Poniedziałek, 13 czerwca 2011
Kategoria do czytania, nie do końca rowerowo
Napoczęta Orla Perć...
Wypad był w zasadzie szybki. Piątek - w auto, swoje odstane w korkach, 23:30 lądowanie w Zakopanem. Rano pobudka, Kuźnice, godzina oczekiwania na kolejkę na Kasprowy (woleliśmy oszczędzić sobie wchodzenia, skoro nie startujemy ze schroniska) i wio na górę.
Pierwszy cel - zaplanowana i obiecana Świnica. Początek szlaku zajęty przez ludzi spacerujących w okolicach Kasprowego, ale potem robi się luźniej. Na którymś zboczu przystanek na piwko na odwagę :) Do właściwego podejścia na Świnicę, piwko paruje, a węglowodany rozchodzą się po kościach. Atakujemy, podejście faktycznie strome, dobrze, że ostatnio go nie zrobiliśmy. Teraz oblodzeń przynajmniej nie ma.
Po drodze na szczyt mijamy rodzinę. Ojciec z matką i dwóch synów, synowie idą z pewnym wyprzedzeniem. Wzrok mój przykuwa młodszy z chłopaków, tak na oko 13 lat, który w pewnym momencie kładzie się na skale. Myślałem, że taki wygłup, ale... Mijamy ich ponownie pod szczytem - my schodzimy, chłopaki wchodzą. Ten młodszy wchodzi, a w zasadzie... pełznie pod górę. Kurczowo trzymając się łańcucha, próbuje udem wejść na skałkę, mimo, że wokół ma stabilny, szeroki grunt. Uwagę przykuwają jego oczy - niesamowicie rozszerzone, jak u sowy. Tatuś piętnaście metrów niżej stoi i sobie cyka fotki. Nie wiem, czy chłopak ma lęk przestrzeni/wysokości, czy był aż tak zmęczony, ale bezmyślność rodzica jest zdumiewająca. Nie wyglądał na kogoś, kto dobrze się czuje. Drugim przykładem bezmyślności była wycieczka szkolna, która musiała schodzić ze Świnicy. M.in. dziewczynka, też jakoś czternastoletnia, która na granicy płaczu przemieszczała się w ślimaczym tempie. Reszta grupy szła "dozbrojona", jak na takie wysokości: dżinsy, cienkie kurtki i brak rękawiczek. Widać, że wychowawca zadbał o wszystko...
Nic to, ze szczytu schodzimy czerwonym i tu mamy pierwszą próbkę tego, co nas czeka - łańcuchy i strome zejście w dół. Docieramy do Zawratu. Czasu jest dużo, trasa dobra - idziemy!
Pierwsza część - dotarcie do Koziej Przełęczy. Tu już wiemy, co nas czeka, ale i tak jest ciekawie. W pewnym momencie zaskakuje nas pokrywa śnieżna, w której niknie łańcuch. Ślady prowadzą poziomo wzdłuż zbocza, więc idziemy za nimi. Nagle zamiast łańcuchów wyrastają nam stalowe linki. Co począć - taki szlak, schodzimy. To był w zasadzie jedyny moment, kiedy rozważałem zawrócenie, bo schodzenie, mając za sobą przepaść, trzymając się tylko stalowej linki, nie daje zbytniego poczucia pewności, ale... krok za krokiem, powolutku... i się udało. Potem dopiero okazało się, że szlak prowadził pod śniegiem - tam były łańcuchy. Dalej to już cykliczna wspinaczka i podchodzenie, aż do drabinki nad Kozią Przełęczą, która również robi wrażenie (okolice 2:06 załączonego filmu).
Czasu nadal sporo, chwilę siedzimy i ruszamy dalej - tym razem Kozi Wierch. Tu robi się coraz trudniej, w końcu włazimy na górę i szukamy Buczynowej Przełączki, która gdzieś powinna być. Jest jakaś przełęcz, ale, halo, halo, nie ma żadnych szlaków w boki. To gdzie my jesteśmy? Dopiero później dowiedziałem się, że weszlismy dopiero na Kozie Czuby. Zatem Kozi Wierch przed nami; przed nami również podejście, które bardzo ładnie widzimy z miejsca, na którym stoimy - pionowe podejście na jakieś 30 metrów. Dobrze, że dali łańcuchy ;) No nic, wyboru nie ma, złazimy i wchodzimy w górę. Pod koniec tego pionu oglądam się za siebie. Pamiętacie, jak we "Władcy Pierścieni" Frodo i Sam prowadzeni przez Golluma idą do Mordoru przez góry? Odczucie co do stromości miałem podobne. Zdobycie samego szczytu już problemu nie stwarza, przełączka się znajduje.
