Czwartek, 9 sierpnia 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, ze zdjęciem
Warszawskie sztajfy
"Ufam, że wymaksowałeś przewyższenia", napisał Michał.
Jak wszyscy wiemy, Warszawa, największe miasto polskiego przedgórza, stoi podjazdami. Można tu znaleźć wszystko: od krótkich, rozgrzewkowych wręcz hopek, przez większe, konkretne podjazdy, aż do nakrywających, wieloprocentowych sztajf. Od dłuższej chwili kusiła mnie alitimetrowa lista najtrudniejszych podjazdów w okolicy Warszawy, więc w końcu postanowiłem usiąść i ją narysować. Przy pomocy wspomnianego Altimetru, stravowych segmentów, oraz podań i klechd ludowych, skonstruowałem trasę, która wiodła z północy na południe, przez wszystkie najtrudniejsze i część łatwiejszych, ale niewiele trudnością ustępujących podjazdów.
Wbrew pozorom, lista chętnych do tak poważnej wyrypy nie pękała w szwach. Ktoś uznał to za głupi pomysł, komuś się nie chciało... koniec końców, pojawił się jeden chętny: Michał, człowiek, który nie boi się żadnego wyzwania.
Spotkaliśmy się późnym popołudniem, w okolicach centrum. Po szybkim transferze na północ, zaczęliśmy od pierwszego wyzwania: ulica Podleśna. Zaczynająca się od twardego i trzymającego jednego procenta, w połowie półtorakilometrowej męki wznosi się do mocnych pięciu procent, by zakończyć niewielkim wypłaszczeniem w okolicach ulicy Marymonckiej.
Podjazd ulicą Krasińskiego był lekką ulgą dla wstępnie zakwaszonych nóg, ale najmocniejszym wyzwaniem tej części wyprawy była ulica Sanguszki, pierwszy z oznaczonych na altimetrowych tabelach podjazdów. Mimo, że w tej tabeli zajmuje dalekie, dwudzieste drugie miejsce, nie można odmówić mu trudności: trzyprocentowy początek został chytrze przedzielony światłami, co wymusiło na nas start pod górę i mozolne nabieranie prędkości na prawie jednoprocentowej końcówce po ulicy Konwiktorskiej. Tu, pod pozorem uporządkowania bagażu, poprosiłem o chwilę przerwy, na złapanie oddechu i wyrównanie tętna.
Kolejnym punktem programu, był, zaplanowany w ostatniej chwili, zjazd i podjazd ulicami Długą i Mostową. Końcówkę tego zjazdu stanowi ulica Boleść, co, zważywszy na to, że trasa poprowadzona jest po bruku i nie są to, bynajmniej, zwykłe kocie łby, brzmi znamiennie. W tym momencie po raz pierwszy pomyślałem, że źle przygotowałem się do tej wyprawy i zabrałem nie ten rower: Michał zabrał swojego gravela i po prostu mi odjechał, podczas gdy ja, na cienkich oponkach 23c, walczyłem z każdym kamieniem i każdą nierównością.
Przebiwszy się przez remontowaną Miodową, Nowym Zjazdem udaliśmy się prosto w objęcia kolejnego brukowego sektora, by dowiedzieć się, że zmyliliśmy trasę. Uratowawszy się przejazdem chodnikiem pod prąd i stromy zjazd po ledwo widocznej ścieżce, podjechaliśmy do podnóża ul. Bednarskiej.
Ostatnio oglądałem film z Memoriału Królaka, gdzie widziałem, jak warszawska, kolarska społeczność, z wielkim zaangażowaniem dopingowała i wspierała kolarzy. Cieszyłem się więc, że i mi dane będzie zmierzyć się z tym srogim podjazdem, bardzo szybko jednak, po raz wtóry dzisiaj, uświadomiłem sobie ułomność zabranego na tę eskapadę roweru. Brukowana wielkimi, nierównymi waflami droga, po raz kolejny dała mi możliwość obserwowania, jak Michał, pewnie nawet nie zauważając nierówności, szybko mknie do szczytu. Na górze z ulgą przyjąłem fakt, że to był już ostatni tak wymagający, brukowy sektor.
Kolejny czaił się tuż za rogiem: ulica Karowa, brukowana już kocimi łbami, była mniej wymagającym przeciwnikiem. Dojechawszy do Krakowskiego Przedmieścia zawróciliśmy i puściliśmy się w szalony zjazd, tylko po to, by po krótkim odsapnięciu na ul. Browarnej, stanąć oko w oko z najpoważniejszym wyzwaniem tego dnia: Oboźną.
Najtrudniejszy, wg Altimetru, podjazd znajdujący się w granicach miasta. Pięćset metrów cierpienia, które praktycznie od początku atakuje nogi srogimi pięcioma procentami, by po chwili wydrzeć z płuc ostatni oddech i zakwasić mięśnie ud hardymi dziesięcioma. Pod pomnik Kopernika dojechałem już kompletnie wyczerpany, zganiając wirujące mi przed oczami mroczki, podczas gdy pracujące jak miechy kowalskie płuca rozpaczliwie walczyły o każdy mililitr tlenu.
Gdy już myślałem, że uspokoiłem się wewnętrznie i ciało przestało walczyć o przetrwanie, w drodze pod Tamkę na drodze stanęła nam znowu ta sama droga. Byłem przekonany, że to inny podjazd, więc, nieświadom wyzwania, rzuciłem "jedźmy!". Michał, zmęczonym głosem, wytłumaczył mi, że tu już byliśmy, po czym rzucił: chodź, pojedziemy tak, jak idzie Pętla Kopernika. Próbowałem protestować, ale było już za późno. Przejechaliśmy krótszy, stumetrowy fragment, a ja czułem, jak moje ciało coraz bardziej umiera. Na szczęście skręciliśmy w Dynasy i puściliśmy się w szalony zjazd. Serio, szalony.
Rozumiem, że można tu robić trening kolarski. Co prawda wąska, nierówna i zastawiona autami uliczka w samym centrum miasta średnio się na to nadaje, ale sam pomysł puszczania tamtędy punktowanego treningu (tak, do pewnego czasu Pętla Kopernika była nieformalnymi zawodami) brzmi niewiarygodnie abstrakcyjnie.
Nie miałem czasu, by się nad tym pochylić, bo za rogiem czaiło się kolejne wyzwanie: Tamka, numer 12 na Altimetrze. Pasy rowerowe, spacerujący po nich piesi i ruch samochodowy. Po raz kolejny wytrzeszczone oczy, widok przedniego koła i płuca pracujące jak miech akordeonu, rwane pojedynczymi akordami zwolnień i przyspieszeń.
Po zjechaniu z Tamki nasz pierwotny plan zakładał dotarcie na Foksal. Nawet jest tam segment i prowadzi tamtędy, wg RwGPS, droga rowerowa. Szkoda tylko... że po schodach. Wyjechaliśmy tyle, ile się dało, po stromych, parkowych ścieżkach i wróciliśmy na Solec.
Czas przemieścić się w okolice Ujazdowa: na pierwszy rzut idzie ul. Książęca. Michał zapodaje pod górę zdrowe tempo, siadam na kole i patrzę, jak wzrasta cyfra aktualnego przewyższenia. Końcówka to już harde cztery procent, słyszę szczękanie mojego suportu, widzę, jak potężne plecy Michała w walce o życiodajny tlen niemalże dwukrotnie powiększają swoją objętość, wizg łańcuchów, protestujących przeciw przykładanej na nie mocy, staje się coraz bardziej nie do zniesienia, ale w końcu jest! Stoimy na światłach, oszołomieni walką i patrzący ze zdziwieniem na fakt, że świat nadal żyje: samochody jeżdżą, spacerowicze chodzą, ba, przed nami przejeżdża nawet ktoś na miejskim Veturilo, nieświadom faktu, że właśnie pokonaliśmy kolejne sześćset metrów morderczego podjazdu!
Regenerując i rozluźniając mięśnie zjeżdżamy Myśliwiecką, tylko po to, by po chwili zmierzyć się z nią oko w oko. Jedno oczko w rankingu wyżej od pokonanej przed chwilą Karowej, czyli bezlitosne siedemset metrów czystej mocy, gdzie po raz kolejny świat widziany tylko w odcieniach szarości, błędny wzrok przenoszony z przedniego koła na asfalt i z powrotem, a na liczniku nieubłaganie pojawiająca się cyfra "5". Pięć procent!
Jeśli ktoś choć odrobinę zna kolarską mapę Warszawy, to zapewne już wie, co musiało być kolejnym punktem na naszej mapie przewyższeń. Diament w koronie podjazdów Warszawy, perła szlaków warszawskich szosowców, mekka górali i amatorów mocnych wrażeń: Agrykola!
Rzuciłem się w nią jak stęskniony podróżnik w objęcia znalezionej przy szlaku karczmy: pchnąłem w pedały i uderzyłem. Jak zwykle, bezlitosne, sześcioprocentowe nachylenie, zrobiło swoje, kolejne wyszarpywane z trudem metry, kolejne chwile walki i wyczekiwanie na szczyt, tak bliski, ale jednocześnie tak odległy. Malejąca cyfra wskazująca generowane waty uświadamiała mi, że z każdą chwilą tracę siły, że jeszcze chwila, a upragniony koniec nigdy się nie przybliży i pozostanie na zawsze daleko, owiany górską mgłą, podczas gdy ja zostanę na wieki na jej zboczach. Na szczęście z każdym oddechem, każdym obrotem korby i każdym szelestem łańcucha, zbliżałem się do celu, który w końcu osiągnąłem! Ogarnęły mnie radość, niedowierzanie, łzy w kącikach oczu. Równie wzruszony Michał wytarł dyskretnie oczy rękawem kolarskiej koszulki i wskazał dalszy cel, bo musieliśmy pamiętać, że rozczulenie nie mogło nam przysłonić tego, że do zrobienia pozostało tak wiele! Teraz czekał na nas etap mokotowski.
Na pierwszy rzut bierzemy ulicę Goworka. Z niemałym trudem wygrywamy walkę na finiszu z innym, jadącym tamtędy kolarzem, po czym, odpocząwszy podczas zjazdu piękną, ruchliwą ulicą Puławską, przecinamy park Morskie Oko, zdobywając tam kilka kolejnych metrów w pionie. Parkowe ścieżki wymusiły na nas wolną i ostrożną jazdę, dzięki czemu nie zużyliśmy niezbędnych nam do kolejnego wyzwania zasobów.
Ulica Dolna to kolejne bestialskie pięćset metrów bólu. Stojące, nagrzane, letnie powietrze parzyło płuca, gdy gwałtownie wciągaliśmy je, po raz kolejny bezpardonowo uderzając w jęczące pod naporem korby. Niewielki zjazd Belgijską, zjazd po schodach, przecięcie parku i szutry ulicy Piaseczyńskiej pozwoliły odpocząć jedynie symbolicznie. Na naszej drodze stanęła ulica Idzikowskiego; sroga sztajfa, którą pokonujemy bez rozpędu, spokojnie, w okolicach 17 km/h. Zjeżdżamy Dolną, którą, oczywiście, przecinały światła, a potem drogą rowerową docieramy do podnóża Belwederskiej.
Na horyzoncie widzieliśmy już koniec tej wymagającej wyrypy, ale, niestety, bezlitosna mapa ciągle wpychała nam przed oczy kolejne punkty na naszej trasie. Belwederska, kolejny podjazd z listy Altimetru, numer piętnaście w rankingu. Sztywny jeden procent podprowadził nas przez chwilę, po czym znowu sięgnęliśmy pięciu procent. Do tego, chwilę wcześniej, z terenu ambasady Rosji wyjechał samochód, który wymusił na nas zwolnienie; kompletnie nieświadom naszej walki Rosjanin po prostu stanął nam na drodze! Na szczęście udało się go bez większych przeszkód ominąć, a gdy po chwili znowu zaszumiał nam w uszach pęd powietrza, uznałem - do tej pory jadąc na kole Michała - że zaatakuję. Bez większych problemów ominąłem go i wystrzeliłem do przodu. Już widziałem szczyt, już prawie na nim byłem, gdy Michał, co muszę z bólem przyznać, zachował się bardzo nieelegancko i bardzo niesportowo: nie potrafiąc, jak mężczyzna, uznać swej porażki na tym rzeźnickim podjeździe, wziął i wyprzedził mnie przed samym szczytem!
Nie mogłem tego przeżywać zbyt długo, bo oczom moim ukazało się znowu delikatne piękno Agrykoli. Zjechaliśmy nią na dół, po czym skierowaliśmy się na ul. Bartycką. Kilka metrów sypkiego żwiru, kostka, po czym prowadzący mnie Michał odbija między drzewa. Wydeptana, wyjeżdżona ścieżka i pierwszy faktyczny szczyt, który dzisiaj zdobędziemy. Kilka razy uślizgnęło mi się koło, oparzyłem się nawet pokrzywą, ale niepomny tego parłem naprzód, starając się nie stracić za dużo do kolegi, który wyciągał ze swojego gravela ile tylko mógł. W końcu dotarliśmy na sam koniec: Kopiec Powstania Warszawskiego!
Zjechaliśmy w sposób łączony: trochę ścieżką, trochę po schodach, trochę po żwirze, po czym udaliśmy się do sklepu, bo solidna praca doszczętnie wysuszyła nam bidony. Napełniwszy je i wypiwszy jednego radlera, ruszyliśmy dalej, w kierunku dwóch ostatnich celów.
Na pierwszy ogień poszła ulica Idzikowskiego. Tym razem udało się porządnie rozpędzić, więc, świadomi tego, że to już prawie koniec, zacisnąwszy zęby wgryźliśmy się w podjazd i utrzymaliśmy aż do końca. Wyskoczyliśmy przy Puławskiej i ruszyliśmy na południe, kierując się na ostatni punkt i drugi szczyt tej wycieczki: Kopę Cwila.
Ostatnie metry. Kapiący z czoła pot. Lepiące się do dłoni zabłąkane muchy. Oczy, szukające szczytu. Usta, łapiące każdy oddech. Tętniące bólem uda, łapiący w plecy skurcz, ostry ból, wdzierający się w napięty jak kamień kark. Wszystko to już przeszłość. Ostatni szczyt zdobyty. Zjeżdżamy po trawniku, stajemy na asfalcie, porównujemy wskazania urządzeń: na moim jest już pięćset metrów w pionie, Michałowi nieco brakuje, więc zaciska zęby, w oczach pojawia się mu determinacja, a ich kolor zasnuwa mgiełka berserkerskiego obłędu. Rzuca: "Poczekaj chwilę" i rusza ponownie pod górę. Gdy wraca, twarz rozjaśnia mu uśmiech ulgi. Licznik wskazuje już pięćset metrów.
Walka, ból, cierpienie, to już przeszłość. Wiemy, że ten wyjazd każdy z nas będzie długo wspominał, każdy rzeźnicki podjazd i techniczny, wymagający zjazd. Teraz jednak myślimy tylko o odpoczynku, na który bardzo zasłużyliśmy. Z tego miejsca każdy jedzie w swoją stronę: jeden na wschód, drugi na zachód. Kończy się dzień, kończy się trasa, legendy pozostaną na zawsze.
Jak wszyscy wiemy, Warszawa, największe miasto polskiego przedgórza, stoi podjazdami. Można tu znaleźć wszystko: od krótkich, rozgrzewkowych wręcz hopek, przez większe, konkretne podjazdy, aż do nakrywających, wieloprocentowych sztajf. Od dłuższej chwili kusiła mnie alitimetrowa lista najtrudniejszych podjazdów w okolicy Warszawy, więc w końcu postanowiłem usiąść i ją narysować. Przy pomocy wspomnianego Altimetru, stravowych segmentów, oraz podań i klechd ludowych, skonstruowałem trasę, która wiodła z północy na południe, przez wszystkie najtrudniejsze i część łatwiejszych, ale niewiele trudnością ustępujących podjazdów.
Wbrew pozorom, lista chętnych do tak poważnej wyrypy nie pękała w szwach. Ktoś uznał to za głupi pomysł, komuś się nie chciało... koniec końców, pojawił się jeden chętny: Michał, człowiek, który nie boi się żadnego wyzwania.
Spotkaliśmy się późnym popołudniem, w okolicach centrum. Po szybkim transferze na północ, zaczęliśmy od pierwszego wyzwania: ulica Podleśna. Zaczynająca się od twardego i trzymającego jednego procenta, w połowie półtorakilometrowej męki wznosi się do mocnych pięciu procent, by zakończyć niewielkim wypłaszczeniem w okolicach ulicy Marymonckiej.
Podjazd ulicą Krasińskiego był lekką ulgą dla wstępnie zakwaszonych nóg, ale najmocniejszym wyzwaniem tej części wyprawy była ulica Sanguszki, pierwszy z oznaczonych na altimetrowych tabelach podjazdów. Mimo, że w tej tabeli zajmuje dalekie, dwudzieste drugie miejsce, nie można odmówić mu trudności: trzyprocentowy początek został chytrze przedzielony światłami, co wymusiło na nas start pod górę i mozolne nabieranie prędkości na prawie jednoprocentowej końcówce po ulicy Konwiktorskiej. Tu, pod pozorem uporządkowania bagażu, poprosiłem o chwilę przerwy, na złapanie oddechu i wyrównanie tętna.
Kolejnym punktem programu, był, zaplanowany w ostatniej chwili, zjazd i podjazd ulicami Długą i Mostową. Końcówkę tego zjazdu stanowi ulica Boleść, co, zważywszy na to, że trasa poprowadzona jest po bruku i nie są to, bynajmniej, zwykłe kocie łby, brzmi znamiennie. W tym momencie po raz pierwszy pomyślałem, że źle przygotowałem się do tej wyprawy i zabrałem nie ten rower: Michał zabrał swojego gravela i po prostu mi odjechał, podczas gdy ja, na cienkich oponkach 23c, walczyłem z każdym kamieniem i każdą nierównością.
Przebiwszy się przez remontowaną Miodową, Nowym Zjazdem udaliśmy się prosto w objęcia kolejnego brukowego sektora, by dowiedzieć się, że zmyliliśmy trasę. Uratowawszy się przejazdem chodnikiem pod prąd i stromy zjazd po ledwo widocznej ścieżce, podjechaliśmy do podnóża ul. Bednarskiej.
Ostatnio oglądałem film z Memoriału Królaka, gdzie widziałem, jak warszawska, kolarska społeczność, z wielkim zaangażowaniem dopingowała i wspierała kolarzy. Cieszyłem się więc, że i mi dane będzie zmierzyć się z tym srogim podjazdem, bardzo szybko jednak, po raz wtóry dzisiaj, uświadomiłem sobie ułomność zabranego na tę eskapadę roweru. Brukowana wielkimi, nierównymi waflami droga, po raz kolejny dała mi możliwość obserwowania, jak Michał, pewnie nawet nie zauważając nierówności, szybko mknie do szczytu. Na górze z ulgą przyjąłem fakt, że to był już ostatni tak wymagający, brukowy sektor.
Kolejny czaił się tuż za rogiem: ulica Karowa, brukowana już kocimi łbami, była mniej wymagającym przeciwnikiem. Dojechawszy do Krakowskiego Przedmieścia zawróciliśmy i puściliśmy się w szalony zjazd, tylko po to, by po krótkim odsapnięciu na ul. Browarnej, stanąć oko w oko z najpoważniejszym wyzwaniem tego dnia: Oboźną.
Najtrudniejszy, wg Altimetru, podjazd znajdujący się w granicach miasta. Pięćset metrów cierpienia, które praktycznie od początku atakuje nogi srogimi pięcioma procentami, by po chwili wydrzeć z płuc ostatni oddech i zakwasić mięśnie ud hardymi dziesięcioma. Pod pomnik Kopernika dojechałem już kompletnie wyczerpany, zganiając wirujące mi przed oczami mroczki, podczas gdy pracujące jak miechy kowalskie płuca rozpaczliwie walczyły o każdy mililitr tlenu.
Gdy już myślałem, że uspokoiłem się wewnętrznie i ciało przestało walczyć o przetrwanie, w drodze pod Tamkę na drodze stanęła nam znowu ta sama droga. Byłem przekonany, że to inny podjazd, więc, nieświadom wyzwania, rzuciłem "jedźmy!". Michał, zmęczonym głosem, wytłumaczył mi, że tu już byliśmy, po czym rzucił: chodź, pojedziemy tak, jak idzie Pętla Kopernika. Próbowałem protestować, ale było już za późno. Przejechaliśmy krótszy, stumetrowy fragment, a ja czułem, jak moje ciało coraz bardziej umiera. Na szczęście skręciliśmy w Dynasy i puściliśmy się w szalony zjazd. Serio, szalony.
Rozumiem, że można tu robić trening kolarski. Co prawda wąska, nierówna i zastawiona autami uliczka w samym centrum miasta średnio się na to nadaje, ale sam pomysł puszczania tamtędy punktowanego treningu (tak, do pewnego czasu Pętla Kopernika była nieformalnymi zawodami) brzmi niewiarygodnie abstrakcyjnie.
Nie miałem czasu, by się nad tym pochylić, bo za rogiem czaiło się kolejne wyzwanie: Tamka, numer 12 na Altimetrze. Pasy rowerowe, spacerujący po nich piesi i ruch samochodowy. Po raz kolejny wytrzeszczone oczy, widok przedniego koła i płuca pracujące jak miech akordeonu, rwane pojedynczymi akordami zwolnień i przyspieszeń.
Po zjechaniu z Tamki nasz pierwotny plan zakładał dotarcie na Foksal. Nawet jest tam segment i prowadzi tamtędy, wg RwGPS, droga rowerowa. Szkoda tylko... że po schodach. Wyjechaliśmy tyle, ile się dało, po stromych, parkowych ścieżkach i wróciliśmy na Solec.
Czas przemieścić się w okolice Ujazdowa: na pierwszy rzut idzie ul. Książęca. Michał zapodaje pod górę zdrowe tempo, siadam na kole i patrzę, jak wzrasta cyfra aktualnego przewyższenia. Końcówka to już harde cztery procent, słyszę szczękanie mojego suportu, widzę, jak potężne plecy Michała w walce o życiodajny tlen niemalże dwukrotnie powiększają swoją objętość, wizg łańcuchów, protestujących przeciw przykładanej na nie mocy, staje się coraz bardziej nie do zniesienia, ale w końcu jest! Stoimy na światłach, oszołomieni walką i patrzący ze zdziwieniem na fakt, że świat nadal żyje: samochody jeżdżą, spacerowicze chodzą, ba, przed nami przejeżdża nawet ktoś na miejskim Veturilo, nieświadom faktu, że właśnie pokonaliśmy kolejne sześćset metrów morderczego podjazdu!
Regenerując i rozluźniając mięśnie zjeżdżamy Myśliwiecką, tylko po to, by po chwili zmierzyć się z nią oko w oko. Jedno oczko w rankingu wyżej od pokonanej przed chwilą Karowej, czyli bezlitosne siedemset metrów czystej mocy, gdzie po raz kolejny świat widziany tylko w odcieniach szarości, błędny wzrok przenoszony z przedniego koła na asfalt i z powrotem, a na liczniku nieubłaganie pojawiająca się cyfra "5". Pięć procent!
Jeśli ktoś choć odrobinę zna kolarską mapę Warszawy, to zapewne już wie, co musiało być kolejnym punktem na naszej mapie przewyższeń. Diament w koronie podjazdów Warszawy, perła szlaków warszawskich szosowców, mekka górali i amatorów mocnych wrażeń: Agrykola!
Rzuciłem się w nią jak stęskniony podróżnik w objęcia znalezionej przy szlaku karczmy: pchnąłem w pedały i uderzyłem. Jak zwykle, bezlitosne, sześcioprocentowe nachylenie, zrobiło swoje, kolejne wyszarpywane z trudem metry, kolejne chwile walki i wyczekiwanie na szczyt, tak bliski, ale jednocześnie tak odległy. Malejąca cyfra wskazująca generowane waty uświadamiała mi, że z każdą chwilą tracę siły, że jeszcze chwila, a upragniony koniec nigdy się nie przybliży i pozostanie na zawsze daleko, owiany górską mgłą, podczas gdy ja zostanę na wieki na jej zboczach. Na szczęście z każdym oddechem, każdym obrotem korby i każdym szelestem łańcucha, zbliżałem się do celu, który w końcu osiągnąłem! Ogarnęły mnie radość, niedowierzanie, łzy w kącikach oczu. Równie wzruszony Michał wytarł dyskretnie oczy rękawem kolarskiej koszulki i wskazał dalszy cel, bo musieliśmy pamiętać, że rozczulenie nie mogło nam przysłonić tego, że do zrobienia pozostało tak wiele! Teraz czekał na nas etap mokotowski.
Na pierwszy rzut bierzemy ulicę Goworka. Z niemałym trudem wygrywamy walkę na finiszu z innym, jadącym tamtędy kolarzem, po czym, odpocząwszy podczas zjazdu piękną, ruchliwą ulicą Puławską, przecinamy park Morskie Oko, zdobywając tam kilka kolejnych metrów w pionie. Parkowe ścieżki wymusiły na nas wolną i ostrożną jazdę, dzięki czemu nie zużyliśmy niezbędnych nam do kolejnego wyzwania zasobów.
Ulica Dolna to kolejne bestialskie pięćset metrów bólu. Stojące, nagrzane, letnie powietrze parzyło płuca, gdy gwałtownie wciągaliśmy je, po raz kolejny bezpardonowo uderzając w jęczące pod naporem korby. Niewielki zjazd Belgijską, zjazd po schodach, przecięcie parku i szutry ulicy Piaseczyńskiej pozwoliły odpocząć jedynie symbolicznie. Na naszej drodze stanęła ulica Idzikowskiego; sroga sztajfa, którą pokonujemy bez rozpędu, spokojnie, w okolicach 17 km/h. Zjeżdżamy Dolną, którą, oczywiście, przecinały światła, a potem drogą rowerową docieramy do podnóża Belwederskiej.
Na horyzoncie widzieliśmy już koniec tej wymagającej wyrypy, ale, niestety, bezlitosna mapa ciągle wpychała nam przed oczy kolejne punkty na naszej trasie. Belwederska, kolejny podjazd z listy Altimetru, numer piętnaście w rankingu. Sztywny jeden procent podprowadził nas przez chwilę, po czym znowu sięgnęliśmy pięciu procent. Do tego, chwilę wcześniej, z terenu ambasady Rosji wyjechał samochód, który wymusił na nas zwolnienie; kompletnie nieświadom naszej walki Rosjanin po prostu stanął nam na drodze! Na szczęście udało się go bez większych przeszkód ominąć, a gdy po chwili znowu zaszumiał nam w uszach pęd powietrza, uznałem - do tej pory jadąc na kole Michała - że zaatakuję. Bez większych problemów ominąłem go i wystrzeliłem do przodu. Już widziałem szczyt, już prawie na nim byłem, gdy Michał, co muszę z bólem przyznać, zachował się bardzo nieelegancko i bardzo niesportowo: nie potrafiąc, jak mężczyzna, uznać swej porażki na tym rzeźnickim podjeździe, wziął i wyprzedził mnie przed samym szczytem!
Nie mogłem tego przeżywać zbyt długo, bo oczom moim ukazało się znowu delikatne piękno Agrykoli. Zjechaliśmy nią na dół, po czym skierowaliśmy się na ul. Bartycką. Kilka metrów sypkiego żwiru, kostka, po czym prowadzący mnie Michał odbija między drzewa. Wydeptana, wyjeżdżona ścieżka i pierwszy faktyczny szczyt, który dzisiaj zdobędziemy. Kilka razy uślizgnęło mi się koło, oparzyłem się nawet pokrzywą, ale niepomny tego parłem naprzód, starając się nie stracić za dużo do kolegi, który wyciągał ze swojego gravela ile tylko mógł. W końcu dotarliśmy na sam koniec: Kopiec Powstania Warszawskiego!
Zjechaliśmy w sposób łączony: trochę ścieżką, trochę po schodach, trochę po żwirze, po czym udaliśmy się do sklepu, bo solidna praca doszczętnie wysuszyła nam bidony. Napełniwszy je i wypiwszy jednego radlera, ruszyliśmy dalej, w kierunku dwóch ostatnich celów.
Na pierwszy ogień poszła ulica Idzikowskiego. Tym razem udało się porządnie rozpędzić, więc, świadomi tego, że to już prawie koniec, zacisnąwszy zęby wgryźliśmy się w podjazd i utrzymaliśmy aż do końca. Wyskoczyliśmy przy Puławskiej i ruszyliśmy na południe, kierując się na ostatni punkt i drugi szczyt tej wycieczki: Kopę Cwila.
Ostatnie metry. Kapiący z czoła pot. Lepiące się do dłoni zabłąkane muchy. Oczy, szukające szczytu. Usta, łapiące każdy oddech. Tętniące bólem uda, łapiący w plecy skurcz, ostry ból, wdzierający się w napięty jak kamień kark. Wszystko to już przeszłość. Ostatni szczyt zdobyty. Zjeżdżamy po trawniku, stajemy na asfalcie, porównujemy wskazania urządzeń: na moim jest już pięćset metrów w pionie, Michałowi nieco brakuje, więc zaciska zęby, w oczach pojawia się mu determinacja, a ich kolor zasnuwa mgiełka berserkerskiego obłędu. Rzuca: "Poczekaj chwilę" i rusza ponownie pod górę. Gdy wraca, twarz rozjaśnia mu uśmiech ulgi. Licznik wskazuje już pięćset metrów.
Walka, ból, cierpienie, to już przeszłość. Wiemy, że ten wyjazd każdy z nas będzie długo wspominał, każdy rzeźnicki podjazd i techniczny, wymagający zjazd. Teraz jednak myślimy tylko o odpoczynku, na który bardzo zasłużyliśmy. Z tego miejsca każdy jedzie w swoją stronę: jeden na wschód, drugi na zachód. Kończy się dzień, kończy się trasa, legendy pozostaną na zawsze.
- DST 83.00km
- Czas 03:40
- VAVG 22.64km/h
- Sprzęt Stefan
Komentarze
Sam sobie planuje zaliczenie wszystkiego co się da za jednym zamachem. A tu tymczasem brakuje mi wjazdów ulicami: Dewajtis, Potocką, Dziennikarską, Krajewskiego, Sanguszki, Zajęczą-Dynasy, Górnośląską, Belwederską, aleją Wilanowską, Arbuzową, Orszady (ale może być nieprzejezdna ze względu na budowę autostrady) i Podgrzybków.
oelka - 20:38 piątek, 10 sierpnia 2018 | linkuj
Spociłem się od samego czytania. Dobrze, że w tekście pojawiło się Morskie Oko, czyli w końcu coś w miarę nisko położonego, bo nie wiem, czy bym dotarł do końca ze zmęczenia.
Jak na moje jedynie pozostaje się dziwić, że Warszawa nie ma jeszcze swojej skoczni K250. A poza tym Kwiato powinien tu wpadać na treningi przed TdP :) Trollking - 19:14 piątek, 10 sierpnia 2018 | linkuj
Jak na moje jedynie pozostaje się dziwić, że Warszawa nie ma jeszcze swojej skoczni K250. A poza tym Kwiato powinien tu wpadać na treningi przed TdP :) Trollking - 19:14 piątek, 10 sierpnia 2018 | linkuj
Kapitalnie napisane!
Po prostu, aż słyszę ten wizg protestujących łańcuchów... malarz - 18:52 piątek, 10 sierpnia 2018 | linkuj
Po prostu, aż słyszę ten wizg protestujących łańcuchów... malarz - 18:52 piątek, 10 sierpnia 2018 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!