Sobota, 18 maja 2019
Kategoria > 200 km, do czytania, Hipek poleca, solo
Tour de Silesia
Wstałem kilkanaście minut przed pobudką, bo jasno było już tak długo, że zacząłem się zastanawiać, czy czasem nie przespaliśmy odpowiedniej godziny. Wszystko było w porządku, budzik jednak zadzwonił o umówionej porze.
Poranek przed startem był taki, jak zwykle: jakieś podłe - bo zjedzone bez apetytu, jak zawsze rankiem - śniadanie, zebranie rzeczy, ostatnie sprawdzenie, czy wszystko jest spakowane, zapakowanie rowerów na dach i spokojna jazda w kierunku Godowa. Do startu pozostało lekko poniżej godziny.
Na miejscu panuje już pełen rozgardiasz, zawodnicy i kibice kręcą się dookoła, przeplatają ze sobą, różnobarwne koszulki, nazwy klubów kolarskich, sponsorów i loga tworzą rozmaite wzory, jak w kalejdoskopie. Pierwsze grupy zawodników już startują. Parking zapchany samochodami, przy większości ktoś stoi, ktoś rozmawia, ktoś pompuje koła w ostatniej chwili...
Spacerujemy sobie spokojnie na miejsce startu. Zdajemy przepaki, za chwilę podbija Rafał Górnik i jest nas już sanatoryjna trójka. W pewnym momencie - oczywiście, w ostatniej chwili - zdaję sobie sprawę z tego, że nie zabrałem rękawiczek z samochodu. A w końcu miałem pojechać w krótkich rękawiczkach pierwszy raz w tym roku; nie można przegapić takiej okazji!
Startujemy w ostatniej grupie solistów dystansu 500. Mijają ostatnie chwile i wskakujemy na rowery. Jeszcze w Godowie pojawia się pierwsza próba ucieczki i formuje się coś w rodzaju peletonu, który na kilku kolejnych kilometrach rozwinie się do przepisowych, stumetrowych odstępów. Tymczasem zajmuję miejsce gdzieś pośrodku i ruszam sobie swoim tempem.
Praktycznie od razu wjeżdżamy do Czech. Za pierwszym skrzyżowaniem sytuacja nieco się wyjaśnia: kilka osób (w tym: Rysiek Herc, Kosma Szafraniak i Paweł Sojecki) wiszą kilkaset metrów przede mną, a powoli doganiam jakiegoś zawodnika - chyba jeszcze z poprzedniej grupy startowej.
Pierwszym i jednocześnie najpoważniejszym wyzwaniem całego wyścigu był podjazd pod Łysą Horę. Sam podjazd - licząc od ostatniego istotnego zjazdu - miał prawie 20 km, z czego kluczowe było ostatnie 8. Pierwsze 12 km po lekko wznoszącym się terenie, można było potraktować jako swoistą rozgrzewkę przed tym, co miało wkrótce nadejść.
O ile jeszcze do tego momentu doganiałem zawodników raczej sporadycznie, to na podjeździe pod sam szczyt było już bardzo wiele osób. Większość jechała, ale kilka osób już przeszło na "bikewalking". Moje zdumienie wzbudził jeden z kolegów walczący przy kadencji poniżej 20, z korbą przystosowaną raczej do odcinków płaskich, a nie podjazdów regularnie przekraczających 12%. Z drugiej strony: sporo osób zjeżdżało w kurtkach. Czyżby na górze było aż tak zimno?
Na szczycie okazuje się, że jest raczej ciepło. Podaję swój numer koledze odhaczającemu kolejnych zdobywców, dopinam koszulkę i ruszam w dół, na 15 km zjazdu. W pierwszym punkcie żywieniowym uzupełniam tylko bidony, rezygnuję z drożdżówki, bo nie chcę sobie pokleić kierownicy. I tak na Pustevnym czeka na mnie obiad i mój przepak z resztą rzeczy na drogę.
