Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Piątek, 3 czerwca 2011 Kategoria do czytania, transport

Podsumowanie pierwszego roku jazdy

Zanosi się na najdłuższy wpis w historii mojego tu pisania. Nieciekawy chyba. Z góry gratuluję tym, którzy przeczytają do końca.

0. Wstęp
Na niektórych profilach ludzie piszą, że kupili rower z trywialnych powodów i nie spodziewali się, że "dopadnie ich cykloza". Ja, przeciwnie, przewidywałem, że tak może się to skończyć. Kilka rzeczy związanych z rowerem mnie zdziwiło, ale generalnie obrót spraw był przewidywalny.

I. Historia

Zaczęło się od "Smyka", potem była kupiona na Ruskim Rynku w Rzeszowie "Tisa", potem "Lider" - szosówka Rometa w rozmiarze "junior", na końcu "Wezuwiusz" Rometa, bydlę ważące, jeśli dobrze pamiętam specyfikację, 15,5kg, z za dużą ramą jak dla mnie (miałem 15 lat). Pierwsze wycieczki były zapewne nie inne od tych przebywanych przez każdego w wieku szczenięcym, to, co chyba odróżnia moją historię od innych, była ulica. Mniej więcej od mojego ósmego roku życia, w ramach wycieczek rowerowych z ojcem, byłem przymuszany do jazdy jezdnią, nie chodnikiem. Oj, jak ja się momentami bałem. Pamiętam skrzyżowanie Rejtana/Sikorskiego/AK/Powstańców (dwie dwupasmowe jezdnie oddzielone sporym pasem zieleni), gdy stałem na nim, czekając na czerwonym świetle na wyrok, który brzmiał "przejechać przez to Olbrzymie Skrzyżowanie" (mówimy tu o dziesięciolatku, więc te marne 30-40 metrów to było coś). Można dyskutować o tym, czy było to ze strony ojca odpowiedzialne, na pewno wiele mnie nauczyło. Do dzisiaj nie czuję żadnego strachu podczas jazdy jezdnią.

Sezon historyczny skończył się gdzieś siedem lat temu, gdy mój ostatni rower przestał się nadawać do jazdy (nie mieszkałem już wtedy w Rzeszowie, więc naprawianie go, gdy przyjeżdżałem, nie mialo sensu), pożyczałem wówczas rower od brata.

II. Rok temu, czyli teraźniejszość
W zasadzie "półtora roku temu", bo wtedy, w grudniu 2009, zostałem zaskoczony prezentem na urodziny. Hipcia spędziła kupę czasu, przeszukała sieć i znalazła kandydatury, z których wybrałem sobie jeden, który zakupiony został chyba w styczniu 2010. O święta naiwności! Przyszedłem do sklepu (w zimowych ciuchach), zobaczyłem, usiadłem, zapytałem sprzedawcy, czy jego zdaniem będzie dobry... i kupiłem! Teraz, gdybym miał kupować nowy rower, pewnie podejmowanie decyzji o kupnie trwałoby kilka tygodni myślenia, mierzenia i badania specyfikacji; zresztą tak to wygląda z kupowaniem nowego roweru dla Hipci.

Rower wylądował w pokoju i stał cierpliwie. Ustaliliśmy bowiem, że startujemy razem, a do startu brakowało jeszcze jednego roweru. Gdzieś w okolicach przełomu maja i czerwca przyjechaliśmy do Rzeszowa, stamtąd przywieźliśmy Hipciowy rowerek i...

Trzeciego czerwca wyruszyliśmy na pierwszą trasę. Pierwszą i zarazem najciekawszą, bo poruszając się po Warszawie komunikacją miejską bądź pieszo, nie znaliśmy za dobrze miasta z poziomu pojazdu, którym można kierować. Jechaliśmy zatem przed siebie, ścieżkami rowerowymi, przy każdym skręcie podejmując decyzję i z grubsza tylko wiedząc, dokąd jedziemy. Jak bardzo z grubsza wiedzieliśmy, obrazować może nasz zaskoczenie, gdy nagle za wiaduktem na Jana Pawła, pojawiła się przed nami Arkadia. Tego samego dnia zarejestrowałem się na bikemap.net, narysowałem całą tę trasę i cały dumny zapisałem dystans i czas jazdy (zliczony z zegarka). Pierwszego dnia po weekendzie (siódmego, w poniedziałek), wieczorkiem, przeszperałem sieć w poszukiwaniu portalu, na którym będę mógł wpisywać swoje jazdy i tak trafiłem na BSa.

