Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Piątek, 7 października 2011 Kategoria do czytania, sakwy, waypointgame, > 50 km

Wyprawa wybrzeżem Bałtyku - rozdział III (Łazy - las między Poddąbiem a Dębiną)

W którym zostanie podjęta Pierwsza Błędna Decyzja, następnie zastanowimy się, ile piją osoby znakujące szlaki, ale i tak wszystko skończy się dobrze. Mimo że w deszczu.

W Łazach budzimy się rano... Budzik dzwoni od siódmej, ale chyba o ósmej dopiero wstajemy. Zgodnie z zasadą "w śpiworze ciepło, na zewnątrz zimno, poczekajmy", czekamy. Nie wiemy na co czekamy, więc to, na co czekamy, nie przychodzi, zatem w końcu wyłazimy na zimny świat, podziwiamy pole namiotowe, które w świetle słonecznym wygląda dużo ciekawiej i dużo bardziej gościnnie niż widziane w świetle czołówki. Pakujemy wszystko do sakw i idziemy na plażę. Albowiem wpadliśmy na pomysł, żeby (wzorem dnia poprzedniego), dotrzeć do Dąbkowic plażą, tym samym rezygnując z waypointa w Osiekach. Jemy śniadanie na plaży i ruszamy dalej... pchając rowery. Piach okazuje się bardzo niegościnny, spulchniony po wczorajszym deszczu, utrudnia nawet pchanie roweru. Ale idziemy, cierpliwie... niektórzy cierpliwie. Niektórzy, jak na przykład ja, coraz bardziej niecierpliwie, a po tym, jak fala zalewa mi buty, trafia mnie szlag. I potem, po kolejnym zalaniu - znów. A Hipcia cierpliwie idzie, zlewając wszystkie buty i zapadający się rower. Nigdy nie mogę się nadziwić, jak ona tak umie, mieć wyłożone na wszystkie nieprzychylne zdarzenia; ja tam wolę sobie narzekać, nakląć i od razu na sercu lżej.

Koniec końców, kilkadziesiąt minut i kilkadziesiąt brzydkich słów później, docieramy do Dąbkowic. Włazimy starym podestem na teren jakiegoś, opuszczonego chwilowo, ośrodka wypoczynkowego. Ośrodka, który, jak wiele innych, mógłby być żywym pomnikiem Starej Epoki; wrażenie wzmagał szumiący dookoła las i zupełny brak ludzi w okolicy. Z Dąbkowic wracamy leśną, wyłożoną betonowymi płytami drogą i wjeżdżamy z boku do Dąbek, które, jak się okazuje, tętnią życiem o tej porze roku. Z nich trafiamy do Darłowa, a z Darłowa... wpadamy na pomysł jazdy szlakami. Albowiem tereny na Zachód od Darłowa są, na naszej mapie, pięknie oszlakowane.

Z 203 prowadzącej na Ustkę jedziemy szlakiem do Cisowa, następnie na Kopań. Stamtąd znośną trasą między polami (bez znakowania szlaków) docieramy do Palczewic, gdzie wita nas piękny znak rozjazdu szlaków, z kierunkami i w ogóle. Ruszamy... Żadnego oznaczenia szlaku, droga staje się drogą polną, później prowadzi w bagnisty zaułek, z którego zawracamy i bokiem jakiegoś świeżo zaoranego pola docieramy do asfaltu - drogi Wicie-Barzowice. Skręcamy na Barzowice i stamtąd poruszamy się już patrząc na mapę, bo oznakowania szlakow pojawiają się losowo, zresztą wszystkie drogi tam pokryte są czarnym szlakiem, więc pies jeden wie, gdzie to i skąd prowadzi. Z Barzowic docieramy do Rusinowa, stamtąd przez Nacmierz do Nowego Łącka, tam odbijamy na Łącko, by odwiedzić pewien stary kościół. Lokalni pytani o drogę przez wybrzeże sugerują objazd jeziora Wicko dołem, bo przy wybrzeżu są tereny wojskowe. Nie poddajemy się, jedziemy na zachód i w miejscowości Górsko pytamy ponownie, odpowiedź znów odmowna - nie ma co jechać, tereny wojskowe. Tu już poddajemy się i lecimy na zachód, w Zaleskim wsiadamy na 203 do Ustki i uparcie kręcimy, tuż wcześniej przejeżdżając symboliczną połowę drogi - przełom województwa zachodniopomorskiego i pomorskiego. Z trasy widzimy nad morzem jakąś rezydencję: duży dom, trzy śmigłowce... czyżby tam była ta nadmorska rezydencja Prezydenta RP?