Pogoda dopisuje. Noga też sobie radzi, podjazdy wchodzą, niewielki, ale sztywny podjazd pod zbiornik zaporowy Šance funduje mi miłe widoki i kolejnych miniętych rowerzystów. Na horyzoncie pojawia się krótki odcinek, który mamy pokonać na terenie Słowacji - podjazd pod przełęcz Bumbálka to drugi z istotnych podjazdów na mapie tegorocznego Tour de Silesia. Praktycznie cały przez las, w cieniu, z przyjemnym, dochodzącym do 7% nachyleniem, robi się go bardzo miło. Za przełęczą pojawia się zjazd, który trwa... i trwa... i trwa... 13 kilometrów zjazdu zostaje przerwane kolejną wspinaczką, tym razem pod zbocze Soláňa.
Podjazd jak podjazd. Nogi ruszają się tak, jak zwykle, na przemian, czasu jest dużo, widoki ładne, ale często zasłaniane przez drzewa, to, pomyślałem sobie, zerknę na telefon. Bo w sumie co mi szkodzi, może kto pisał?
Niepokój mój wzbudza nieodebrane połączenie i SMS od Rafała zaczynający się od "Skoro Hipcia DNF, to...". Dość szybko udaje mi się ustalić, co się stało: karbonowe koło poszło w drzazgi, udało się dojechać do PK1, stamtąd ma zapewniony transport do mety. No dobrze, więc jest nieźle, to, co najważniejsze - czyli transport - jest załatwione. Odechciało mi się, co prawda, uciekać (bo jak mam uciekać, skoro nikt nie goni), ale w końcu jadę dalej. W międzyczasie zauważam jeszcze SMS-a od Rafała, który pisze mi coś o afirmacji piękna Czech. Czyli przestało mu się chcieć walczyć o wynik i jedzie sobie na spokojnie... też dobrze.
Na samej przełęczy trochę zamarudziłem (rozmawianie przez telefon na zjeździe klasyfikuję raczej pośród średnich pomysłów), więc na zjeździe mija mnie jeden z zawodników, którego uprzednio wyprzedziłem. Jadę sobie widząc go w oddali na podjeździe pod Pustevny. Podjazd jest też z gatunku tych długich, ale bez wielu odcinków zbliżająych się do 10%.
Na szczycie jest bardzo wielu turystów, korzystam z tego, że trochę podgoniłem, a kolega, który był przede mną, toruje drogą okrzykami "POZOR, POZOR!".
Na miejscu dostaję talerz pełen makaronu z warzywami i mięsa, pomiędzy kolejnymi gryzami uzupełniam bidon, pakuję do kieszeni jedzenie z przepaku (póki co planowanie wyszło mi idealnie - z pierwszej części został mi dokładnie jeden żel) i... i niefrasobliwie piszę sobie SMS-y. Dowiaduję się, że Hipcia niedługo będzie zjeżdżała do bazy, a tymczasem Rafał... jest od niej 30 km! Okazuje się, że "afirmowanie piękna Czech" znaczyło ni mniej, ni więcej, tylko to, że nasz dzielny bohater skręcił sobie gdzieś ze śladu i pojechał do bazy. Chwilę później w komplecie z nieodebranym połączeniem dostaję wiadomość, która zmieniła cały dzień: "Planowałem namówić Cię do DNF i do grilla u mnie". I tu zaczęło się myślenie.
Z jednej strony mamy trasę: piękną, bardzo dobrze przygotowaną, dobrą pogodę, dobrą i relatywnie świeżą nogę - aż szkoda tego nie wykorzystać. Ale z drugiej strony: walczyć o miejsca nie walczę, co najwyżej o zadowolenie z trasy i zwiedzony kawałek świata. Te decyzje zajmują mi zdecydowanie za dużo czasu - na szczycie spędzam prawie 45 minut (a gotowy do jazdy byłem po maksymalnie kwadransie), ale koniec końców zdaję sobie sprawę z tego, że i tak nawet gdybym teraz pojechał do bazy, to będę wieczorem, ale w samej bazie. Pakowanie się do samochodu i jazda gdziekolwiek łączy się z tym, że grilla zrobimy, owszem, ale po północy.
Puszczam się w zjazd. Jest długi i byłby przyjemny, gdyby nie mnogość turystów na hulajnogach, przy których trzeba było solidnie zwalniać, a raz prawie się zatrzymać. Dopiero w Trojanowicach zaczyna się normalny ruch i można jechać bez obawy o potrącenie kogoś.
Mijam Frenštát pod Radhoštěm, zatrzymuję się w mieście i rzucam okiem na telefon. Okazuje się, że pozornie rozwiązana już sprawa zyskała jedną, nową zmienną: jeśli skręcę na Frydek-Mistek, to Rafał zabierze mnie autem, podjedziemy do bazy i... i już. Samo wycofanie się z wyścigu tylko dlatego, że mogę, a nie dlatego, że muszę, brzmi jak coś nowego i bardzo kuszącego, ale tego akurat nie biorę pod uwagę przy decyzji. Jest ciężko, bo z jednej strony mamy super trasę, z drugiej - fakt tego, że swoje już dziś przejechałem, a Śląsk zjeździłem ostatnio na majówce. Decyzja jest trudna, ale zostaje podjęta: skręcam na północ, na Frydek-Mistek, podaję Rafałowi trasę, którą będę jechał i ruszam. Po kilkudziesięciu minutach stoję już na stacji Shella, pakuję rower do samochodu i jedziemy w stronę Godowa.
Na miejscu Tata Pawła załatwia specjalnie dla nas obiad (który miał być wydawany na mecie, ale od 22:00). Faktycznie, jedzenie konkretne i bardzo smaczne!
Koło Hipci robiło wrażenie. Rozwalona obręcz została zabezpieczona… opakowaniem po żelu i taśmą izolacyjną. To rozwiązanie pozwoliło jej w miarę bezpiecznie (choć tylny hamulec został wykręcony) zjechać z Łysej Hory, bez wybijającej na zewnątrz dętki i łapania kolejnych gum. Nigdy w życiu nie miała okazji tyle razy ściągać opony aby zmieniać bądź łatać dętkę – i to wszystko bez specjalistycznych szkoleń, które, jak głoszą plotki i sprawdzone pogłoski, można, za drobną opłatą, przejść w niektórych miejscach w Polsce.
Zostawiamy rowery u Rafała, pakujemy się w swój samochód i po kilkudziesięciu kilometrach relaksujemy się już na Zamku w Ujsołach, patrząc leniwym wzrokiem jak przesuwają się chorągiewki na mapie.
Gdy zbudziło nas poranne słońce i piliśmy na tarasie pierwszą kawę, niektórzy z zawodników byli zaledwie kilkanaście kilometrów od nas (i 90 przed metą) - w Węgierskiej Górce. My tymczasem zakończyliśmy ten udany weekend spacerem w góry i piwem w schronisku...
Nie dane było mi przejechać całej trasy, ale organizację samego maratonu - począwszy od przygotowania trasy aż do obsługi na niej - oceniam bardzo wysoko. Paweł i Sebastian, a także wszystkie inne wspierające maraton osoby stanęły zdecydowanie na wysokości zadania i zorganizowały super wyścig, z gatunku tych, na które chce się wracać. Podobno było dużo wycofów, ale po tym, co widziałem i na Łysej, i na kolejnych podjazdach, wnioskuję, że to nie kwestia samej trasy, tylko zawodników (miałem wrażenie, że niektórzy po raz pierwszy w życiu jechali w górach). Mam nadzieję, że organizatorzy nie odejdą w stronę ułatwiania trasy i że w przyszłym roku uda mi się przejechać Tour de Silesia w całości, po tak samo srogiej trasie!
Foty na fejsie.
Poranek przed startem był taki, jak zwykle: jakieś podłe - bo zjedzone bez apetytu, jak zawsze rankiem - śniadanie, zebranie rzeczy, ostatnie sprawdzenie, czy wszystko jest spakowane, zapakowanie rowerów na dach i spokojna jazda w kierunku Godowa. Do startu pozostało lekko poniżej godziny.
Na miejscu panuje już pełen rozgardiasz, zawodnicy i kibice kręcą się dookoła, przeplatają ze sobą, różnobarwne koszulki, nazwy klubów kolarskich, sponsorów i loga tworzą rozmaite wzory, jak w kalejdoskopie. Pierwsze grupy zawodników już startują. Parking zapchany samochodami, przy większości ktoś stoi, ktoś rozmawia, ktoś pompuje koła w ostatniej chwili...
Spacerujemy sobie spokojnie na miejsce startu. Zdajemy przepaki, za chwilę podbija Rafał Górnik i jest nas już sanatoryjna trójka. W pewnym momencie - oczywiście, w ostatniej chwili - zdaję sobie sprawę z tego, że nie zabrałem rękawiczek z samochodu. A w końcu miałem pojechać w krótkich rękawiczkach pierwszy raz w tym roku; nie można przegapić takiej okazji!
Startujemy w ostatniej grupie solistów dystansu 500. Mijają ostatnie chwile i wskakujemy na rowery. Jeszcze w Godowie pojawia się pierwsza próba ucieczki i formuje się coś w rodzaju peletonu, który na kilku kolejnych kilometrach rozwinie się do przepisowych, stumetrowych odstępów. Tymczasem zajmuję miejsce gdzieś pośrodku i ruszam sobie swoim tempem.
Praktycznie od razu wjeżdżamy do Czech. Za pierwszym skrzyżowaniem sytuacja nieco się wyjaśnia: kilka osób (w tym: Rysiek Herc, Kosma Szafraniak i Paweł Sojecki) wiszą kilkaset metrów przede mną, a powoli doganiam jakiegoś zawodnika - chyba jeszcze z poprzedniej grupy startowej.
Pierwszym i jednocześnie najpoważniejszym wyzwaniem całego wyścigu był podjazd pod Łysą Horę. Sam podjazd - licząc od ostatniego istotnego zjazdu - miał prawie 20 km, z czego kluczowe było ostatnie 8. Pierwsze 12 km po lekko wznoszącym się terenie, można było potraktować jako swoistą rozgrzewkę przed tym, co miało wkrótce nadejść.
O ile jeszcze do tego momentu doganiałem zawodników raczej sporadycznie, to na podjeździe pod sam szczyt było już bardzo wiele osób. Większość jechała, ale kilka osób już przeszło na "bikewalking". Moje zdumienie wzbudził jeden z kolegów walczący przy kadencji poniżej 20, z korbą przystosowaną raczej do odcinków płaskich, a nie podjazdów regularnie przekraczających 12%. Z drugiej strony: sporo osób zjeżdżało w kurtkach. Czyżby na górze było aż tak zimno?
Na szczycie okazuje się, że jest raczej ciepło. Podaję swój numer koledze odhaczającemu kolejnych zdobywców, dopinam koszulkę i ruszam w dół, na 15 km zjazdu. W pierwszym punkcie żywieniowym uzupełniam tylko bidony, rezygnuję z drożdżówki, bo nie chcę sobie pokleić kierownicy. I tak na Pustevnym czeka na mnie obiad i mój przepak z resztą rzeczy na drogę.
Pogoda dopisuje. Noga też sobie radzi, podjazdy wchodzą, niewielki, ale sztywny podjazd pod zbiornik zaporowy Šance funduje mi miłe widoki i kolejnych miniętych rowerzystów. Na horyzoncie pojawia się krótki odcinek, który mamy pokonać na terenie Słowacji - podjazd pod przełęcz Bumbálka to drugi z istotnych podjazdów na mapie tegorocznego Tour de Silesia. Praktycznie cały przez las, w cieniu, z przyjemnym, dochodzącym do 7% nachyleniem, robi się go bardzo miło. Za przełęczą pojawia się zjazd, który trwa... i trwa... i trwa... 13 kilometrów zjazdu zostaje przerwane kolejną wspinaczką, tym razem pod zbocze Soláňa.
Podjazd jak podjazd. Nogi ruszają się tak, jak zwykle, na przemian, czasu jest dużo, widoki ładne, ale często zasłaniane przez drzewa, to, pomyślałem sobie, zerknę na telefon. Bo w sumie co mi szkodzi, może kto pisał?
Niepokój mój wzbudza nieodebrane połączenie i SMS od Rafała zaczynający się od "Skoro Hipcia DNF, to...". Dość szybko udaje mi się ustalić, co się stało: karbonowe koło poszło w drzazgi, udało się dojechać do PK1, stamtąd ma zapewniony transport do mety. No dobrze, więc jest nieźle, to, co najważniejsze - czyli transport - jest załatwione. Odechciało mi się, co prawda, uciekać (bo jak mam uciekać, skoro nikt nie goni), ale w końcu jadę dalej. W międzyczasie zauważam jeszcze SMS-a od Rafała, który pisze mi coś o afirmacji piękna Czech. Czyli przestało mu się chcieć walczyć o wynik i jedzie sobie na spokojnie... też dobrze.
Na samej przełęczy trochę zamarudziłem (rozmawianie przez telefon na zjeździe klasyfikuję raczej pośród średnich pomysłów), więc na zjeździe mija mnie jeden z zawodników, którego uprzednio wyprzedziłem. Jadę sobie widząc go w oddali na podjeździe pod Pustevny. Podjazd jest też z gatunku tych długich, ale bez wielu odcinków zbliżająych się do 10%.
Na szczycie jest bardzo wielu turystów, korzystam z tego, że trochę podgoniłem, a kolega, który był przede mną, toruje drogą okrzykami "POZOR, POZOR!".
Na miejscu dostaję talerz pełen makaronu z warzywami i mięsa, pomiędzy kolejnymi gryzami uzupełniam bidon, pakuję do kieszeni jedzenie z przepaku (póki co planowanie wyszło mi idealnie - z pierwszej części został mi dokładnie jeden żel) i... i niefrasobliwie piszę sobie SMS-y. Dowiaduję się, że Hipcia niedługo będzie zjeżdżała do bazy, a tymczasem Rafał... jest od niej 30 km! Okazuje się, że "afirmowanie piękna Czech" znaczyło ni mniej, ni więcej, tylko to, że nasz dzielny bohater skręcił sobie gdzieś ze śladu i pojechał do bazy. Chwilę później w komplecie z nieodebranym połączeniem dostaję wiadomość, która zmieniła cały dzień: "Planowałem namówić Cię do DNF i do grilla u mnie". I tu zaczęło się myślenie.
Z jednej strony mamy trasę: piękną, bardzo dobrze przygotowaną, dobrą pogodę, dobrą i relatywnie świeżą nogę - aż szkoda tego nie wykorzystać. Ale z drugiej strony: walczyć o miejsca nie walczę, co najwyżej o zadowolenie z trasy i zwiedzony kawałek świata. Te decyzje zajmują mi zdecydowanie za dużo czasu - na szczycie spędzam prawie 45 minut (a gotowy do jazdy byłem po maksymalnie kwadransie), ale koniec końców zdaję sobie sprawę z tego, że i tak nawet gdybym teraz pojechał do bazy, to będę wieczorem, ale w samej bazie. Pakowanie się do samochodu i jazda gdziekolwiek łączy się z tym, że grilla zrobimy, owszem, ale po północy.
Puszczam się w zjazd. Jest długi i byłby przyjemny, gdyby nie mnogość turystów na hulajnogach, przy których trzeba było solidnie zwalniać, a raz prawie się zatrzymać. Dopiero w Trojanowicach zaczyna się normalny ruch i można jechać bez obawy o potrącenie kogoś.
Mijam Frenštát pod Radhoštěm, zatrzymuję się w mieście i rzucam okiem na telefon. Okazuje się, że pozornie rozwiązana już sprawa zyskała jedną, nową zmienną: jeśli skręcę na Frydek-Mistek, to Rafał zabierze mnie autem, podjedziemy do bazy i... i już. Samo wycofanie się z wyścigu tylko dlatego, że mogę, a nie dlatego, że muszę, brzmi jak coś nowego i bardzo kuszącego, ale tego akurat nie biorę pod uwagę przy decyzji. Jest ciężko, bo z jednej strony mamy super trasę, z drugiej - fakt tego, że swoje już dziś przejechałem, a Śląsk zjeździłem ostatnio na majówce. Decyzja jest trudna, ale zostaje podjęta: skręcam na północ, na Frydek-Mistek, podaję Rafałowi trasę, którą będę jechał i ruszam. Po kilkudziesięciu minutach stoję już na stacji Shella, pakuję rower do samochodu i jedziemy w stronę Godowa.
Na miejscu Tata Pawła załatwia specjalnie dla nas obiad (który miał być wydawany na mecie, ale od 22:00). Faktycznie, jedzenie konkretne i bardzo smaczne!
Koło Hipci robiło wrażenie. Rozwalona obręcz została zabezpieczona… opakowaniem po żelu i taśmą izolacyjną. To rozwiązanie pozwoliło jej w miarę bezpiecznie (choć tylny hamulec został wykręcony) zjechać z Łysej Hory, bez wybijającej na zewnątrz dętki i łapania kolejnych gum. Nigdy w życiu nie miała okazji tyle razy ściągać opony aby zmieniać bądź łatać dętkę – i to wszystko bez specjalistycznych szkoleń, które, jak głoszą plotki i sprawdzone pogłoski, można, za drobną opłatą, przejść w niektórych miejscach w Polsce.
Zostawiamy rowery u Rafała, pakujemy się w swój samochód i po kilkudziesięciu kilometrach relaksujemy się już na Zamku w Ujsołach, patrząc leniwym wzrokiem jak przesuwają się chorągiewki na mapie.
Gdy zbudziło nas poranne słońce i piliśmy na tarasie pierwszą kawę, niektórzy z zawodników byli zaledwie kilkanaście kilometrów od nas (i 90 przed metą) - w Węgierskiej Górce. My tymczasem zakończyliśmy ten udany weekend spacerem w góry i piwem w schronisku...
Nie dane było mi przejechać całej trasy, ale organizację samego maratonu - począwszy od przygotowania trasy aż do obsługi na niej - oceniam bardzo wysoko. Paweł i Sebastian, a także wszystkie inne wspierające maraton osoby stanęły zdecydowanie na wysokości zadania i zorganizowały super wyścig, z gatunku tych, na które chce się wracać. Podobno było dużo wycofów, ale po tym, co widziałem i na Łysej, i na kolejnych podjazdach, wnioskuję, że to nie kwestia samej trasy, tylko zawodników (miałem wrażenie, że niektórzy po raz pierwszy w życiu jechali w górach). Mam nadzieję, że organizatorzy nie odejdą w stronę ułatwiania trasy i że w przyszłym roku uda mi się przejechać Tour de Silesia w całości, po tak samo srogiej trasie!
Foty na fejsie.
- DST 204.59km
- Czas 07:58
- VAVG 25.68km/h
- VMAX 66.60km/h
- K: 20.0
- HRmax 177 ( 91%)
- HRavg 150 ( 77%)
- Kalorie 5533kcal
- Podjazdy 3444m
- Sprzęt Czorny
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!