III. W międzyczasie, czyli od czerwca do czerwca

Porównując czas i dystanse sprzed roku, widzę postęp, jaki dało nam przejechanie tych kilku tysięcy kilometrów. Mimo że do pracy jeździmy zupełnie się nie spiesząc, mamy średnią o 3-5km/h wyższą, niż rok temu. Wtedy średnia powyżej 20km/h była osiągnięciem, dziś jest standardem. Ale w końcu to naturalna kolejność codziennego trenowania mięśni.

Innym tematem była rowerowa wiedza. Zaczęło się od kupienia licznika, potem powoli dokupowaliśmy narzędzia, pierwsze jazdy były robione metodą "goło i wesoło" - gdy Hipcia złapała gumę w Truskawie, wracaliśmy autobusem, bo nie mieliśmy łatek. W czasach historycznych rolę mechanika zawsze miał ojciec, teraz wszystkiego uczyłem się powoli sam. Smarowanie/czyszczenie łańcucha, regulacje klocków, linek, przerzutek... wszystko jak dziecko, wszystko powoli i po kolei. Taki postęp też cieszy. Nadal zresztą jest wiele miejsc w rowerze, gdzie jeszcze nie zaglądalem, a zatem jest spore pole do popisu w zakresie uczenia się.

Na osobny akapit zasługuje oczywiście Hipcia, dla której też był to rok nauki. Pierwsze jazdy były w zasadzie unikaniem jezdni za wszelką cenę (miała kiedyś spotkanie z poduchą powietrza, którą pchała przed sobą ciężarówka, dzięki której wyrzuciła ją (Hipcię) na trawnik), potem powoli, powoli... aż doszliśmy do momentu, gdy Hipcia np. robi lewoskręty w miejscówkach, gdzie ja nie czuję się pewnie i wolę objechać przejściem.

W moim przypadku (jak pisałem, jazdy jezdnią byłem nauczony), nauka polegała również na, jak lubią mówić komentatorzy sportowi, nauce boiskowego sprytu, czyli wszystkich sztuczek, które stosuje rowerzysta, by efektywnie przemknąć przez miasto, nie stojąc w korkach i na skrzyżowaniach.

Nadeszła jesień, wówczas miałem przerwę w zapisywaniu czegokolwiek na BS. Rozpoczęło się od kilku wpisów, potem jeszcze trochę i jeszcze trochę... w końcu chyba w styczniu podzieliłem z dwa tysiące km na kawałki po 20 km i pracowicie nadganiałem zapomniane wpisy. Ale pamiętam fragment od jesieni: deszcze padały, a my nadal jeździliśmy. Problem był, co prawda, z ubiorem, bo do późnej jesieni ubranie nasze było nierowerowe, zatem w przypadku deszczu wszystko było nasiąknięte, a po ośmiu godzinach w worku w pracy... człowiek jechał jak choinka zapachowa o zapachu zgnilizny. Nadeszła zima... i tu nastąpił fragment, którego nie przewidziałem kupując rower (jeszcze w lipcu rozglądałem się za pokrowcem, żeby rower na balkonie przez zimę przechować), a którego już w sierpniu byłem świadom: śnieg to taki asfalt, tylko trochę biały i miękki. I śliski. Ale miękki, gdy się człowiek na śliskim wygrzmoci. Pierwsza jazda trafiła się sama - do pracy jechaliśmy po twardym, a z powrotem po białym. Sypnęło wtedy konkretnie - miasto sparaliżowane, wiało jak jasna cholera, a my mieliśmy jechać z okolic Świętokrzyskiej do domu na Bemowo, a potem stamtąd na kurs na Muranów. Ledwo dojechaliśmy do Grzybowskiej (Hipcia miała już starte opony i jeździła jak po lodowisku), mieliśmy chyba dwie godziny, ale w tych warunkach bylibyśmy w domu szybciej na piechotę i z powrotem. Autobus/tramwaj nie wchodził w grę, bo wszystko stało. Pojechaliśmy zatem na kurs, tam straciłem Hipcię z oczu na 30 sekund i wyparowała. Odnalazła się, przyklejona jak rozgwiazda do kaloryfera. Przy ciepłej herbacie (a można było kupić flaszkę, i tak do kursu by z nas zeszło!) czekaliśmy półtorej godziny. Po kursie powrót był już spokojny, bo przestało padać i wiać, było tylko dużo białego pod kołami.

Dalsza część zimy była przetykana jazdą i niejazdą; żeby nie było przykro, postanowiłem nie jeździć, póki Hipcia nie jeździ. Najpierw była przerwa na kupienie nowych opon, potem była przerwa związana z awarią wolnobiegu... I gdzieś tak około 12 stycznia zaczęło się znów i stabilnie przez całą zimę się już kręciło. Przyszła zima zapewne będzie przejeżdżona bardziej: Hipcia będzie miała lepszy sprzęt, a oboje będziemy mieli więcej doświadczenia.

I tak doszło do wiosny...

IV. Dziś
Na dziś mam przejechane 5500 km. Gdybym zrobił tyle w zeszłym roku, postawiłoby mnie to w okolicach 259 miejsca na BSie, zatem wydaje mi się, że jest to dużo. Z drugiej strony niedużo, jeśli weźmie się pod uwagę, że większość tego stanowią dojazdy do pracy. Póki co nie planuję zwiększyć intensywności jazdy i na 90% nie planuję bawienia się w wyścigi, chyba, że chodzi tu o wybranie się na maraton tylko po to, żeby go ukończyć. Ale trenować regularnie, jeździć z pulsometrem, trzymać się harmonogramu... chyba nie. Jest jedno miejsce, gdzie muszę się trzymać harmonogramu i zachowywać się w uporzadkowany sposób; dzięki temu co miesiąc moje konto jest zasilane pieniążkami; więcej takich mi nie potrzeba. Póki co, dobrze się bawię samą jazdą.

Filozofia? Nie przypinam do tego żadnej. Jednym z najważniejszych argumentów jest to, że do pracy nie muszę jechać w puszce z kupą ludzi, ani we własnej puszce, marnując pieniądze. Poza tym - jest to przyjemne. I tyle wystarczy.

Komentarze
no to Bracie stworzyłeś rowerowy raport, to się nazywa dziennik ...
angelino
- 17:45 piątek, 3 czerwca 2011 | linkuj
Dawko:
Dzięki. Na razie (2011) widać, że noga podaje lepiej, spodziewam się, że pod koniec roku będzie więcej niż te (marne) 5500 :)

sliwka:
Dlatego wolę nie probować. :D
Hipek
- 12:49 piątek, 3 czerwca 2011 | linkuj
No zobaczymy co będzie za rok :)
A na maratony trzeba bardzo uważać, bo są podstępne, atakują z nienacka i wciągają jak bagno :))
sliwka
- 12:10 piątek, 3 czerwca 2011 | linkuj
No zobaczymy co będzie za rok :)
A na maratony trzeba bardzo uważać, bo są podstępne, atakują z nienacka i wciągają jak bagno :))
sliwka
- 12:10 piątek, 3 czerwca 2011 | linkuj
Szybciej... dalej... mocniej... oby w kolejnym roku noga podawała co najmniej tak samo dobrze.
A co do wątku "technicznego": rower jest jak kobieta... niby wiesz jak jest zbudowana, a i tak co jakiś czas cię zaskakuje ;-)
Dawko
- 10:42 piątek, 3 czerwca 2011 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl