Sobota, 8 października 2011
Kategoria do czytania, sakwy, waypointgame, > 50 km
Wyprawa wybrzeżem Bałtyku - rozdział IV (las między Poddąbiem a Dębiną - Łeba)
W którym Czytelnik dowie się, że w lesie jest błoto, a gdy wody jest dużo, to i bagienko się trafi, po czym przejedzie z Bohaterami niesamowicie nudną trasę i przełamie się w kwestii noclegów. Z winy Hipka.
Pobudka rano, nawet sprawnie poszła. Wstaliśmy stosunkowo wcześnie, zjedliśmy śniadanie, dopiliśmy wino, po czym powoli chcieliśmy się zbierać. Gdy zamierzaliśmy wyjść - zaczynało padać, więc czekaliśmy "jeszcze chwilę", po czym, gdy już zaczęło przestawać, to zaraz zaczęło zaczynać i tak w kółko. Koniec końców musieliśmy się zbierać w deszczu, na szczęście niewielkim. Tak, jak wczoraj nauczyłem się rozkładać namiot w deszczu, tak dziś udało się wszystko spakować przy minimalnej liczbie ofiar.
Ruszamy przez las czerwonym szlakiem, w okolicach Dębiny pojawia się obok jakiś stary teren wojskowy, droga prowadzi najpierw klifem, potem łagodnie zjeżdża w dół; szlak wyprowadza nas do Rowów. W Rowach tuż przed mostem na Łupawie stoi sobie smażalnia ryb, korzystając więc z chwilowej przerwy w deszczu, jemy rybkę, zapijając piwkiem pitym na spółkę (sprzedawcy zostało jedno, jedyne, ostatnie) i patrząc na piękną, wyraźną tęczę nad morzem. Zanim skończyliśmy jeść, zaczął padać deszcz, więc w oczach nielicznych spacerowiczów musieliśmy się ciekawie prezentować: dwójka ludzi ubranych w niezbyt ciepłe rzeczy, siedząca niewzruszenie w deszczu i jedząca rybę.
Z Rowów dalej jedziemy za czerwonym i zielonym szlakiem w kierunku Słowińskiego Parku Narodowego. Nie podoba mi się ta opcja, jakoś nie byłem przekonany do jazdy lasem (nawet i ubitą, utwardzoną drogą) po półtoradniowych opadach. Szefowej nie przegadasz jednak - miał być las, niech będzie las. Ruszamy. Wjazd od początku października jest już bezpłatny; wjeżdżamy zatem jak do siebie, początkowo mijamy jeszcze kilku spacerowiczów, potem robi się pusto. Chwilę później decyduję się na założenie długich spodni i grubszej kurtki, a dwa łyki Rudej wyrównują poziom ciepła w organizmie.
Po drodze robimy przerwę na zerknięcie z podestu na jezioro Gardno, po czym docieramy do rozwidlenia szlaków: Czołpino - dalej w las; Smołdziński Las - na zewnątrz rezerwatu. Oczywiście jedziemy dalej w las. Droga - im dalej, tym bardziej mokra, kałuże coraz większe i głębsze. W pewnym miejscu zielony szlak odchodzi na południe, jedziemy nim dalej, bo Hipcia koniecznie chce zobaczyć plażę. Dobrze, jedźmy; droga prowadzi betonowymi płytami, momentami zatopionymi tak, że łatwo jadąc przez kałużę najechać kołem na kant i spaść z roweru. Morze zobaczone, możemy wracać: jedziemy dalej czerwonym szlakiem w kierunku Czołpina.
Tu trzeba napisać wprost, wszem i wobec: zrzędzę. Cały czas siedzę na siodle, mruczę i narzekam na ten cholerny las. Im więcej zasranego błota, tym bardziej się wkurzam. Bo można było asfaltem, zamiast pchać się w to zakichane wilgotne gówno.
Dojeżdżamy do leśnego parkingu, kilka kilometrów przed Czołpinem. Po drodze łapie nas... niewielki grad. Teraz to tylko śniegu nam brakuje do kompletu, bo przez mgłę już wieczorami jechaliśmy. Za parkingiem skręcamy w lewo i... zaczyna się. Droga między podmokłymi terenami, dużo błota, najpierw da się jechać, potem już się wleczemy: trochę pchania przez drogę, skok przez rów, pchanie przez las, skok przez rów... Niektóre miejsca trzeba obchodzić z daleka, bo na drodze robi się małe jeziorko, a do tego małe bagienka tworzą niewielki labirynt w głębi lasu, więc nie wystarczy tylko omijać, trzeba również planować. W końcu, już po 15:00 wyjeżdżamy na drogę prowadzącą do Czołpina mając na liczniku imponujący wynik: niecałe 20km przebyte w niecałe cztery godziny podróży. To powoduje, że naciskam na dotarcie do Łeby asfaltem, już nie pchając się w dalszą część lasu, za Czołpinem.
I teraz zaczyna się... masakra. Pomińmy mokre rękawiczki i przemoczone buty, skupmy się na trasie, bo była ona... nudna. Nudna jak cholera, nudna jak flaki z olejem, nudna jak nie wiem co. Smołdzino -> Żelazo -> Wierzchocino -> Witkowo -> Choćmirówko, a potem trasa 213 i do Łeby. Po drodze robimy przystanek w jakiejś wiosce na banana z batonem i ciągniemy dalej. Trochę wcześniej orientujemy się, że Hipci przestało działać tylne światło, więc z konieczności jedzie ona z przodu, a ja ciągnę się z tyłu oświetlając nasze położenie. W międzyczasie Hipci przestały działać również dłonie: potrafiły trzymać kierownicę, ale zmiana przełożenia czy hamowanie okazywało się dużym problemem.
W Łebie (jako że jest to sobota) sezon imprezowy. Ludzi kręci się sporo, jest głośno i nieprzyjemnie. Zastanawia nas, czy wczasowicze jedzą tylko smażone ryby i pizzę, bo nie ma restauracji, nie ma kebabów, są tylko same smażalnio-pizzerie. Wchodzimy do jednej, zamawiamy pizzę i ul. Nadmorską kierujemy się na zachód. Tu już uparcie sugeruję, że fajnie by było jednak znaleźć hotel, bo w lesie cholera wie, czy będzie jakaś dobra miejscówka, zresztą mam jakieś takie dziwne wrażenie, że lepiej by było przynajmniej odrobinę podsuszyć buty, ubranie i tak przykładowo posiedzieć chwilę, dla odmiany, w suchym miejscu. Koniec końców w hotelu lądujemy, pokój, który wyglądał jeszcze chwilę wcześniej bardzo elegancko, przystosowujemy do roli suszarni, wszystko, na czym można położyć rzeczy, jest nimi obwieszone... i tu kończy się nasz dzień.
Pobudka rano, nawet sprawnie poszła. Wstaliśmy stosunkowo wcześnie, zjedliśmy śniadanie, dopiliśmy wino, po czym powoli chcieliśmy się zbierać. Gdy zamierzaliśmy wyjść - zaczynało padać, więc czekaliśmy "jeszcze chwilę", po czym, gdy już zaczęło przestawać, to zaraz zaczęło zaczynać i tak w kółko. Koniec końców musieliśmy się zbierać w deszczu, na szczęście niewielkim. Tak, jak wczoraj nauczyłem się rozkładać namiot w deszczu, tak dziś udało się wszystko spakować przy minimalnej liczbie ofiar.
Ruszamy przez las czerwonym szlakiem, w okolicach Dębiny pojawia się obok jakiś stary teren wojskowy, droga prowadzi najpierw klifem, potem łagodnie zjeżdża w dół; szlak wyprowadza nas do Rowów. W Rowach tuż przed mostem na Łupawie stoi sobie smażalnia ryb, korzystając więc z chwilowej przerwy w deszczu, jemy rybkę, zapijając piwkiem pitym na spółkę (sprzedawcy zostało jedno, jedyne, ostatnie) i patrząc na piękną, wyraźną tęczę nad morzem. Zanim skończyliśmy jeść, zaczął padać deszcz, więc w oczach nielicznych spacerowiczów musieliśmy się ciekawie prezentować: dwójka ludzi ubranych w niezbyt ciepłe rzeczy, siedząca niewzruszenie w deszczu i jedząca rybę.
Z Rowów dalej jedziemy za czerwonym i zielonym szlakiem w kierunku Słowińskiego Parku Narodowego. Nie podoba mi się ta opcja, jakoś nie byłem przekonany do jazdy lasem (nawet i ubitą, utwardzoną drogą) po półtoradniowych opadach. Szefowej nie przegadasz jednak - miał być las, niech będzie las. Ruszamy. Wjazd od początku października jest już bezpłatny; wjeżdżamy zatem jak do siebie, początkowo mijamy jeszcze kilku spacerowiczów, potem robi się pusto. Chwilę później decyduję się na założenie długich spodni i grubszej kurtki, a dwa łyki Rudej wyrównują poziom ciepła w organizmie.
Po drodze robimy przerwę na zerknięcie z podestu na jezioro Gardno, po czym docieramy do rozwidlenia szlaków: Czołpino - dalej w las; Smołdziński Las - na zewnątrz rezerwatu. Oczywiście jedziemy dalej w las. Droga - im dalej, tym bardziej mokra, kałuże coraz większe i głębsze. W pewnym miejscu zielony szlak odchodzi na południe, jedziemy nim dalej, bo Hipcia koniecznie chce zobaczyć plażę. Dobrze, jedźmy; droga prowadzi betonowymi płytami, momentami zatopionymi tak, że łatwo jadąc przez kałużę najechać kołem na kant i spaść z roweru. Morze zobaczone, możemy wracać: jedziemy dalej czerwonym szlakiem w kierunku Czołpina.
Tu trzeba napisać wprost, wszem i wobec: zrzędzę. Cały czas siedzę na siodle, mruczę i narzekam na ten cholerny las. Im więcej zasranego błota, tym bardziej się wkurzam. Bo można było asfaltem, zamiast pchać się w to zakichane wilgotne gówno.
Dojeżdżamy do leśnego parkingu, kilka kilometrów przed Czołpinem. Po drodze łapie nas... niewielki grad. Teraz to tylko śniegu nam brakuje do kompletu, bo przez mgłę już wieczorami jechaliśmy. Za parkingiem skręcamy w lewo i... zaczyna się. Droga między podmokłymi terenami, dużo błota, najpierw da się jechać, potem już się wleczemy: trochę pchania przez drogę, skok przez rów, pchanie przez las, skok przez rów... Niektóre miejsca trzeba obchodzić z daleka, bo na drodze robi się małe jeziorko, a do tego małe bagienka tworzą niewielki labirynt w głębi lasu, więc nie wystarczy tylko omijać, trzeba również planować. W końcu, już po 15:00 wyjeżdżamy na drogę prowadzącą do Czołpina mając na liczniku imponujący wynik: niecałe 20km przebyte w niecałe cztery godziny podróży. To powoduje, że naciskam na dotarcie do Łeby asfaltem, już nie pchając się w dalszą część lasu, za Czołpinem.
I teraz zaczyna się... masakra. Pomińmy mokre rękawiczki i przemoczone buty, skupmy się na trasie, bo była ona... nudna. Nudna jak cholera, nudna jak flaki z olejem, nudna jak nie wiem co. Smołdzino -> Żelazo -> Wierzchocino -> Witkowo -> Choćmirówko, a potem trasa 213 i do Łeby. Po drodze robimy przystanek w jakiejś wiosce na banana z batonem i ciągniemy dalej. Trochę wcześniej orientujemy się, że Hipci przestało działać tylne światło, więc z konieczności jedzie ona z przodu, a ja ciągnę się z tyłu oświetlając nasze położenie. W międzyczasie Hipci przestały działać również dłonie: potrafiły trzymać kierownicę, ale zmiana przełożenia czy hamowanie okazywało się dużym problemem.
W Łebie (jako że jest to sobota) sezon imprezowy. Ludzi kręci się sporo, jest głośno i nieprzyjemnie. Zastanawia nas, czy wczasowicze jedzą tylko smażone ryby i pizzę, bo nie ma restauracji, nie ma kebabów, są tylko same smażalnio-pizzerie. Wchodzimy do jednej, zamawiamy pizzę i ul. Nadmorską kierujemy się na zachód. Tu już uparcie sugeruję, że fajnie by było jednak znaleźć hotel, bo w lesie cholera wie, czy będzie jakaś dobra miejscówka, zresztą mam jakieś takie dziwne wrażenie, że lepiej by było przynajmniej odrobinę podsuszyć buty, ubranie i tak przykładowo posiedzieć chwilę, dla odmiany, w suchym miejscu. Koniec końców w hotelu lądujemy, pokój, który wyglądał jeszcze chwilę wcześniej bardzo elegancko, przystosowujemy do roli suszarni, wszystko, na czym można położyć rzeczy, jest nimi obwieszone... i tu kończy się nasz dzień.
- DST 85.37km
- Czas 06:32
- VAVG 13.07km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Komentarze
Zamiast firan pewnie wisiał tropik od namiotu :)
surf-removed - 21:07 czwartek, 13 października 2011 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!