Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Sobota, 15 września 2018 Kategoria > 400 km, do czytania, Hipek poleca, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Kolarstwo romantyczne

Maraton Północ-Południe to tradycyjny czas relaksu, wypoczynku i zachwytu nad początkiem jesieni. "Etap przyjaźni", gdzie jedziemy dla samej przyjemności, zamknięcia sezonu i przyjemnego, wrześniowego słońca. To znaczy: ja tak robię, inni niekoniecznie.

Na Helu stawiliśmy się tradycyjnie, dwa dni przed startem, czyli już czwartkowym wieczorem. Udaliśmy się na pizzę i, mijając ignorującą nas grupkę dzików (takich prawdziwych, chrząkających i w ogóle), udaliśmy się na spoczynek.



Kolejny dzień, jak to dzień przed tym konkretnym startem, upłynął na wypoczynku, oglądaniu morza, piciu piwa, witaniu się ze znajomymi i piciu jeszcze większej ilości piwa. W końcu nadeszła noc, wspólne włóczenie się po mieście zakończyło się lekko po dwudziestej pierwszej i można było iść spać.



Poranek zaczął się leniwie i wcale szybszym być nie musiał. Byliśmy zakwaterowani trzydzieści metrów od miejsca startu, więc można było spokojnie zjeść śniadanie (które jak zwykle nie chciało mi wchodzić) i powzdychać z powodu braku kawy. Po cichu liczyłem na to, że pawilon z lodami i kawą, otwarty jeszcze dzień wcześniej, będzie czynny również w sobotę... Niestety, wszystko było zamknięte na głucho, a mi pozostało obejść się smakiem.

Nieuchronnie zbliżała się dziewiąta, więc wynieśliśmy rowery, zdaliśmy bagaż i po chwili, żegnani brawami i okrzykami, mogliśmy ruszyć w asyście policji na wielokilometrowy start honorowy.

Początek był, jak zwykle bardzo spokojny: po rwanym starcie grupa (a przynajmniej jej część) zeszła się w jedną całość i w rozsądnym tempie, nie przekraczając z reguły 35 km/h, toczyła się do przodu. Dookoła szumiały drzewa, lekko wiał boczny wiatr, słońce świeciło... No cóż, dajcie bogowie każdemu!

To, co dobre, musi się kiedyś skończyć. Na ostatnim z władysławowskich rond radiowóz zatrzymał się, a policjant pożegnał nas machając lizakiem. Od tej pory mieliśmy jechać na ostro. Oczywiście, jak to zawsze musi być, gromada ruszyła żwawo i radośnie po kaszubskich pagórkach. Po kilku kilometrach okazało się, że nadal jest nas w grupie około czterdziestki; czołowy wiatr nie sprzyjał rwaniu grupy i wszyscy trzymali się razem. Po chwili jednak na jednym z pagórków oderwała się niewielka grupka i podział na zgodne z prawem grupy się dokonał.

Zostaliśmy w czwórkę, wszyscy reprezentanci Sanatorium: Hipcia, Tomek, Michał i ja. Taki był też zresztą plan: oblecieć całość razem, w grupie, trzymając równe tempo, bez rwania i spokojnie dojechać do mety w rozsądnym i bardzo dobrym czasie. Wcale nie napiszę, że nie wierzyłem w jego powodzenie, ale po kilku pagórkach "równej jazdy", gdzie słyszałem tylko świst swojego oddechu i łopot wywalonego ozora, po raz kolejny przyspieszając na każdej górce, stwierdziłem, że chyba coś jest tu nie tak. Kulminacją był podjazd od jeziora Żarnowieckiego, gdzie ostatecznie uznałem, że nie mam najmniejszej ochoty na taką jazdę i po prostu, żegnając się jedynie z Hipcią (bo chłopaki byli już dobre sto metrów z przodu), zostałem jadąc tempem, które mi odpowiadało.

Teoretycznie mógłbym nawet spróbować mocniejszej jazdy (bo czemu nie), ale nie współgrała ona wcale z moim samopoczuciem. Po BBT byłem na rowerze jedynie dwa razy, z czego drugi był przerwany praktycznie w połowie z powodu rozwiajającej się choroby. Jeśli do tego dodamy kupę zajęć w pracy, trochę nadgodzin i pracę w weekend... to nagle, dość boleśnie, zdałem sobie sprawę z tego, że chyba elegancko się roztrenowałem. Zaczynam tu też mocno odczuwać zmęczenie pierwszym, mocno przejechanym kawałkiem, więc lekko zwalniam i toczę się dalej. W końcu: mam cały dzień, prawda?

Przed Wejherowem łapię się na chwilę z krótkim pociągiem prowadzonym przez Krzyśka Kurdeja. Krzysiek jedzie sobie na przedzie, nikim i niczym się nie przejmuje i nawet nie sugeruje nikomu, żeby wychodził na zmiany, więc... korzystam i jadę sobie, razem z Szymonem Koziatkiem, Darkiem Urbańczykiem, Wilkiem i jednym kolegą, który zgubił się tuż za Wejherowem.

Dojeżdżamy niedaleko: Krzysiek zjeżdża na bok, do sklepu, a my, we trzech, ruszamy dalej. Po chwili łapiemy Krzyśka Sobieckiego, a dalej, gdzieś na horyzoncie majaczy znana postać Hipci, która odpuściła sobie jazdę z chłopakami i postanowiła na mnie poczekać. To miłe, ale tak czy inaczej jedzie szybciej niż bym sobie tego chciał, więc zamieniamy tylko kilka słów i zostaję sobie z tyłu, z Darkiem.

Dłuższy fragment pokonujemy razem, rozmawiając, później jednak zostaję z tyłu i postanawiam dotrzeć do Czerska spokojniejszym tempem. Dlaczego akurat do Czerska? Jakoś tak się złożyło, na każdej edycji, że pierwszy postój na stacji robię dokładnie tam, po dwustu kilometrach. Traktuję Czersk jako ostateczne potwierdzenie, że zakończyły się znienawidzone przeze mnie Kaszuby i że można wreszcie spokojnie jechać.



Na stacji spotykam Darka, który właśnie wciąga ostatniego hotdoga, za chwilę mija mnie Krzysiek Sobiecki, a potem zajeżdża Rafał Kocoń z pytaniem, czy właśnie zaczęło się kolarstwo romantyczne. Po otrzymaniu potwierdzenia stwierdza, że pewnie go zaraz dogonię i rusza dalej.

Oj, żebym ja go dogonił... Po pierwsze, to niby po co mam gonić? W końcu zaczęło mi się jechać przyjemnie. Tak naprawdę do tego stopnia przyjemnie, że nie pamiętam teraz, co działo się po drodze do Nakła. Zrobiłem tam przystanek na stacji benzynowej, to na pewno, ale co było po drodze?

Podobno, gdy wyjeżdżałem z Nakła, przy McD machał do mnie Rafał. Tego też nie widziałem, ale McD akurat nie był na mojej liście postojów, więc nawet nie przeszukiwałem tamtego obszaru i nikogo się tam nie spodziewałem.

Kawałek za Nakłem znowu spotykam pociąg: prowadzi go niezmordowany Krzysiek Kurdej, a oprócz niego siedzą w grupie Szymon Koziatek, Darek Urbańczyk i Szymon Sapeta. Po chwili wahania doganiam ich i wsiadam. I to jest równa jazda, proszę Państwa! Niektórzy moi koledzy mogliby wybrać się na takie korepetycje i dokształcić w tym, co to znaczy jechać równo! Lecimy nieco ponad 30 km/h, zmiany co jakieś 10 km. Jadę z chłopakami kawał drogi, po swojej zmianie schodzę na sam koniec, z powrotem studiować napisy na koszulkach Darka: logo MPP (na kieszonce koszulki) i logo LEL na kamizelce. Po chwili jednak, z braku dodatkowych bodźców, zaczynam odpływać. Po dłuższej chwili, gdy wjeżdżamy do Mogilna, uznaję, że czas odpuścić. Nie będę wiózł się na kole, a w środku grupy nie chcę jechać, by czasem nie zrobić nikomu krzywdy. Dyskretnie więc zostaję z tyłu i po chwili chłopaki są już kawał drogi przede mną.

Nie ma tak dobrze! Na wylocie z miasta widzę stację, z niej macha do mnie Krzysiek. Pierwotnie planowałem zjechanie tylko w celu pożegnania się (aż mnie dogonią), ale Krzysiek mnie przekonuje mówiąc "zatrzymaliśmy się na kawę". W sumie...

Piję kawę i ruszam dalej. Chłopaki bardzo szybko mnie przeganiają, a chwilę później dojeżdża do mnie Wilk, który od dłuższej chwili gonił... tamtą grupkę. Jedziemy dłuższą chwilę i gadamy. W pewnym momencie, zdziwiony tym, że po raz kolejny wyciąga spod kurtki jabłko zawinięte w papierek, pytam, co to... Okazuje się, że zatankował sobie cheeseburgery w Nakle i teraz wciąga późną kolację!

Żegnamy się w Słupcy. Planuję tam odwiedzić Orlen i robić częstsze postoje, by umknąć senności. Na stacji muszę się sprężać, bo kręci się w okolicy dwóch szczeniaków, ciekawie patrzących na mnie, więc na wszelki wypadek nie spuszczam roweru z oka, a do tego znikam ze stacji możliwie szybko, zwłaszcza, że właśnie dojechało tam czarne, stare Audi, z muzyką puszczoną na cały regulator. Ze stacji zabieram za to Colę, którą planowałem kupić jeszcze w Mogilnie. Z braku miejsca wpycham ją pod koszulkę, z przodu.

Kolejna stacja to dalsze 60 km. Kawał drogi, biorąc pod uwagę to, że zaczyna mi się chcieć spać. Gdy już miałem ją tuż, tuż, na wyciągnięcie ręki, uznałem... że trzeba znaleźć sobie dobry przystanek. Minuta drzemki, tyle potrzebowałem, by spokojnie dotrzeć na stację. Tam spotykam... Krzyśka i Szymona, którzy wypoczęci i radośni szykują się na dalszą jazdę. Biorę kawę, nową butelkę Coli i po chwili ruszam w ślad obu kolegów.

Po chwili okazuje się, że popełniłem niewielki błąd: wziąłem zamiast zwykłej coli jakąś wersję limonkową! Jakoś tak paskudnie jedzie po gardle... no ale przecież nie wyrzucę, bo szkoda!

Nocny Kalisz jest cichy i spokojny. Nic nie przeszkadza, nic się nie dzieje, przez miasto przejeżdżam sprawnie, a kawałek za nim postanawiam stanąć na, powiedzmy, dłuższy nocleg. Znajduję przyjemny, nieco zagłębiony w czyimś ogrodzie i obniżony względem jezdni przystanek, ustawiam budzik na 20 minut i idę w kimę. Wstaję po 9 minutach, w pełni wyspany, uznaję to za rozsądny kompromis i ruszam dalej, w chłód budzącego się poranka.

Nikogo nie ma. Nic się nie dzieje. Do stacji, na której planuję zjeść śniadanie, jeszcze kilkanaście kilometrów, więc ciesząc się świtem pokonuję je z radością. Kolejny Orlen. Na zewnątrz jest chłodno, ale postanawiam usiąść właśnie tam: z bagietką i kawą. Jest jakieś 10 stopni, więc nie ma tragedii, a alternatywą jest rozgrzewanie się po posiadówce w ciepłym. Na co mi to?

Ruszam dalej. Aplikacja z monitoringiem mówi mi, że gdzieś za moimi plecami jest jeden kolega i Krzysiek Sobiecki. Zakładam, że prędzej czy później mnie dogonią i może jest szansa na jazdę w jakiejś większej grupie. Tymczasem ruszam dalej, w kierunku Ostatniej Stacji. Ta miała mieścić się w Osjakowie i być ostatnią stacją aż do Olkusza. Teraz nadchodził dzień, więc strachu nie było, ale zdarzyło mi się już, rok wcześniej, trafić na taką stacyjną posuchę. Po chwili odzywa się do mnie telefon: Hipcia jedzie sobie w większej grupie i, jak twierdzi, koledzy nie pozwalają jej odejść z godnością i każą jechać. Narzeka też na nawierzchnie... no cóż, po chwili wjeżdżam na takie paskudne dziury, że ratowała mnie tylko wczesna pora, dzięki której mogłem je omijać po całej szerokości drogi.

Wyprzedza mnie wspomniany kolega, zamieniając jedynie kilka słów, oczy patrzą mu półprzytomnie i mówi, że musi jechać szybciej, bo spadnie z roweru. Co ciekawe, w Osjakowie jestem... przed nim. Tankuję tam colę na zapas, trochę batonów i ruszam na długi fragment do Olkusza.

Monitoring mówi, że kolega (Maciek) i Krzysiek jadą już razem. Po chwili zauważam ich za sobą i formujemy coś w rodzaju grupki. Jeśli wierzyć zapewnieniom, to nikt nie ma siły, nikomu się nie chce i wszyscy trzej marzymy o śniadaniu.



Pierwszą próbę zdobycia jedzenia podejmujemy w Pajęcznie. Tam, niestety, kuchnia jest czynna dopiero od południa i udaje nam się tylko załapać na długi, kawowy postój. Później albo niczego nie ma, albo nie chce nam się zawracać, koniec końców celujemy w upatrzoną przez Maćka karczmę w okolicach Janowa. Mamy tam całe sześćdziesiąt kilometrów, które mijają na spokojnym przewracaniu się z nogi na nogę, obserwowaniu widoków i oczekiwaniu aż zaczną się jurajskie pagórki.

A w karczmie... W Karczmie jest jedzenie. Nie jest najlepsze, a w każdym razie zdarzyło mi się już jeść smaczniej w karczmie, ale to jest ta godzina, ta pora i ten dystans, że wszystko wchodzi. Wcale się nie spieszymy, pozwalamy sobie nawet na pogawędkę z jednym panem, który uparcie dopytywał, gdzie tak zgrzeszyliśmy, że aż taką pokutę dostaliśmy.

Maciek stąd jedzie już niedaleko, jeszcze podczas obiadu zaklepał sobie nocleg w Mirowie i tam właśnie odłącza się od nas. Zostajemy we dwóch.



Sprawnie pokonujemy pagórki, przecinamy Olkusz i łapiemy nawet srogi zjazd w kierunku Myślachowic. Na samym dole ustalamy, że to jest ta pora dnia i robimy przerwę w lesie. Zakładam pełen ochronny zestaw na kolana, smarując je uprzednio rozgrzewającą maścią, ubieram się prawie w pełni (zostawiam sobie tylko drugą kurtkę i ochraniacze na buty) i ruszamy dalej.



Nie dojeżdżamy daleko: w Trzebini zatrzymuje nas Darek Urbańczyk, któremu pękła linka od przerzutki, do tego, jak się okazało, baryłka pechowo wkręciła się prosto w mechanizm. Operacja jest skomplikowana, bo wymaga użycia aż dwóch śrubokrętów i, później, taśmy klejącej, ale udaje mi się sprawnie wymienić linkę i kolega jest już gotów do jazdy.

W międzyczasie zapada zmrok. Do Zatoru jedziemy w kierunku przeciwnym do olbrzymiego korka, tam zacznie się ostateczna zabawa, czyli etap górski. Do podjechania jest dziewięć hopek. Większych lub mniejszych.

Robimy najpierw szybką przerwę na stacji, tankujemy kawę, łapiemy trochę świeżości i ruszamy w górę.

Na wstępie do pokonania są trzy rozgrzewkowe pagórki, krótkie sztajfy trzymające do kilkunastu procent. Uporaliśmy się z nimi bez problemu i ruszyliśmy dalej, w kierunku Krzeszowa. Tutaj łapie mnie spanie. I to takie konkretne. Fragment dookoła Świnnej Poręby robię walcząc o rozbudzenie, ale chwilę później... nie trzeba się rozbudzać. Krzysiek mówi, że zaczyna go boleć kostka. Do Stryszawy mamy tylko jedną górkę, ale pokonujemy ją na raty. Najpierw krótka przerwa na bandażowanie nogi. Potem Krzysiek zasypia, więc proponuję popchanie rowerów. Kończy się to tym, że każdy powoli schodzi z drogi w swoją stronę. W końcu wsiadamy na rowery, znajdujemy śpiącego na przystanku Darka, który wcześniej urwał się na rozbudzenie i po bardzo długim czasie docieramy do Stryszawy na Orlen.

Patrząc po tempie, w jakim wspina się Krzysiek, niewiele szybszym od tempa marszu, nie jestem pewien, czy ruszanie tak, o, na Krowiarki, to dobry pomysł. Zaczyna się akcja poszukiwawcza jakiejś agroturystyki. Niestety, Stryszawa jest na pewno hotelowym zagłębiem... tylko nie dzisiaj. Dziś nikt nie odbiera (jest w końcu pierwsza w nocy) albo nie chce go przyjąć.

Na stacji jest też Szymon Sapeta, częstuje Krzyśka olfenem. Potwierdza też pogłoski o tym, że na przełęczy Przysłup jest nowootwarty hotel. Postanawiamy więc tam dotrzeć.

Tabletka zaczyna działać, ale wspinaczka i tak robi się ciężka z powodu wszechogarniającej senności. W końcu, na szczycie, Krzysiek skręca na hotel, proszę, by dał znać, gdyby nie było miejsca, wówczas poczekam nań w Zawoi. Nie dojechałem jeszcze do Lotosu, gdy dostałem SMS-a. W takim razie kupuję sobie energetyka i zasypiam z nim w dłoni, czekając na kolegę. Po chwili przybywa Darek i zasypia pod sąsiednią ścianą. A w końcu dociera Krzysiek.

Robimy jeszcze jedno, nieudane podejście do szukania noclegu i ustalamy, że w takim razie przebijamy się przez Krowiarki, a następnie zjeżdżamy do Jabłonki. Tam, na Orlenie, podejmiemy decyzję, czy jedziemy dalej, czy bunkrujemy Krzyśka w jakimś agro, które na pewno w końcu się otworzy.

Po chwili żegna się z nami Darek, któremu niskie tempo wspinaczki przeszkadzało w zagrzaniu się. Zostajemy we dwóch. Krzysiek nie jest rozmowny, walczy ze snem, a walka jest naprawdę bohaterska. Ja nawet nie zasypiam, skupiony na pilnowaniu, by trafiał między białe linie na asfalcie. Nic nie działa. Puszczam muzykę z mojej playlisty, na której mam dosłownie wszystko, po ustaleniu, że wkurza go Sławomir, ryczę na cały głos "Miłość w Zakopanem", nic, nic nie działa. Krzysiek posykuje, przemieszcza się, ale robi to dość nieefektywnie, slalomem.

W końcu ustalam, ze trzeba gdzieś zaparkować na chwilę drzemki. Jak się zdrzemnie, to od razu będzie mu lepiej. Łatwo powiedzieć... Do dyspozycji mamy jedynie metalowe bariery, żadnego pieńka, cegłówki czy czegokolwiek innego. Ale jeśli się szuka, to w końcu się znajdzie! Na jednej z serpentyn stoi sobie altana. Bez zwłoki ładujemy się do środka i Krzysiek idzie spać. Ja decyduję się nawet nie drzemać, żeby przypadkiem nie przespać budzika. Po jakimś czasie dostaję nawet SMS-a: pisze do mnie Hipcia, leżąca już od dawna w ciepłym łóżku...

Dwa pierwsze Tiry nie obudziły kolegi, uczynił to trzeci, po dziewięciu minutach, minutę przed planowaną pobudką. Od tej pory było łatwiej, nie chciało się spać, więc szybko dotarliśmy na przełęcz i puściliśmy się w zjazd. Czego szybko pożałowaliśmy...

Do Orlenu mieliśmy około 20 km. Po 14 km zjazdu w kilku stopniach, we mgle, musieliśmy się zatrzymać, by choć chwilę się ogrzać. Zimno wchodziło z każdej strony, przeszkadzało, paraliżowało... zgodnie uznaliśmy, że żaden z nas tak jeszcze w życiu nie zmarzł.

W Jabłonce małe zawahanie, bo nie wiedziałem, czy stacja jest czynna całą dobę... była!



Nie ma limitu na postoje, na drzemki, na nic. Kawa, hotdogi (na które spokojnie poczekaliśmy) i śpiący Krzysiek. W międzyczasie słońce pojawiło się nad horyzontem, więc można było oczekiwać, że za chwilę będzie cieplej. W końcu, po bardzo długim postoju, zbieramy się.



Końcówka to, szczególnie od momentu, gdy zrobiło się ciepło, sama przyjemność. Przepiękne widoki, przyjemne podjazdy i radość ze zbliżającej się mety. Jeszcze ostatnie pagórki, podjazd przez Murzasichle, sztywny i przyjemny, droga Oswalda Balzera, kawałek zjazdu i... nagle materializuje się przy nas Szafar. To jest atak w ostatniej chwili!

We trzech dojeżdżamy do mety, witani z daleka oklaskami i z daleka słyszanym dzwonkiem mety.

Kilka metrów po kamieniach przed Głodówką i, na powitanie, zimne piwo od Hipci. No, i tak można świętować!



Czy jestem zadowolony? Ha, nawet bardzo! Tradycyjnie sezon został zakończony przyjemną, relaksującą wycieczką, po której można spokojnie oddać się posezonowemu jedzeniu ciastek i popijaniu ich kawą. Albo piciu piwa. Albo jedzeniu kebabów. A potem ciastek.

Pechowo-szczęśliwa kontuzja Krzyśka znacząco wpłynęła wyjazd: pechem, bo, wiadomo, kontuzja, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: gdybyśmy dojechali na metę kilka godzin wcześniej, musielibyśmy przeszkadzać wolontariuszom w drzemaniu nad stołem, budzić śpiących w pokojach ludzi... A tak: dojechaliśmy w pięknym słońcu i w pełni chwały, wśród okrzyków i oklasków. Czego chcieć więcej?

Dziękuję Krzyśkowi, Maćkowi i Darkowi za towarzystwo na trasie, było mi bardzo miło z Wami jechać!

  • DST 936.11km
  • Czas 41:06
  • VAVG 22.78km/h
  • Sprzęt Czorny

Komentarze
Dziekuję za ostatni wspólny km i triumfalny wjazd na metę. Byłem mocno zaskoczonyy widzac Was przed metą. Śpiąc 2 noce ( i nie zaglądając do telefonu podczas maratonu)
byłem przekonany ,że jestem w jego ogonie....
Mój MPP był nagrodą, ktorą sam sobie zrobiłem, za dobrze pojechany BBT.
szafar
- 08:54 piątek, 28 września 2018 | linkuj
Świetne :)
michuss
- 19:46 środa, 26 września 2018 | linkuj
Dobre ... ! :-)
Jurek57
- 19:36 środa, 26 września 2018 | linkuj
Dzięki, motywacja do popełnienia wpisu jak widzę podziałała :)

Brawo za jego wykonanie, jak i oczywiście całej tej przyjemne, relaksującej wycieczki. A i zmysł serwisowy jest, no no... :)
Trollking
- 18:29 środa, 26 września 2018 | linkuj
Bardzo się cieszę, że dałeś nam okazję do wspólnego przeżycia, tej wspaniałej kolarskiej przygody, ale...
Czekamy na zaległe relacje z wyscigów ultra! :)
yurek55
- 18:02 środa, 26 września 2018 | linkuj
Brawo!

Nie spodziewałem się, że zadawane jest Wam pytanie: "Gdzie tak zgrzeszyliście, że aż taką pokutę dostaliście?"...
Z przyjemnością przeczytałem interesujący opis i obejrzałem fotografie, a fotografie trzecia i ostatnia zasługują na szczególne wyróżnienie, są piękne!
malarz
- 16:27 środa, 26 września 2018 | linkuj
Tak wszyscy fajnie to opisujecie ...że aż wam zazdroszczę takiej romantycznej przejażdżki :)
Katana1978
- 15:59 środa, 26 września 2018 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl