Poniedziałek, 10 października 2011
Kategoria do czytania, sakwy, waypointgame, > 50 km
Wyprawa wybrzeżem Bałtyku - rozdział VI (Karwia - Gdynia)
W którym Czytelnik dowie się, czy spanie pod gołym niebem w porze deszczowej popłaca, a następnie przejedzie się Mierzeją Helską, przedmucha wiatrem i wsiądzie z Bohaterami do pociągu.
Pierwszy budzik zadzwonił o 1:30. Szlag! Nie wiedziałem nawet, że Ona tak je ustawiła. Wybieram jedyną słuszną opcję: wyłączyć to gówno i wracamy w kimę. Przy okazji orientuję się, że temperatura na zewnątrz oscyluje w granicach 2-4 stopni, nic nie pada, a mi jest ciepło. Dobre te śpiwory. Co prawda spaliśmy w softshellach, żeby ograniczyć utratę ciepła przy poruszaniu się (nie zaciągaliśmy kapturów i kołnierza termicznego w śpiworze), ale jestem pewien, że nawet gdybym spał tylko w bieliźnie termicznej i zasłonił górę, byłoby ciepło.
Kolejny budzik - druga z minutami. Tak jak poprzedni: bęc i cisza ma być! Kolejny - godzina trzecia. No, tu już byłem nastawiony na wstanie o tej godzinie, więc robię szybki siad, sięgam do sakwy, w której zgromadziliśmy bieżące ubrania, ubieram górę... po czym okazuje się, że to mi się wydawało, że o trzeciej, to my zbieramy się po wojskowemu: raz-dwa-trzy, zebrać, pakować i wsiadać. Nie, Hipcia wstawać jeszcze nie chce, więc sobie spokojnie leżymy, dopijając wino. Chwilę później, tak gdzieś przed czwartą, pojawia się Pan Deszcz, który zaczyna znienacka i zupełnie bezczelnie padać. Ponieważ nie jest to tylko mżawka, decydujemy o zwinięciu obozowiska w tempie "na godzinę temu" i ruszeniu w drogę.
Wokół ciemno, chlupie deszcz, rowery zapakowane, pchamy do najbliższej drogi i ruszamy. Od momentu rozpoczęcia podróży miałem nadzieję, że uda nam się zrobić coś takiego: wstać i ruszyć w trasę, gdy jest jeszcze ciemno... i wygląda na to, że się udało. Po ciemku przejeżdżamy śpiącą Karwię, przy okazji znajdując waypointa metodą "na farta": Hipcia mówi do mnie "Czy tu w Karwii nie miałeś jakiegoś waypointa do zdobycia?". Podnoszę wzrok, patrzę dookoła i widzę, że zupełnie przypadkowo jesteśmy dokładnie we właściwym miejscu - tuż obok karwieńskiej stacji pomp. Niestety, tabliczka, na której była vlepka, zniknęła w związku z robotami budowlanymi.
Z Karwii jedziemy dalej, w kierunku Jastrzębiej Góry, tu chwilę szukamy właściwego skrętu do Gwiazdy Północy, potem jedziemy w kierunku Władysławowa. Na jezdni zaczyna się kostka, więc jedziemy chodnikiem. I tu zaczyna się najgorsze dwadzieścia minut całego dnia: bierze mnie śpioch. Oczy kleiły się tak, że momentami jechałem na ślepo, rozbudzały mnie krawężniki i czerwone, bijące w oczy, tylne światło Hipci. Na szczęście jakoś przy początku Władysławowa dochodzę do siebie, robimy przystanek w Żabce, jedziemy dalej.
Przy rozjeździe Hel-Gdynia decydujemy przejechać się kawałeczek Mierzeją Helską. Tuż za rondem pojawia się stacja Statoil, stajemy na kawę i hotdoga. Rozgrzewamy się i ruszamy dalej, w kierunku Chałup. Droga przez Mierzeję jest prosta i... nudna. Nic się nie dzieje: po prawej zatoka, po lewej - las. Pewnie byłoby fajniej przejechać się tym leśnym szlakiem (jakiś bunkier w lesie się czai), ale tym razem skupiamy się na asfalcie. W Chałupach schodzimy na plażę, patrząc na morze pijemy piwko i zawracamy.
Zjeżdżamy na drogę rowerową prowadzącą wzdłuż Zatoki Puckiej i kontynuujemy podróż szlakiem. Bardzo przyjemnym szlakiem: droga rowerowa prowadzi pięknie wzdłuż wybrzeża, jedziemy sobie spokojnie aż do Pucka. Za Puckiem nagle droga się kończy, wjeżdżamy na drogę polną. Później dopiero okazuje się, że w tamtym momencie szlak rowerowy się urywa, a my jedziemy szlakiem pieszym. Nadal jest wygodnie, ale jedziemy teraz już brzegiem lasku i pola, pojawia się wdrapywanie się na klif, w końcu zjeżdżamy do pewnej zatoczki, gdzie robimy chwilę przerwy, z niej wsiadamy na konny szlak, którym docieramy do Rzucewa, dalej do Osłonina, a stamtąd brzegiem rezerwatu Beka jedziemy prosto na południe, niestety pod wiatr. Z rezerwatu wyjeżdżamy na asfalt, na tereny Elektrowni, z nich, jadąc cały czas niedaleko brzegu zatoki, wyskakujemy na asfalt w Rewie. Stamtąd droga już prosta: Pierwoszyno-Kosakowo, stamtąd na południe do Gdyni. Jedziemy chodnikiem, bo droga wąska i nierówna, a ruch duży. Gdynię osiągamy od Pogórza, robimy sobie spory zjazd ul. Czernickiego (mając na plecach autobus), potem pytamy kolejnych ludzi o drogę do dworca. Tak sobie jadąc radośnie osiągamy ul. Morską, którą docieramy pod samą Gdynię Główną.
I tu przeprosiny należą się wszystkim warszawiakom, których w myślach tyle razy sponiewieraliśmy za to, że łażą jak krowy: w porównaniu z tym, co napotkaliśmy na DDR na drodze do dworca, Warszawiacy są zorganizowani, rozglądają się i zupełnie nie włażą pod koła. Tu zastał nas zupełny chaos...
Podziw należy się architektowi, który DDR poprowadził dokładnie przed przystankiem.
Z ulgą osiągnęliśmy przejście podziemne, które doprowadziło nas do dworca. Tam na szczęście okazało się, że rowery i do domu nam zawiozą, bilety kupione, zrobiliśmy sobie jeszcze godzinny spacer po Gdyni, zjedliśmy pizzę (ciężko było znaleźć miejsce, gdzie możemy siedzieć, jednocześnie mając oko na objuczone rowery i wróciliśmy na dworzec. Do Warszawy jechał duży skład i dwa wagony rowerowe, więc usiedliśmy sobie w przedziale, zrobiliśmy w nim odpowiednią atmosferę wystawiając buty do suszenia i kimaliśmy.
Wagon, w którym początkowo było ciepło, nagle stwierdził, że skoro jechaliśmy sześć dni w chłodzie, to kilka godzin więcej nam różnicy nie zrobi, więc przestał grzać. Dodatkowo na większości stacji (chyba w związku z remontami), staliśmy po 10-15 minut. Przynajmniej nikt nawet nie próbował się dosiadać, miejsca było dość w innych przedziałach.
Pierwszy budzik zadzwonił o 1:30. Szlag! Nie wiedziałem nawet, że Ona tak je ustawiła. Wybieram jedyną słuszną opcję: wyłączyć to gówno i wracamy w kimę. Przy okazji orientuję się, że temperatura na zewnątrz oscyluje w granicach 2-4 stopni, nic nie pada, a mi jest ciepło. Dobre te śpiwory. Co prawda spaliśmy w softshellach, żeby ograniczyć utratę ciepła przy poruszaniu się (nie zaciągaliśmy kapturów i kołnierza termicznego w śpiworze), ale jestem pewien, że nawet gdybym spał tylko w bieliźnie termicznej i zasłonił górę, byłoby ciepło.
Kolejny budzik - druga z minutami. Tak jak poprzedni: bęc i cisza ma być! Kolejny - godzina trzecia. No, tu już byłem nastawiony na wstanie o tej godzinie, więc robię szybki siad, sięgam do sakwy, w której zgromadziliśmy bieżące ubrania, ubieram górę... po czym okazuje się, że to mi się wydawało, że o trzeciej, to my zbieramy się po wojskowemu: raz-dwa-trzy, zebrać, pakować i wsiadać. Nie, Hipcia wstawać jeszcze nie chce, więc sobie spokojnie leżymy, dopijając wino. Chwilę później, tak gdzieś przed czwartą, pojawia się Pan Deszcz, który zaczyna znienacka i zupełnie bezczelnie padać. Ponieważ nie jest to tylko mżawka, decydujemy o zwinięciu obozowiska w tempie "na godzinę temu" i ruszeniu w drogę.
Wokół ciemno, chlupie deszcz, rowery zapakowane, pchamy do najbliższej drogi i ruszamy. Od momentu rozpoczęcia podróży miałem nadzieję, że uda nam się zrobić coś takiego: wstać i ruszyć w trasę, gdy jest jeszcze ciemno... i wygląda na to, że się udało. Po ciemku przejeżdżamy śpiącą Karwię, przy okazji znajdując waypointa metodą "na farta": Hipcia mówi do mnie "Czy tu w Karwii nie miałeś jakiegoś waypointa do zdobycia?". Podnoszę wzrok, patrzę dookoła i widzę, że zupełnie przypadkowo jesteśmy dokładnie we właściwym miejscu - tuż obok karwieńskiej stacji pomp. Niestety, tabliczka, na której była vlepka, zniknęła w związku z robotami budowlanymi.
Z Karwii jedziemy dalej, w kierunku Jastrzębiej Góry, tu chwilę szukamy właściwego skrętu do Gwiazdy Północy, potem jedziemy w kierunku Władysławowa. Na jezdni zaczyna się kostka, więc jedziemy chodnikiem. I tu zaczyna się najgorsze dwadzieścia minut całego dnia: bierze mnie śpioch. Oczy kleiły się tak, że momentami jechałem na ślepo, rozbudzały mnie krawężniki i czerwone, bijące w oczy, tylne światło Hipci. Na szczęście jakoś przy początku Władysławowa dochodzę do siebie, robimy przystanek w Żabce, jedziemy dalej.
Przy rozjeździe Hel-Gdynia decydujemy przejechać się kawałeczek Mierzeją Helską. Tuż za rondem pojawia się stacja Statoil, stajemy na kawę i hotdoga. Rozgrzewamy się i ruszamy dalej, w kierunku Chałup. Droga przez Mierzeję jest prosta i... nudna. Nic się nie dzieje: po prawej zatoka, po lewej - las. Pewnie byłoby fajniej przejechać się tym leśnym szlakiem (jakiś bunkier w lesie się czai), ale tym razem skupiamy się na asfalcie. W Chałupach schodzimy na plażę, patrząc na morze pijemy piwko i zawracamy.
Zjeżdżamy na drogę rowerową prowadzącą wzdłuż Zatoki Puckiej i kontynuujemy podróż szlakiem. Bardzo przyjemnym szlakiem: droga rowerowa prowadzi pięknie wzdłuż wybrzeża, jedziemy sobie spokojnie aż do Pucka. Za Puckiem nagle droga się kończy, wjeżdżamy na drogę polną. Później dopiero okazuje się, że w tamtym momencie szlak rowerowy się urywa, a my jedziemy szlakiem pieszym. Nadal jest wygodnie, ale jedziemy teraz już brzegiem lasku i pola, pojawia się wdrapywanie się na klif, w końcu zjeżdżamy do pewnej zatoczki, gdzie robimy chwilę przerwy, z niej wsiadamy na konny szlak, którym docieramy do Rzucewa, dalej do Osłonina, a stamtąd brzegiem rezerwatu Beka jedziemy prosto na południe, niestety pod wiatr. Z rezerwatu wyjeżdżamy na asfalt, na tereny Elektrowni, z nich, jadąc cały czas niedaleko brzegu zatoki, wyskakujemy na asfalt w Rewie. Stamtąd droga już prosta: Pierwoszyno-Kosakowo, stamtąd na południe do Gdyni. Jedziemy chodnikiem, bo droga wąska i nierówna, a ruch duży. Gdynię osiągamy od Pogórza, robimy sobie spory zjazd ul. Czernickiego (mając na plecach autobus), potem pytamy kolejnych ludzi o drogę do dworca. Tak sobie jadąc radośnie osiągamy ul. Morską, którą docieramy pod samą Gdynię Główną.
I tu przeprosiny należą się wszystkim warszawiakom, których w myślach tyle razy sponiewieraliśmy za to, że łażą jak krowy: w porównaniu z tym, co napotkaliśmy na DDR na drodze do dworca, Warszawiacy są zorganizowani, rozglądają się i zupełnie nie włażą pod koła. Tu zastał nas zupełny chaos...
Podziw należy się architektowi, który DDR poprowadził dokładnie przed przystankiem.
Z ulgą osiągnęliśmy przejście podziemne, które doprowadziło nas do dworca. Tam na szczęście okazało się, że rowery i do domu nam zawiozą, bilety kupione, zrobiliśmy sobie jeszcze godzinny spacer po Gdyni, zjedliśmy pizzę (ciężko było znaleźć miejsce, gdzie możemy siedzieć, jednocześnie mając oko na objuczone rowery i wróciliśmy na dworzec. Do Warszawy jechał duży skład i dwa wagony rowerowe, więc usiedliśmy sobie w przedziale, zrobiliśmy w nim odpowiednią atmosferę wystawiając buty do suszenia i kimaliśmy.
Wagon, w którym początkowo było ciepło, nagle stwierdził, że skoro jechaliśmy sześć dni w chłodzie, to kilka godzin więcej nam różnicy nie zrobi, więc przestał grzać. Dodatkowo na większości stacji (chyba w związku z remontami), staliśmy po 10-15 minut. Przynajmniej nikt nawet nie próbował się dosiadać, miejsca było dość w innych przedziałach.
- DST 81.29km
- Czas 07:06
- VAVG 11.45km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Komentarze
O mamusi, o 3:00 na rower, podczas deszczu, podziwiam
surf-removed - 21:18 czwartek, 13 października 2011 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!