Dwie opcje - na dół, albo Granaty. Czas się powoli kończy, więc złazimy Żlebem Kulczyńskiego. Tu również schodzenie po osuwisku daje się we znaki. Oznakowanie też pozostawia wiele do życzenia, dobrze, że zauważam połyskujące w słońcu łańcuchy. Ale to i tak pułapka, bo łańcuchy się kończą, a jedyne wyjście prowadzi w dół. Schodzę trzy metry i widzę, że dalej są kolejne trzy, ale chwytu nie ma, zejście jest prawie tożsame ze spadnięciem. Na szczęście Hipcia zauważa kolejną dawkę łańcuchów - ukryte tuż przy ścianie. Jak można tego nie oznaczyć?! Schodzimy powolutku na sam dół, przy Stawie Gąsienicowym okazuje się, że zejście zajęło trochę za długo. Wracamy zatem najprostszą drogą - do Murowańca i na dół niebieskim szlakiem. Już przez las i już przy latarkach, bo w międzyczasie zapadł zmrok. Oboje, jak się okazało, nie baliśmy się o dotarcie do celu, tylko o spotkanie z jakimś misiem. W domu byliśmy po północy. Zdecydowanie nasze najdłuższe wyjscie do tej pory.
Następnego dnia zrobiliśmy już spokojną trasę: Żółtym na dolinę Małej Łąki, stamtąd Ścieżką pod Reglami do Doliny Strążyska, a z niej Drogą pod Reglami do auta. Potem tylko 7 godzin jazdy do Warszawy i...
I rano pobudka. Wszystko boli. Jechałem zakatarzony, wróciłem kaszlący i zakatarzony. Nic to, rower czeka. Wsiadam, jadę. Trasa do pracy idzie bezboleśnie (może dlatego, że jest krótka ;) ), po drodze za to odrobinę rozdrażnia mnie kobita na miejskim rowerze jadąca środkiem, bądź lewą stroną ścieżki. Chciałem ją wyprzedzić z lewej, ale mi zajechała drogę, wiec wziąłem z prawej i (zwykle tego nie robię, bo mi szkoda nerwów), ale zasugerowałem, że jeździ się po prawej stronie ścieżki. Chwilę później zjeżdżałem w lewo, ale rzuciłem spojrzeniem znad ramienia - proszę, jechała przy prawej jak przyklejona. Ciekawe, czy zrozumiała przesłanie, czy chciała tylko ominąć tego kretyna, który jej przeszkadza cieszyć się życiem?
Pierwszy cel - zaplanowana i obiecana Świnica. Początek szlaku zajęty przez ludzi spacerujących w okolicach Kasprowego, ale potem robi się luźniej. Na którymś zboczu przystanek na piwko na odwagę :) Do właściwego podejścia na Świnicę, piwko paruje, a węglowodany rozchodzą się po kościach. Atakujemy, podejście faktycznie strome, dobrze, że ostatnio go nie zrobiliśmy. Teraz oblodzeń przynajmniej nie ma.
Po drodze na szczyt mijamy rodzinę. Ojciec z matką i dwóch synów, synowie idą z pewnym wyprzedzeniem. Wzrok mój przykuwa młodszy z chłopaków, tak na oko 13 lat, który w pewnym momencie kładzie się na skale. Myślałem, że taki wygłup, ale... Mijamy ich ponownie pod szczytem - my schodzimy, chłopaki wchodzą. Ten młodszy wchodzi, a w zasadzie... pełznie pod górę. Kurczowo trzymając się łańcucha, próbuje udem wejść na skałkę, mimo, że wokół ma stabilny, szeroki grunt. Uwagę przykuwają jego oczy - niesamowicie rozszerzone, jak u sowy. Tatuś piętnaście metrów niżej stoi i sobie cyka fotki. Nie wiem, czy chłopak ma lęk przestrzeni/wysokości, czy był aż tak zmęczony, ale bezmyślność rodzica jest zdumiewająca. Nie wyglądał na kogoś, kto dobrze się czuje. Drugim przykładem bezmyślności była wycieczka szkolna, która musiała schodzić ze Świnicy. M.in. dziewczynka, też jakoś czternastoletnia, która na granicy płaczu przemieszczała się w ślimaczym tempie. Reszta grupy szła "dozbrojona", jak na takie wysokości: dżinsy, cienkie kurtki i brak rękawiczek. Widać, że wychowawca zadbał o wszystko...
Nic to, ze szczytu schodzimy czerwonym i tu mamy pierwszą próbkę tego, co nas czeka - łańcuchy i strome zejście w dół. Docieramy do Zawratu. Czasu jest dużo, trasa dobra - idziemy!
Pierwsza część - dotarcie do Koziej Przełęczy. Tu już wiemy, co nas czeka, ale i tak jest ciekawie. W pewnym momencie zaskakuje nas pokrywa śnieżna, w której niknie łańcuch. Ślady prowadzą poziomo wzdłuż zbocza, więc idziemy za nimi. Nagle zamiast łańcuchów wyrastają nam stalowe linki. Co począć - taki szlak, schodzimy. To był w zasadzie jedyny moment, kiedy rozważałem zawrócenie, bo schodzenie, mając za sobą przepaść, trzymając się tylko stalowej linki, nie daje zbytniego poczucia pewności, ale... krok za krokiem, powolutku... i się udało. Potem dopiero okazało się, że szlak prowadził pod śniegiem - tam były łańcuchy. Dalej to już cykliczna wspinaczka i podchodzenie, aż do drabinki nad Kozią Przełęczą, która również robi wrażenie (okolice 2:06 załączonego filmu).
Czasu nadal sporo, chwilę siedzimy i ruszamy dalej - tym razem Kozi Wierch. Tu robi się coraz trudniej, w końcu włazimy na górę i szukamy Buczynowej Przełączki, która gdzieś powinna być. Jest jakaś przełęcz, ale, halo, halo, nie ma żadnych szlaków w boki. To gdzie my jesteśmy? Dopiero później dowiedziałem się, że weszlismy dopiero na Kozie Czuby. Zatem Kozi Wierch przed nami; przed nami również podejście, które bardzo ładnie widzimy z miejsca, na którym stoimy - pionowe podejście na jakieś 30 metrów. Dobrze, że dali łańcuchy ;) No nic, wyboru nie ma, złazimy i wchodzimy w górę. Pod koniec tego pionu oglądam się za siebie. Pamiętacie, jak we "Władcy Pierścieni" Frodo i Sam prowadzeni przez Golluma idą do Mordoru przez góry? Odczucie co do stromości miałem podobne. Zdobycie samego szczytu już problemu nie stwarza, przełączka się znajduje.
Dwie opcje - na dół, albo Granaty. Czas się powoli kończy, więc złazimy Żlebem Kulczyńskiego. Tu również schodzenie po osuwisku daje się we znaki. Oznakowanie też pozostawia wiele do życzenia, dobrze, że zauważam połyskujące w słońcu łańcuchy. Ale to i tak pułapka, bo łańcuchy się kończą, a jedyne wyjście prowadzi w dół. Schodzę trzy metry i widzę, że dalej są kolejne trzy, ale chwytu nie ma, zejście jest prawie tożsame ze spadnięciem. Na szczęście Hipcia zauważa kolejną dawkę łańcuchów - ukryte tuż przy ścianie. Jak można tego nie oznaczyć?! Schodzimy powolutku na sam dół, przy Stawie Gąsienicowym okazuje się, że zejście zajęło trochę za długo. Wracamy zatem najprostszą drogą - do Murowańca i na dół niebieskim szlakiem. Już przez las i już przy latarkach, bo w międzyczasie zapadł zmrok. Oboje, jak się okazało, nie baliśmy się o dotarcie do celu, tylko o spotkanie z jakimś misiem. W domu byliśmy po północy. Zdecydowanie nasze najdłuższe wyjscie do tej pory.
Następnego dnia zrobiliśmy już spokojną trasę: Żółtym na dolinę Małej Łąki, stamtąd Ścieżką pod Reglami do Doliny Strążyska, a z niej Drogą pod Reglami do auta. Potem tylko 7 godzin jazdy do Warszawy i...
I rano pobudka. Wszystko boli. Jechałem zakatarzony, wróciłem kaszlący i zakatarzony. Nic to, rower czeka. Wsiadam, jadę. Trasa do pracy idzie bezboleśnie (może dlatego, że jest krótka ;) ), po drodze za to odrobinę rozdrażnia mnie kobita na miejskim rowerze jadąca środkiem, bądź lewą stroną ścieżki. Chciałem ją wyprzedzić z lewej, ale mi zajechała drogę, wiec wziąłem z prawej i (zwykle tego nie robię, bo mi szkoda nerwów), ale zasugerowałem, że jeździ się po prawej stronie ścieżki. Chwilę później zjeżdżałem w lewo, ale rzuciłem spojrzeniem znad ramienia - proszę, jechała przy prawej jak przyklejona. Ciekawe, czy zrozumiała przesłanie, czy chciała tylko ominąć tego kretyna, który jej przeszkadza cieszyć się życiem?
- DST 6.54km
- Czas 00:17
- VAVG 23.08km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!