Przy wjeździe do Ustki na zakręcie na żyletki wyprzedza Hipcię rozwoziciel chipsów Lay's, za późno się orientuję (jechałem pierwszy) i odjeżdża mi, nie mam szans go złapać. Zaraz potem zaczyna padać deszcz, a my w opuszczonym mieście szukamy otwartego sklepu. Miasto spore, a sklepów jak na lekarstwo. Znajdujemy jeden - bez pieczywa. Dopiero w drugim kupuję zestaw rowerzysty: wino, Rudą, piwo i jedzenie. Ruszamy dalej na wschód - parkiem miejskim, dalej już lasem. W jednym miejscu, na skrzyżowaniu, skręcamy do morza i tam, na wysokim klifie, z kapitalnym widokiem na nocne morze i ukrytą już nieco w oddali Ustkę, wypoczywamy przy piwku. Z klifu zgania nas deszcz, więc wsiadamy znów na rowery i jedziemy dalej lasem. Dojeżdżamy do Orzechowa za czerwonym szlakiem, ponieważ szlak (pieszy) wychodzi prawie pionowo na klif, rezygnujemy z tego pomysłu i zjeżdżamy do wsi. Na miejscu w jakimś ośrodku, gdzie kręci się kupa harcerzyków, czy inszej młodzieży w mundurach, dopytujemy się, że do Poddąbia dojedziemy, owszem, ale nie lasem, a ulicą. Nic to. Wracamy kawałek: Zapadłe, Przewłoka... tam na skrzyżowaniu decydujemy się ubrać: po raz pierwszy w ciągu całej wycieczki zakładamy długie spodnie; na górę idą ciepłe bluzy, jest dobrze. Zwłaszcza, że temperatura spada, gdybym miał strzelać, to było mniej niż dziesięć stopni, a między polami około pięciu, może mniej. Do Poddąbia zajeżdżamy, rozglądamy się za noclegiem, dwa nieczynne kempingi, jeden trawiasty parking, gdzie można rozłożyć namiot, ale rano nas pewnie ktoś pogoni... Wszystko ciemne. Deszcz zaczyna lać - znajdujemy jakiś hotel, wchodzę do środka... pusto. Nikogo na recepcji, nikt nie odpowiada na wołanie... raj dla złodziei. Decydujemy o kontynuowaniu jazdy w las... Jedziemy kawałek leśną drogą, w końcu skręcamy na północ, ku plaży, klif, fajna miejscówka... Tu, czy nie tu? Decyzję o "tu" wymusza deszcz, który nagle zaczyna lać, jakby chciał wyrobić normę za cały miesiąc. Raz-dwa, miejsce znalezione, namiot... Nigdy w moim indywidualnym namiotowym życiu (czyt.: odkąd jestem duży i nie jeżdżę z Rodzicami), nie musiałem rozkładać namiotu w deszczu. Ot, tak się złożyło, że przez dziesięć lat ani razu w deszczu nie rozbijałem. A tu nagle życie postanowiło mnie tego nauczyć i to bardzo szybko. Więc szybko nauczyłem się, namiot rozbity, sypialnia prawie sucha (a mamy stelaż wewnętrzny), rowery przypięte... do środka i dobranoc.

Przez cały dzień zanosiło się na bardzo kiepski wynik, a z zaskoczeniem odkryłem, że przejechaliśmy nieco ponad sto kilometrów, tym samym ustanawiając (jak się później okazało), rekord całego wyjazdu. Ot, ironia.

Komentarze
To po prostu straszne, dobrze, że chociaż flaszeczkę winka mieliscie :)
surf-removed
- 21:03 czwartek, 13 października 2011 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl