Sobota, 25 lipca 2020
Kategoria > 400 km, do czytania, Hipek poleca, ze zdjęciem
Góralstwo Romantyczne
Tak naprawdę, to wcale nie miałem tu jechać. W planie był Beskidzki Zbój, ale... okazało się, że pandemia pokrzyżowała plany, Zbója nie ma, jest MP, ale za to w Beskidach. Więc: jest okazja pojeździć po górach w podobnym terminie, jak planowaliśmy... Trasa prowadziła pętlą po terenach górskich i podgórskich, dając do dyspozycji przyjemną dawkę przewyższeń i gwarancję, że płaskie odcinki byyyyć mooooże napotkamy jedynie na jakichś mostach i kładkach.
Ciekawostka: pierwsza wersja trasy, którą widziałem kilka miesięcy temu, miała prawie półtora raza więcej przewyższeń... Trochę żałuję, że nie przeszła...
Było to moje pierwsze ultra od ponad roku, po prawie trzech kwartałach najpierw nie- a potem wręcz antytrenowania. Tradycyjnie (nie wiem, z czego to wynika) olbrzymie nagromadzenie pracy w czterech tygodniach poprzedzających wyścig umożliwiło mi "stosowne" (w praktycznie dowolnym znaczeniu tego słowa) przygotowanie się fizyczne do wyścigu, więc jechałem raczej w nastroju "dajcie mi powód, a nie pojawię się na starcie i pójdę spać".
W miejscówce VIP u Rafała, w Ujsołach, pojawiamy się w trójkę (razem z Wujkiem Wojtkiem) już w czwartek, piątek upływa na obserwowaniu kapiącego deszczu, prognoz, męczeniu kota, a także szukaniu jedzenia i powodów do niewystartowania. Niestety: prognoza nie daje złudzeń, bo ma być ładnie, ewentualnie z jakimiś przelotnymi opadami, rower, o dziwo, całkiem przyzwoicie chodzi i jakoś nie chce się zepsuć...
Rano, przed startem, budzę się wyspany, zadowolony z życia, zalewam wodą jakąś obrzydliwą (jak się okazało) owsiankę z Biedronki i męczę ją. W międzyczasie w pokoju pojawia się Wojtek, który sieje ferment, podsyła złe pomysły, ale wynika z nich jedno: jednak jedziemy na start. Deszcz ma być, ale na Podhalu i maksymalnie do późnego popołudnia, wiatr może będzie nawet pomagał... No nie: nie da się, trzeba jechać!
Wskutek niewyjaśnionego dla mnie zbiegu okoliczności trafiłem do ostatniej grupy, gdzie na liście startowej tkwi obowiązkowy koński skład z mottem "zerwiemy z koła w każdym możliwym terenie", czyli Hipcia, WuJek Gie, Rysiu Herc i Rafał Jędrusik. Oprócz mnie startują tu jeszcze Wilk i nieznany mi kolega Roman. Ostatnie odliczanie i ulga w oczach orgów, gdy ostatnia z grup wyrusza w teren...
Spodziewałem się, że Wojtek na zjeździe mocno kopnie w korbę i albo porwiemy się już na wysokości tablicy "Gmina Ujsoły żegna - przyjedź zaś!", albo zrobimy zjazd do Węgierskiej Górki w rekordowym, KOM-owym tempie, tymczasem tempo jest żwawe, ale nadal rozgrzewkowe, więc można i spokojnie napełnić płuca wilgocią okolicznych lasów, i nacieszyć oczy ciemną zielenią porannego świata.
Tuż za Węgierską Górką wjeżdżamy w boczne, wąziutkie drogi, gdzie konina zaczyna się wspinać na stromych podjazdach, Rysiu tylko na to czeka, bo z westchnieniem ulgi rusza do góry i melduje się obok Wojtka. Pokonujemy w grupie fragmencik, na jednej dłuższej grupa zaczyna leciutko przyspieszać, rzucam okiem i nie widzę Hipci: ani przed, ani za sobą. Za mną też jej nie ma na najbliższej, widocznej setce metrów, sporo niżej jedzie tylko Wilk, więc uznaję, że coś się musiało jednak stać i odpuszczam koło. Kawałek dalej... zrywam łańcuch. Nie był najnowszy, ale tez nie był jakoś szczególnie zużyty. Ot - po prostu uznał, że pęka.
Pękł i sobie leży.
W międzyczasie dojechała Hipcia, która zdążyła, dzięki uprzejmości lokalnego kierowcy, zwiedzić przydrożny rów (stąd powód opóźnienia). Szybko składam łańcuch do kupy i ruszamy, już we dwójkę. Co ciekawe, na samym początku trasy rozważaliśmy celowe spóźnienie się na start, by przejechać trasę tylko we dwójkę, a tu, proszę, zwykłe zrządzenie losu...
W pięknej pogodzie pokonujemy dwa pagórki i meldujemy się przy podjeździe za Stryszawą. Ciekawe, że nigdy nie udało mi się go przejechać (w tę stronę) w dzień, zawsze wypadał w nocy, więc w końcu mam okazję zobaczyć, jak on faktycznie wygląda. Potem jeszcze Krowiarki, podjazd, który nigdy się nie nudzi i dłuuuuuugi zjazd do Jabłonki.
W drodze na Krowiarki.
Na drodze do Czarnego Dunajca ruch jest zaskakująco niewielki, w międzyczasie zaczyna lekko kropić, a po chwili dociera nad nas olbrzymia chmura idąca znad Tatr. I to już nie jest "kropienie". Mijamy kolejnych kolarzy bunkrujących się po przystankach i, nie wiadomo dlaczego, zakładających kurtki przeciwdeszczowe. Deszcz przechodzi w ulewę, która po jakimś czasie przechodzi w deszcz, który po chwili znika zupełnie. Na podjeździe pod Ząb krótka sesja fotograficzna ze strony organizatorów: Tomek i Krzysiek stoją uśmiechnięci i łapią każdego przejeżdżającego.
Uśmiechaj się, jesteś w telewizorze! (fot. Koło Ultra)
Zjazd z Zębu jest szybki i mokry, ale już od Poronina wszystki powoli schnie, wspinaczka pod Gliczarów jest już zupełnie na sucho. Tutaj Hipcia o mało co nie łapie kolejnego rowu, tym razem dzięki wplątanej we włosy pszczole.
Stroma ścianka przed Łapszanką zaskakuje nas, więc w połowie robimy sobie krótką przerwę techniczną, w międzyczasie dojeżdża do nas Memorek, którego z kolei mijamy na zjeździe. Za Łapszami koło łapie jeden kolega, który trzyma się do podjazdu pod zamek w Nidzicy, gdzie go urywam, ale łapię kolejnego pasażera, który z kolei wyprzedza nas na zjeździe z Falsztyna... a my z kolei doganiamy go na podjeździe pod Knurowską.
Na samej przełęczy na moim liczniku pęka równiutkie 200 km, znak tego, że trzeba w końcu się zatrzymać. Tak naprawdę powinienem tankować już chwilę temu, myślałem, że zatrzymamy się w Łapszach, ale się za fajnie zjeżdżało i... tak wyszło. Hipcia rozpoczyna zjazd tradycyjnie jako pierwsza, liczyłem na to że (równie tradycyjnie) dojdę ją na zjeździe, ale, niestety, trafił się przede mną kierowca, który jechał tak jakby był po raz pierwszy w górach, więc ani nie było jak za nim jechać, ani wyprzedzić (nie wiedziałem jak zareaguje na kolarza wyprzedzającego go na wąskiej drodze).
Ostatecznie zatrzymujemy się przy jakimś Groszku, kupujemy szybko zapasy picia, kilka batonów i ruszamy dalej. Po dłuuuuuugim zjeździe robimy jeden piękny pagórek za Łąckiem, przebijamy się na Tymbark i zaczyna się sto milionów małych, mniej lub bardziej stromych podjeździków.
Zachód taki, że aż się jechać nie chciało...
W międzyczasie zapada zmrok. Częściej kogoś doganiamy, rzadziej ktoś dogania nas. Hipcia robi szybciej podjazdy, ja przeganiam ją na zjazdach, a na dłuższych prostych lub zjazdach jedziemy w kole. Na jakimś pagóreczku przed Kalwarią Zebrzydowską stajemy się ubrać, spóźniona - z perspektywy moich kolan - interwencja, o czym miałem dowiedzieć się dopiero rankiem. Przed Zatorem jest dłuższy, relatywnie płaski odcinek, gdzie sprawnie zmniejszamy dystans do stacji Moya w Zatorze. Po raz kolejny pluję sobie w brodę, że nie zabrałem bukłaka, bo pewnie przystanek byłby zbędny i te ostatnie 80 km można by było pociągnąć bez przerwy. Niestety, susza w bidonach zmusza do postoju, przeciąga się on trochę, bo kilku kolegów kupuje zapiekanki, a potem muszę przetrwać trzech nawalonych chłopaków kupujących "łyzkiżekadanieszszsza" w wersji jednak zero pięć, a nie zero siedem. Uzupełniamy bidony i ruszamy w dalszą trasę.
Zaczyna powoli świtać. Świat zaczyna wracać do kolorów, dystans do mety zauważalnie skraca się z każdą chwilą. Przed Andrychowem łapiemy Wilka, Żubra i jednego kolegę z Grupetto Warszawa, zaczynamy też razem podjazd pod przełęcz Kocierską, ale Hipcia podpuszcza chłopaków do szybszej jazdy, oni oczywiście co do sztuki czują się w obowiązku utrzymania koła, a sama prowodyrka zjeżdża na koniec grupy i... już jedziemy sobie razem.
Zjazd w stronę Żywca tradycyjnie robię szybciej, Hipcia dogania mnie i jak zwykle przegania na pagórkach przed Żywcem, z których ostatni robię tak wolno, że jest mi wstyd nawet przed sobą. Niestety, kolana stwierdziły, że w tym momencie zaprotestują po całej nocy marznięcia, a ja nie miałem motywacji do tego, żeby na ostatnie 40 km robić im jakąś szczególną krzywdę, przynajmniej dopóki nogi nie zagrzeją się w porannym słońcu.
Spotykamy się w Żywcu; dopada mnie kompletna niechęć do jazdy. W sumie to już blisko, ale jednak pod wiaaaaatr, pod górę i w ogóle niech ktoś po mnie przyjedzie autem. Jadę więc trochę na kole, trochę przed kołem, ale bardziej jednak na kole. Na przejeździe kolejowym w Milówce Hipcia z daleka widzi Wilka, który może być ze dwie minuty przed nami, a skoro jest tak blisko i startował z nami, no to głupio by było nie dogonić i przegrać o kilka minut. Stwierdzam więc, że jednak musi mi się zachcieć, wychodzę na zmianę i jedziemy. Łapiemy go dość szybko i końcówkę dociągamy już we trójkę.
Później pozostaje tylko posiłek na mecie, posiłek w bazie, posiłek w karczmie, drzemka, drugi posiłek w karczmie, a wszystko we wspaniałym towarzystwie i w pięknych okolicznościach przyrody. Polecam, Hipek.
I po wszystkim! (fot. Koło Ultra)
Podsumowując: udało się zejść sporo poniżej 23 godzin, co, jak na wycieczkę przejechaną w myśl zupełnego "niechcemisizmu", brzmi jak dobry wynik. Błędem było niezabranie bukłaka, wiedząc, że z dużym prawdopodobieństwem pojedziemy razem, celując w maksymalnie dwa przystanki w sklepie, a także nieubranie nogawek odpowiednio wcześniej (za co odpokutowałem wczesnym rankiem). Z drugiej strony: przygotowałem się do wyjazdu tak porządnie, że zabrałem zbyt grube, jesienne rękawiczki jako "te cieplejsze", a trasę jakoś uważniej przejrzałem dopiero w wieczór przed startem. Okazuje się więc, że w dalszym ciągu mogę wystartować w maratonie zupełnie na pałę, olać kilka rzeczy, pooglądać sobie widoki, zachód i wschód słońca, a nadal wykręcić przyzwoity czas. To miłe.
Ciekawostka: pierwsza wersja trasy, którą widziałem kilka miesięcy temu, miała prawie półtora raza więcej przewyższeń... Trochę żałuję, że nie przeszła...
Było to moje pierwsze ultra od ponad roku, po prawie trzech kwartałach najpierw nie- a potem wręcz antytrenowania. Tradycyjnie (nie wiem, z czego to wynika) olbrzymie nagromadzenie pracy w czterech tygodniach poprzedzających wyścig umożliwiło mi "stosowne" (w praktycznie dowolnym znaczeniu tego słowa) przygotowanie się fizyczne do wyścigu, więc jechałem raczej w nastroju "dajcie mi powód, a nie pojawię się na starcie i pójdę spać".
W miejscówce VIP u Rafała, w Ujsołach, pojawiamy się w trójkę (razem z Wujkiem Wojtkiem) już w czwartek, piątek upływa na obserwowaniu kapiącego deszczu, prognoz, męczeniu kota, a także szukaniu jedzenia i powodów do niewystartowania. Niestety: prognoza nie daje złudzeń, bo ma być ładnie, ewentualnie z jakimiś przelotnymi opadami, rower, o dziwo, całkiem przyzwoicie chodzi i jakoś nie chce się zepsuć...
Rano, przed startem, budzę się wyspany, zadowolony z życia, zalewam wodą jakąś obrzydliwą (jak się okazało) owsiankę z Biedronki i męczę ją. W międzyczasie w pokoju pojawia się Wojtek, który sieje ferment, podsyła złe pomysły, ale wynika z nich jedno: jednak jedziemy na start. Deszcz ma być, ale na Podhalu i maksymalnie do późnego popołudnia, wiatr może będzie nawet pomagał... No nie: nie da się, trzeba jechać!
Wskutek niewyjaśnionego dla mnie zbiegu okoliczności trafiłem do ostatniej grupy, gdzie na liście startowej tkwi obowiązkowy koński skład z mottem "zerwiemy z koła w każdym możliwym terenie", czyli Hipcia, WuJek Gie, Rysiu Herc i Rafał Jędrusik. Oprócz mnie startują tu jeszcze Wilk i nieznany mi kolega Roman. Ostatnie odliczanie i ulga w oczach orgów, gdy ostatnia z grup wyrusza w teren...
Spodziewałem się, że Wojtek na zjeździe mocno kopnie w korbę i albo porwiemy się już na wysokości tablicy "Gmina Ujsoły żegna - przyjedź zaś!", albo zrobimy zjazd do Węgierskiej Górki w rekordowym, KOM-owym tempie, tymczasem tempo jest żwawe, ale nadal rozgrzewkowe, więc można i spokojnie napełnić płuca wilgocią okolicznych lasów, i nacieszyć oczy ciemną zielenią porannego świata.
Tuż za Węgierską Górką wjeżdżamy w boczne, wąziutkie drogi, gdzie konina zaczyna się wspinać na stromych podjazdach, Rysiu tylko na to czeka, bo z westchnieniem ulgi rusza do góry i melduje się obok Wojtka. Pokonujemy w grupie fragmencik, na jednej dłuższej grupa zaczyna leciutko przyspieszać, rzucam okiem i nie widzę Hipci: ani przed, ani za sobą. Za mną też jej nie ma na najbliższej, widocznej setce metrów, sporo niżej jedzie tylko Wilk, więc uznaję, że coś się musiało jednak stać i odpuszczam koło. Kawałek dalej... zrywam łańcuch. Nie był najnowszy, ale tez nie był jakoś szczególnie zużyty. Ot - po prostu uznał, że pęka.
Pękł i sobie leży.
W międzyczasie dojechała Hipcia, która zdążyła, dzięki uprzejmości lokalnego kierowcy, zwiedzić przydrożny rów (stąd powód opóźnienia). Szybko składam łańcuch do kupy i ruszamy, już we dwójkę. Co ciekawe, na samym początku trasy rozważaliśmy celowe spóźnienie się na start, by przejechać trasę tylko we dwójkę, a tu, proszę, zwykłe zrządzenie losu...
W pięknej pogodzie pokonujemy dwa pagórki i meldujemy się przy podjeździe za Stryszawą. Ciekawe, że nigdy nie udało mi się go przejechać (w tę stronę) w dzień, zawsze wypadał w nocy, więc w końcu mam okazję zobaczyć, jak on faktycznie wygląda. Potem jeszcze Krowiarki, podjazd, który nigdy się nie nudzi i dłuuuuuugi zjazd do Jabłonki.
W drodze na Krowiarki.
Na drodze do Czarnego Dunajca ruch jest zaskakująco niewielki, w międzyczasie zaczyna lekko kropić, a po chwili dociera nad nas olbrzymia chmura idąca znad Tatr. I to już nie jest "kropienie". Mijamy kolejnych kolarzy bunkrujących się po przystankach i, nie wiadomo dlaczego, zakładających kurtki przeciwdeszczowe. Deszcz przechodzi w ulewę, która po jakimś czasie przechodzi w deszcz, który po chwili znika zupełnie. Na podjeździe pod Ząb krótka sesja fotograficzna ze strony organizatorów: Tomek i Krzysiek stoją uśmiechnięci i łapią każdego przejeżdżającego.
Uśmiechaj się, jesteś w telewizorze! (fot. Koło Ultra)
Zjazd z Zębu jest szybki i mokry, ale już od Poronina wszystki powoli schnie, wspinaczka pod Gliczarów jest już zupełnie na sucho. Tutaj Hipcia o mało co nie łapie kolejnego rowu, tym razem dzięki wplątanej we włosy pszczole.
Stroma ścianka przed Łapszanką zaskakuje nas, więc w połowie robimy sobie krótką przerwę techniczną, w międzyczasie dojeżdża do nas Memorek, którego z kolei mijamy na zjeździe. Za Łapszami koło łapie jeden kolega, który trzyma się do podjazdu pod zamek w Nidzicy, gdzie go urywam, ale łapię kolejnego pasażera, który z kolei wyprzedza nas na zjeździe z Falsztyna... a my z kolei doganiamy go na podjeździe pod Knurowską.
Na samej przełęczy na moim liczniku pęka równiutkie 200 km, znak tego, że trzeba w końcu się zatrzymać. Tak naprawdę powinienem tankować już chwilę temu, myślałem, że zatrzymamy się w Łapszach, ale się za fajnie zjeżdżało i... tak wyszło. Hipcia rozpoczyna zjazd tradycyjnie jako pierwsza, liczyłem na to że (równie tradycyjnie) dojdę ją na zjeździe, ale, niestety, trafił się przede mną kierowca, który jechał tak jakby był po raz pierwszy w górach, więc ani nie było jak za nim jechać, ani wyprzedzić (nie wiedziałem jak zareaguje na kolarza wyprzedzającego go na wąskiej drodze).
Ostatecznie zatrzymujemy się przy jakimś Groszku, kupujemy szybko zapasy picia, kilka batonów i ruszamy dalej. Po dłuuuuuugim zjeździe robimy jeden piękny pagórek za Łąckiem, przebijamy się na Tymbark i zaczyna się sto milionów małych, mniej lub bardziej stromych podjeździków.
Zachód taki, że aż się jechać nie chciało...
W międzyczasie zapada zmrok. Częściej kogoś doganiamy, rzadziej ktoś dogania nas. Hipcia robi szybciej podjazdy, ja przeganiam ją na zjazdach, a na dłuższych prostych lub zjazdach jedziemy w kole. Na jakimś pagóreczku przed Kalwarią Zebrzydowską stajemy się ubrać, spóźniona - z perspektywy moich kolan - interwencja, o czym miałem dowiedzieć się dopiero rankiem. Przed Zatorem jest dłuższy, relatywnie płaski odcinek, gdzie sprawnie zmniejszamy dystans do stacji Moya w Zatorze. Po raz kolejny pluję sobie w brodę, że nie zabrałem bukłaka, bo pewnie przystanek byłby zbędny i te ostatnie 80 km można by było pociągnąć bez przerwy. Niestety, susza w bidonach zmusza do postoju, przeciąga się on trochę, bo kilku kolegów kupuje zapiekanki, a potem muszę przetrwać trzech nawalonych chłopaków kupujących "łyzkiżekadanieszszsza" w wersji jednak zero pięć, a nie zero siedem. Uzupełniamy bidony i ruszamy w dalszą trasę.
Zaczyna powoli świtać. Świat zaczyna wracać do kolorów, dystans do mety zauważalnie skraca się z każdą chwilą. Przed Andrychowem łapiemy Wilka, Żubra i jednego kolegę z Grupetto Warszawa, zaczynamy też razem podjazd pod przełęcz Kocierską, ale Hipcia podpuszcza chłopaków do szybszej jazdy, oni oczywiście co do sztuki czują się w obowiązku utrzymania koła, a sama prowodyrka zjeżdża na koniec grupy i... już jedziemy sobie razem.
Zjazd w stronę Żywca tradycyjnie robię szybciej, Hipcia dogania mnie i jak zwykle przegania na pagórkach przed Żywcem, z których ostatni robię tak wolno, że jest mi wstyd nawet przed sobą. Niestety, kolana stwierdziły, że w tym momencie zaprotestują po całej nocy marznięcia, a ja nie miałem motywacji do tego, żeby na ostatnie 40 km robić im jakąś szczególną krzywdę, przynajmniej dopóki nogi nie zagrzeją się w porannym słońcu.
Spotykamy się w Żywcu; dopada mnie kompletna niechęć do jazdy. W sumie to już blisko, ale jednak pod wiaaaaatr, pod górę i w ogóle niech ktoś po mnie przyjedzie autem. Jadę więc trochę na kole, trochę przed kołem, ale bardziej jednak na kole. Na przejeździe kolejowym w Milówce Hipcia z daleka widzi Wilka, który może być ze dwie minuty przed nami, a skoro jest tak blisko i startował z nami, no to głupio by było nie dogonić i przegrać o kilka minut. Stwierdzam więc, że jednak musi mi się zachcieć, wychodzę na zmianę i jedziemy. Łapiemy go dość szybko i końcówkę dociągamy już we trójkę.
Później pozostaje tylko posiłek na mecie, posiłek w bazie, posiłek w karczmie, drzemka, drugi posiłek w karczmie, a wszystko we wspaniałym towarzystwie i w pięknych okolicznościach przyrody. Polecam, Hipek.
I po wszystkim! (fot. Koło Ultra)
Podsumowując: udało się zejść sporo poniżej 23 godzin, co, jak na wycieczkę przejechaną w myśl zupełnego "niechcemisizmu", brzmi jak dobry wynik. Błędem było niezabranie bukłaka, wiedząc, że z dużym prawdopodobieństwem pojedziemy razem, celując w maksymalnie dwa przystanki w sklepie, a także nieubranie nogawek odpowiednio wcześniej (za co odpokutowałem wczesnym rankiem). Z drugiej strony: przygotowałem się do wyjazdu tak porządnie, że zabrałem zbyt grube, jesienne rękawiczki jako "te cieplejsze", a trasę jakoś uważniej przejrzałem dopiero w wieczór przed startem. Okazuje się więc, że w dalszym ciągu mogę wystartować w maratonie zupełnie na pałę, olać kilka rzeczy, pooglądać sobie widoki, zachód i wschód słońca, a nadal wykręcić przyzwoity czas. To miłe.
- DST 498.12km
- Czas 21:39
- VAVG 23.01km/h
- VMAX 68.76km/h
- K: 19.0
- Kalorie 10068kcal
- Podjazdy 7022m
- Sprzęt Czorny
Komentarze
Wróciłeś w swoim dobrym style. Można mieć nadzieję na w miarę regularne wpisy? Teraz czekamy na opis tego, co wydarzyło się na MPP.
yurek55 - 18:50 środa, 30 września 2020 | linkuj
Gratulacje. Tym bardziej, że udało się bez łańcucha przejechać :)
Trollking - 18:37 wtorek, 28 lipca 2020 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!