Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Piątek, 18 maja 2018 Kategoria > 100km, do czytania

Nazlotowo

Jak co roku o tej porze miał miejsce zlot forum podrozerowerowe.info. Wybraną w drodze głosowania miejscówką został maleńki ośrodek nad Sanem, 10 km od Przemyśla. Ponieważ w tych okolicach na naszej gminnej mapie ziała biała plama, uznaliśmy, że można połączyć przyjemne z pożytecznym i, wzorem zeszłego roku, zaliczyć kilka gmin.

Dla odmiany nie planowaliśmy startować o północy, jak poprzednio. Plan miał być bezpieczny i zakładać dotarcie na miejsce najpóźniej o trzeciej nad ranem. Po drodze planowane były jeszcze kolacja, kawa i zakupy na Orlenie, bo ośrodek nie gwarantował żadnego zaplecza gastronomiczno-sklepowego.

Przygoda zaczęła się od dotarcia na dworzec. Bez większych przygód, chociaż parking pod pracą nie chciał mnie wypuścić na zewnątrz i, by opuścić pracę, musiałem biegać z rowerem przez bramki i jeździć z nim windą. Na Zachodniej długie oczekiwanie na pociąg i... niespodzianka. Jedziemy bez wagonu rowerowego, więc rowery lądują na końcu składu. Wagon jest solidnie zapchany, więc zamiast walczyć o swoje miejsce z miejscówki (już zajęte) i tłoczyć się w osiem osób w przedziale, zostajemy przy rowerach, gdzie jest więcej powietrza, więcej miejsca i, dziwnym trafem, zawsze podróżuje ktoś z dużą torbą, pijący browarka.

W przedziale siadamy dopiero po dwóch godzinach jazdy, gdy pociąg wyludnia się na tyle, że w niektórych przedziałach zostają po dwie osoby. Liczę na to, że z Płaszowa do Rzeszowa dojedziemy w lepszych warunkach i tu akurat udaje się: jest wagon rowerowy, jest sporo miejsca i, na szczęście, jest również WARS, gdzie można napić się kawy przed wyruszeniem w trasę.

W końcu: Rzeszów. Sprawnie opuszczamy miasto (od czasów, gdy tam jeździłem, zauważalnie wzrosła liczba porządnych dróg rowerowych; przez całą Rejtana jedziemy wygodną, równą asfaltową dróżką). W Białej wsiadamy na asfalt i już z niego nie zejdziemy.

Początek to dwa większe podjazdy w okolicach Straszydla, jedzie się przyjemnie, po zjechaniu, w Tyczynie, z drogi wojewódzkiej, ruch jest na tyle minimalny, że praktycznie cały czas jedziemy obok siebie. Dwa podjazdy wchodzą przyjemnie, przy czym ostatni z nich robimy już po ciemku. Na szczycie tegoż ślad prowadzi nas w lewo w... błoto. W zasadzie to w polną, błotnistą obecnie dróżkę. Rezygnujemy z tej wątpliwej atrakcji i jedziemy naokoło, ale asfaltem. I jest przyjemnie. Długi zjazd, żadnych samochodów, można jechać obok siebie tylko... na środku drogi coś leży. Coś dużego, na tyle dużego, że spodziewam się, że ktoś ustrzelił sarnę. Nie sarna to jednak a chłopak. Leży sobie, radośnie, na samej osi jezdni i śpi, otulony oparami alkoholu. Gdy zakrzyknąłem mu nad uchem, obudził się i od razu zaczął... zaciągać spodnie. Z przodu owe zasłaniały mu to i owo, ale, jak się okazało, z tyłu leżał na asfalcie gołym zadkiem. Odprowadziłem delikwenta na krawężnik (nie chciał siedzieć pod krzaczkiem), upewniłem się, że z grubsza wie, gdzie jest, i ruszyliśmy dalej.

Samochody nadal nie przeszkadzały. Minęliśmy syty podjazd za Błażową (trzecie tego dnia serpentyny), trochę mniejszy, ale również trzymający, przed Szklarami, po czym przecięliśmy Dynów i udaliśmy się na, dla odmiany, płaskie kilometry. Ucieszyło mnie to, bo moje klamki mają nieprzyjemną umiejętność niszczenia linek od przerzutki i właśnie okazało się, że linka już kończy przygodę ze mną - w związku z tym zanim zerwała się całkowicie, zostawiłem ją na środku kasety, jednocześnie zostawiając sobie do dyspozycji jedynie dwa przełożenia z przodu.

Miało nie padać. Taka była ogólna prognoza i jej trzymaliśmy się pakując rzeczy, zabierając tylko cienkie wiatrówki zamiast pełnego, deszczowego zestawu. Niestety, pogoda prawdopodobnie o tym nie wiedziała i zafundowała nam pół godziny solidnego deszczu. Nie było morderczo zimno, więc jechaliśmy bez wyciągania wiatrówek, ale przyjemność z jazdy znacząco się obniżyła. Teraz przystanek i kolacja miały coraz większe znaczenie, ale, na szczęście, powoli przybliżał się Orlen, czekający na 116 km, a my byliśmy coraz bardziej głodni. A dzięki deszczowi przyjemny fragment prowadzący wzdłuż rzeki stał się zauważalnie mniej przyjemnym.

Powoli zabieraliśmy się za ostatni tego dnia większy podjazd, który miał zacząć się tuż za Tyrawą Solną. Z niego mieliśmy zjechać i wbić prościutko na Orlen. Najpier trzeba było przeprawić się przez rzekę.

Most nad Sanem był zrobiony z dużych, betonowych płyt. Jechałem sobie środkiem jednego z rzędów, gdy usłyszałem za sobą hałas. Przyhamowałem, obejrzałem się i zjechałem z linii, wskutek czego rower nagle zapadł się pode mną. Dzięki temu, że prędkość była bardzo niewielka, po prostu się zatrzymałem. Koło wpadło po widelec między płyty. Kawałek za mną pod swoim rowerem leżała Hipcia, która wpadłszy w dziurę między płytami wywinęła półpiruet i chwilowo leżała przednim kołem w kierunku, z którego dopiero co przyjechaliśmy.

Podliczywszy straty doszliśmy do wniosku, że Hipcia zrobiła sobie kilka nowych pamiątek (zagoi się) i dziurę w oponie (nie zagoi się). Przeczłapaliśmy za most, rozbiliśmy tam tymczasowe obozowisko i przystąpiliśmy do naprawy, założywszy uprzednio wiatrówki, bo temperatura nagle zaczęła robić na nas wrażenie. Przestudiowałem uważnie oponę i uznałem, że dziura musiała się przywydzieć, może była to jakaś trawka, wyrwana gdzieś spomiędzy płyt w momencie upadku. Założyłem więc dętkę, napompowałem koło i... wtedy zauważyliśmy, którędy dętka wychodzi na zewnątrz. Dwa solidne rozcięcia: jedno z boku, drugie tuż nad drutem.

Jak wygląda sytuacja? Jesteśmy w środku jakiegoś Nigdzie, nie mając perspektywy noclegu, lekko przemoczeni i właśnie mamy dziurę w oponie. A, i jest północ. Na szczęście w pakiecie ratunkowym mamy łatki do opon. Użyłem pogryzionej, którą Hipcia, w akcie desperacji, na MRDP próbowała łatać którąś z kolei pękniętą dętkę. Napompowałem koło i... trzyma. Nie wyłazi, trzyma. No dobrze, to spróbujmy pojechać.

Cała akcja z kołem zajęła nam prawie godzinę. Do tego początek jazdy był bardzo wolny, bo pierwsze nierówności pokonywaliśmy bardzo ostrożnie, patrząc, czy pęknięta opona się nie rozlezie... Trzymała.

Wyjechaliśmy więc na drogę krajową. A tam było... pusto. Minęły nas może dwa samochody, jechaliśmy więc obok siebie, miejscami środkiem pasa. Właściwie to pasów: ja środkiem lewego, Hipcia - prawego. Brak ruchu na drodze wzbudził w nas niewielki niepokój, bo skoro nikt nie jeździ, to po co trzymać otwartą stację? Niestety, okazało się, że obawy są słuszne: Orlen był zamknięty. Do pokonania mieliśmy zaledwie 40 km, więc ruszyliśmy wolniutko przed siebie, w akcie desperacji pożywiając się jakimś białkiem jedzonym prosto z saszetki. Nic nie jeździło, powoli robiło się coraz jaśniej...

W Krzywczy zjechaliśmy na Green Velo, prowadzące urokliwą dróżką wzdłuż Sanu. Żadnego ruchu. Powoli rozpoczynający się dzień. Zieleń. I piłujące dzioby ptaszyska. Prze-pię-knie.

Po prawie 10 km przecięliśmy San i znalazłszy ośrodek dotarliśmy pod nasz domek. Była 4:30. Ta część, mimo awarii, była łatwiejsza. Teraz czeka nas trudniejsza: trzeba obudzić trzech, śpiących zapewnie snem sprawiedliwego mieszkańców. Mogło to być trudne, bo już przed domem unosił się zapach, który wskazywał na spożywanie jednej, konkretnej substancji, którą zazwyczaj przyjmuje się doustnie, w formie płynu. Na szczęście dobijanie się trwa tylko chwileczkę, Krzysiek wstaje i wpuszcza nas.

Teraz trzeba tylko wciągnąć na ganek rowery, wnieść bagaże i, zapijając głód wodą, położyć się spać, licząc na jutro.


  • DST 160.55km
  • Czas 07:12
  • VAVG 22.30km/h
  • Sprzęt Stefan

Komentarze
Tak, dobra relacja.

I to nawet z elementami horroru (atak płyt), soft porno (goła dupa na asfalcie) oraz nieśmiesznej dla aktorów komedii (PKP) :)
Trollking
- 17:20 piątek, 25 maja 2018 | linkuj
Niespodzianka czaiła się na moście...
PS. Opis jak zwykle znakomity!
malarz
- 14:53 piątek, 25 maja 2018 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl