umykał spod kół.
Po drodze pojawia się pierwsze "ups". Mój kabelek do ładowania Garmina nie działa. Na szczęście na składzie mamy kilka zapasowych. Czytaj: aktualnie nieużywanych. Hipci jest przyklejony na sztywno, więc ratuje mnie Tomek. Garmin zostaje naładowany na tyle, na ile starczyło powerbanka, czyli jakieś 66%, zakładam, że do końca dnia mi to starczy. Wpinam dalej powerbanka.
Droga szybko zawróciła w stronę Mławy, tu wygrywam lotny finisz przy wjeździe do miejscowości (głównie dlatego, że tylko ja wiedziałem, że się ścigamy). Czeka nas kilka kilometrów po DK 7 i... szukanie sklepu. W końcu zbliża się noc, trzeba coś zakupić.
Podkrajewo to maleńka wioseczka. Ale mieli ABC, w którym zaopatrzyliśmy się w całkiem sporo rzeczy. Między innymi do bagażu zapakowany został jakiś energetyk, śliwki, ciastka i coś na kolację. Hipcia i Tomek zakładają na siebie cieplejsze rzeczy, postanawiam to zrobić i ja, żeby później nie poświęcać czasu na niepotrzebne postoje na ubieranie się. Postój i tak wydarza się dość szybko, bo, w przeciwieństwie do Orlenów, ABC nie mają toalet dla klientów. A skoro już się zatrzymaliśmy, to przecież można przy okazji założyć spodnie...
Koniec z ładowaniem powerbanka, teraz elekstryczność zostaje przepięta na lampkę. Na razie świecimy sobie głównie po nogach, ale powoli, w miarę tego, jak promienie słońca znikają za horyzontem, orientujemy się, że świecimy różnie: jedno w gwiazdy, drugie w podłogę, trzecie nie wiadomo gdzie.
Gdy robi się już zupełnie ciemno (nie licząc zbliżającego się do pełni księżyca), akurat tak sobie gawędzimy, że - w grupie trzech ludzi mających nawigację - przegapiamy właściwy skręt i musimy do niego wracać około pół kilometra. Ale przy okazji stajemy pod remizą, gdzie trwa impreza albo wesele i akurat przygrywa nam ten kawałek:
Zagrzewani do tańca skoczną nutą regulujemy wszystkie lampki, kręcimy kółka po parkingu, sprawdzając ustawienie świateł i, w końcu, można ruszać dalej.
Dalej robi się ciemno. Nawet Tomkowi wyłącza się Dzień Kucyka i przestaje galopować na widok każdego wzniesienia. Prowadzimy zajęcia w podgrupach albo w pełnej grupie. Gawędzimy, szwędamy się, straszymy zwierzęta... i w końcu zaczyna padać. Bo miało padać.
Przy jakimś nieczynnym, wiejskim sklepie zakładamy na siebie kurtki, bo ulewa robi się naprawdę spora, po czym... po chwili przestaje. Ale potem znowu zaczyna. Turlamy się powolutku w stronę Rypina bo tam, jak wcześniej sprawdziłem, jest Orlen. Będzie można coś zjeść przed noclegiem!
Tutaj taka adnotacja na marginesie: ja na pewno zginę na tym mrdp. Skoro teraz w kilka godzin mogę załadować sobie do pełna smartfona, to cały świat stoi przede mną. Na nudniejszych kawałkach trasy będzie można oglądać filmy, teledyski, rozmawiać, grać w szachy... Na pewno coś mnie zabije.
Ale przynajmniej Orlen był tam, gdzie Google powiedziało, że będzie.
Kawa smakowała wybornie! Do tego trochę zapasów poupychanych w torby, w zwolnione przez kurtki miejsce i po długim, bo pewnie półgodzinnym siedzeniu na stacji, umknęliśmy gonieni przez skoczne rytmy, jeśli dobrze pamiętam, wygrywane przez samego Króla.
Las był tam, gdzie mapa mówiła, że będzie. Pojawił się znak "leśny postój", więc, by nie kusić losu i nie zachęcać różnych miłych ludzi, którzy mogą się tam w nocy pojawić, by rozwiązać nasze problemy, skręciiśmy trochę wcześniej. Jeszcze siąpiło, więc zbunkrowaliśmy się pod tarpem i po kolacji grzecznie poszliśmy spać.
Pierwsze plany zakładały wyjazd do Kórnika, gdzie pod przykrywką obecności na KMT mieliśmy wymknąć się na bok i zaliczyć sobie kilka gmin. Okazało się to jednak niezupełnie dobrym pomysłem. Dojazd i powrót to lekko ponad trzy godziny w samochodzie (w końcu nie każdy realizuje się na autostradzie jako mały pirat). Do tego start mieliśmy mieć zaplanowany na sobotnie popołudnie, więc wiązałoby się to albo z jazdą rano w sobotę, albo ze szwędaniem się bez celu od sobotniego ranka. Zatem uznaliśmy, że plan zmienimy i zakręcimy gdzieś, gdzie można dotrzeć szybciej i tracąc mniej czasu, który, im bliżej mrdp, tym cenniejszy się robi. Z przykrością musieliśmy więc powiadomić Pana Organizatora o naszej nieobecności na kórnickich imprezach.
Okazało się, że wszystko udało się dopiąć na styk. Część prac zrobiłem jeszcze w sobotę rano, tak, że na dworzec wychodziliśmy w lekkim pośpiechu. Na tyle lekkim, że dziurę w palcu, którą wyżłobiłem sobie dzień wcześniej, przy okazji grzebania przy kablach, zaplastrowałem w takim pośpiechu, że dopiero sięgając do klamki poczułem, że zaklejony został inny palec niż ten dziurawy.
Na dworcu zostało akurat tyle czasu, żeby zakupić coś do picia i - już w trójkę - załadować się do TLK Kolberg jadącego w kierunku Olsztyna. Jest to, przypomnę, jeden z najlepszych dostępnych składów, które projektował ktoś, kto nigdy nie widział roweru poza obrazami w skali i najwyraźniej tę skalę kiepsko przeniósł na rzeczywistość. Nie mieliśmy jednego biletu na rower, ale postawiliśmy rowery zajmując trzy miejsca tak, że niby nie chcemy, żeby wisiały, a do tego będzie wygodniej przechodzić.
Półtorej godziny podróży przeszło dość szybko, konduktor też - co nie jest regułą - bez marudzenia wystawił nam brakujący bilet.
W końcu wypakowaliśmy się w Mławie. Trzy szosówki. Trzy osoby. Od groma kabli. Ruszamy.
Po drodze mieliśmy między innymi testować opcje ładowania różnych dziwnych rzeczy z dynama w piaście, dlatego też rozmyślnie wziąłem z domu lekko rozładowanego Garmina, lekko rozładowany powerbank i tak samo naładowany telefon. Zacząłem od ładowania powerbanka.
Pierwszy problem napotkaliśmy już po chwili - zatrzymało nas wesele, zatrzymane przez bramę. Później wypadliśmy na DK 7. Tam mieliśmy dobry asfalt i szerokie pobocze, więc Tomek postanowił przetestować naszą strategię startową na MRDP i poprowadził nas lekko pod 40 km/h, z bocznym wiatrem. Po kilku interwałach i podjazdach pokonanych grubo powyżej 30 km/h, uznaliśmy, że wszystko już wiemy. Zawróciliśmy na drodze technicznej, na którą wpadliśmy zamiast wyjechania na ekspresówkę i pojechaliśmy boczkiem przez jakieś wioski.
Tam rozpoczęliśmy kolejną część testów, czyli testy elektryki. Jechaliśmy sobie spokojnie, w trójkę, obok siebie, dyskutując i przy okazji pozwalając pracować naszym prądnicom. Lampki w ładowanych urządzeniach migały, prąd płynął, asfalt powoli umykał spod kół.
Po drodze pojawia się pierwsze "ups". Mój kabelek do ładowania Garmina nie działa. Na szczęście na składzie mamy kilka zapasowych. Czytaj: aktualnie nieużywanych. Hipci jest przyklejony na sztywno, więc ratuje mnie Tomek. Garmin zostaje naładowany na tyle, na ile starczyło powerbanka, czyli jakieś 66%, zakładam, że do końca dnia mi to starczy. Wpinam dalej powerbanka.
Droga szybko zawróciła w stronę Mławy, tu wygrywam lotny finisz przy wjeździe do miejscowości (głównie dlatego, że tylko ja wiedziałem, że się ścigamy). Czeka nas kilka kilometrów po DK 7 i... szukanie sklepu. W końcu zbliża się noc, trzeba coś zakupić.
Podkrajewo to maleńka wioseczka. Ale mieli ABC, w którym zaopatrzyliśmy się w całkiem sporo rzeczy. Między innymi do bagażu zapakowany został jakiś energetyk, śliwki, ciastka i coś na kolację. Hipcia i Tomek zakładają na siebie cieplejsze rzeczy, postanawiam to zrobić i ja, żeby później nie poświęcać czasu na niepotrzebne postoje na ubieranie się. Postój i tak wydarza się dość szybko, bo, w przeciwieństwie do Orlenów, ABC nie mają toalet dla klientów. A skoro już się zatrzymaliśmy, to przecież można przy okazji założyć spodnie...
Koniec z ładowaniem powerbanka, teraz elekstryczność zostaje przepięta na lampkę. Na razie świecimy sobie głównie po nogach, ale powoli, w miarę tego, jak promienie słońca znikają za horyzontem, orientujemy się, że świecimy różnie: jedno w gwiazdy, drugie w podłogę, trzecie nie wiadomo gdzie.
Gdy robi się już zupełnie ciemno (nie licząc zbliżającego się do pełni księżyca), akurat tak sobie gawędzimy, że - w grupie trzech ludzi mających nawigację - przegapiamy właściwy skręt i musimy do niego wracać około pół kilometra. Ale przy okazji stajemy pod remizą, gdzie trwa impreza albo wesele i akurat przygrywa nam ten kawałek:
Zagrzewani do tańca skoczną nutą regulujemy wszystkie lampki, kręcimy kółka po parkingu, sprawdzając ustawienie świateł i, w końcu, można ruszać dalej.
Dalej robi się ciemno. Nawet Tomkowi wyłącza się Dzień Kucyka i przestaje galopować na widok każdego wzniesienia. Prowadzimy zajęcia w podgrupach albo w pełnej grupie. Gawędzimy, szwędamy się, straszymy zwierzęta... i w końcu zaczyna padać. Bo miało padać.
Przy jakimś nieczynnym, wiejskim sklepie zakładamy na siebie kurtki, bo ulewa robi się naprawdę spora, po czym... po chwili przestaje. Ale potem znowu zaczyna. Turlamy się powolutku w stronę Rypina bo tam, jak wcześniej sprawdziłem, jest Orlen. Będzie można coś zjeść przed noclegiem!
Tutaj taka adnotacja na marginesie: ja na pewno zginę na tym mrdp. Skoro teraz w kilka godzin mogę załadować sobie do pełna smartfona, to cały świat stoi przede mną. Na nudniejszych kawałkach trasy będzie można oglądać filmy, teledyski, rozmawiać, grać w szachy... Na pewno coś mnie zabije.
Ale przynajmniej Orlen był tam, gdzie Google powiedziało, że będzie.
Kawa smakowała wybornie! Do tego trochę zapasów poupychanych w torby, w zwolnione przez kurtki miejsce i po długim, bo pewnie półgodzinnym siedzeniu na stacji, umknęliśmy gonieni przez skoczne rytmy, jeśli dobrze pamiętam, wygrywane przez samego Króla.
Las był tam, gdzie mapa mówiła, że będzie. Pojawił się znak "leśny postój", więc, by nie kusić losu i nie zachęcać różnych miłych ludzi, którzy mogą się tam w nocy pojawić, by rozwiązać nasze problemy, skręciiśmy trochę wcześniej. Jeszcze siąpiło, więc zbunkrowaliśmy się pod tarpem i po kolacji grzecznie poszliśmy spać.
- DST 188.27km
- Czas 07:08
- VAVG 26.39km/h
- Sprzęt Czorny
Komentarze
nie da się odzobaczyć tej bogini seksu... :(
elizium - 08:58 poniedziałek, 9 października 2017 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!