Piątek, 11 listopada 2011
Kategoria do czytania, waypointgame, > 50 km
Pomykając nocną, mroźną Warszawą...
W piątek był plan, żeby się gdzieś wybrać. "Gdzieś", było raczej nieokreślone, więc siedzieliśmy sobie w domu zajmując się nicnierobieniem. W międzyczasie prawdziwi obywatele zrobili prawdziwie polskie święcenie Święta Niepodległości, więc darowaliśmy sobie wyjazd, bo nasza planowana wtedy trasa przejazdu przebiegała dziwnie blisko zamkniętych ulic. Dopiero gdzieś po 21:00 zrobił się względny spokój, więc zaczęliśmy się pakować, przy okazji zmieniając nieco plan trasy.
Wyjeżdżamy chyba koło 22:00, kierując się na północ. Wsiadamy w pustą Powstańców... i jedziemy. Darujemy sobie turlanie po DDRach, bo droga pusta, możemy spokojnie sunąć obok siebie zajmując połowę prawego pasa. Podobnie zresztą trasa wygląda już przez całą wyprawę: samochodów jak na lekarstwo, na palcach jednej ręki można policzyć miejsca, gdzie decydujemy się jednak jechać gęsiego, by nie tamować ruchu. Przez całą wyprawę również można traktować światła i linie jako wyznaczniki i sugestie, nie jako rzeczywiste obowiązki zatrzymywania się, czy tam niejechania pod prąd. Nie znaczy to, oczywiście, że prawo łamaliśmy: nie, jak porządni Obywatele i Cykliści, staliśmy na tym czerwonym na pustych ulicach.
Pierwszy przystanek - parking przy ZOO, gdzie, z okazji moich imienin, które wypadały nazajutrz, ustawiamy sobie waypointa Hipopotamiarnia. Murek niestety jest szczelny, pod kasami naklejanie vlepek jest złym pomysłem, wybór pada na opuszczony budynek, gdzieś na wschód od parkingu. Zwiedzam tenże, cały jest zasypany skrzynkami na butelki, a gdzieś głębiej służy za toaletę. Biorę naklejkę, załatwiam to, co z nią trzeba załatwić, po czym podnoszę się i widzę, że na zewnątrz zrobiło się podejrzanie jasno. Na widok radiowozu uspokajam się, bo z wszystkich samochodów, które mogą zatrzymać się przy nas, na opuszczonym parkingu, przy opuszczonym domu, ten akurat kojarzy się jakoś najprzyjemniej. Panowie łażą z latarkami dookoła, świecą mi do sakwy, przychodzę, grzecznie pytam, w czym mogę pomóc... no i teraz weź człowieku wytłumacz, co robiłeś w tym domu. Wybieram najlepszą opcję: mówię całą prawdę i tylko prawdę, prezentując upaćkany klejem paluch, pozostałe vlepki i pudełko z pinezkami. Chłopaki najwyraźniej uznają, że tak głupie tłumaczenie musi być prawdziwe, dlatego też życząc miłego wieczoru i przestrzegając (w okolicy byl rozbój i chyba jego sprawców szukali), jadą sobie w swoją stronę. Dobrze, że skończyło się na pogadance, bo o ile jeszcze dwie flaszki - jedną w sakwie i jedną pod siodłem, dałbym radę jakoś wytłumaczyć, o tyle z pałką i gazem, które zabrałem na wypadek, gdyby najlepsza broń przed stęsknionymi towarzystwa patriotami (rower) zawiodła, byłoby trudniej.
Vlepka podklejona, kierujemy się dalej w głąb Bródna. Surf zostawił sobie bowiem takiego stwora, stamtąd pojechaliśmy sobie przez okolice Stadionu Narodowego i Most Poniatowskiego pod Muzeum Wojska Polskiego (kompletujący tym samym drugą "świeżynkę" do kolekcji). Przy okazji, po raz pierwszy w życiu (albo pierwszy raz od dawna) widzieliśmy nocne miasto z tego mostu. Ładnie to wygląda. Stadion, oba brzegi i ten most kolejowy, przy którym wiszą te "płachty", na który tak wszyscy narzekali, moim zdaniem też prezentuje się bardzo ładnie. Oczywiście nie zabraliśmy aparatu, więc zdjęć nie ma. Gdybyśmy go zabrali i zrobili te zdjęcia, pewnie też bym ich tu nie wrzucił, taki już coś leniwy jestem. Ale może kiedyś...
Pod Muzeum mamy punkt decyzyjny: możemy wracać do domu, albo skoczyć sobie na Słuzewiec, żeby pojechać tu i ówdzie. Decydujemy się na ten drugi wariant, wskakujemy na puściutką Puławską, zahaczamy pierwszą kapliczkę, po czym tuż obok muru wyścigów (wylądowała tam nowiutka tablica pamięci, ktoś chce waypointa?) wpadamy w chmurę zimna. Która to towarzyszy nam aż do powrotu do Rzymowskiego. Drugą kapliczkę zdobywamy równo obszczekani przez dwa wilczury, na szczęście za siatką.
Do domu wracamy spokojnie i radośnie; na Górczewskiej tylko jakiś pacan postanawia sobie trąbnąć, najwyraźniej zaskoczony, że gdy on zawraca nagle znikąd pojawiają się rowerzyści; na sam koniec jeszcze wskakujemy w Osiedle Przyjaźń, gdy wracamy na Górczewską, ścigający się z drugim kretynem kretyn w BMW trąbi na nas z odległości 500m; w nagrodę dostaje palec, który to palec chyba zauważa, bo na naszej wysokości kontrolnie trąbi sobie jeszcze raz, krótko. Na wysokości naszego bloku okazuje się, że na liczniku jest 49km. To cóż, trzeba dokręcić do pięćdziesięciu: dodatkowe kółko przez kładkę nad S8 i w końcu w domu. Godzina druga w nocy. Nie ma chyba lepszej pory na wyprawy rowerowe niż noc.
Wyjeżdżamy chyba koło 22:00, kierując się na północ. Wsiadamy w pustą Powstańców... i jedziemy. Darujemy sobie turlanie po DDRach, bo droga pusta, możemy spokojnie sunąć obok siebie zajmując połowę prawego pasa. Podobnie zresztą trasa wygląda już przez całą wyprawę: samochodów jak na lekarstwo, na palcach jednej ręki można policzyć miejsca, gdzie decydujemy się jednak jechać gęsiego, by nie tamować ruchu. Przez całą wyprawę również można traktować światła i linie jako wyznaczniki i sugestie, nie jako rzeczywiste obowiązki zatrzymywania się, czy tam niejechania pod prąd. Nie znaczy to, oczywiście, że prawo łamaliśmy: nie, jak porządni Obywatele i Cykliści, staliśmy na tym czerwonym na pustych ulicach.
Pierwszy przystanek - parking przy ZOO, gdzie, z okazji moich imienin, które wypadały nazajutrz, ustawiamy sobie waypointa Hipopotamiarnia. Murek niestety jest szczelny, pod kasami naklejanie vlepek jest złym pomysłem, wybór pada na opuszczony budynek, gdzieś na wschód od parkingu. Zwiedzam tenże, cały jest zasypany skrzynkami na butelki, a gdzieś głębiej służy za toaletę. Biorę naklejkę, załatwiam to, co z nią trzeba załatwić, po czym podnoszę się i widzę, że na zewnątrz zrobiło się podejrzanie jasno. Na widok radiowozu uspokajam się, bo z wszystkich samochodów, które mogą zatrzymać się przy nas, na opuszczonym parkingu, przy opuszczonym domu, ten akurat kojarzy się jakoś najprzyjemniej. Panowie łażą z latarkami dookoła, świecą mi do sakwy, przychodzę, grzecznie pytam, w czym mogę pomóc... no i teraz weź człowieku wytłumacz, co robiłeś w tym domu. Wybieram najlepszą opcję: mówię całą prawdę i tylko prawdę, prezentując upaćkany klejem paluch, pozostałe vlepki i pudełko z pinezkami. Chłopaki najwyraźniej uznają, że tak głupie tłumaczenie musi być prawdziwe, dlatego też życząc miłego wieczoru i przestrzegając (w okolicy byl rozbój i chyba jego sprawców szukali), jadą sobie w swoją stronę. Dobrze, że skończyło się na pogadance, bo o ile jeszcze dwie flaszki - jedną w sakwie i jedną pod siodłem, dałbym radę jakoś wytłumaczyć, o tyle z pałką i gazem, które zabrałem na wypadek, gdyby najlepsza broń przed stęsknionymi towarzystwa patriotami (rower) zawiodła, byłoby trudniej.
Vlepka podklejona, kierujemy się dalej w głąb Bródna. Surf zostawił sobie bowiem takiego stwora, stamtąd pojechaliśmy sobie przez okolice Stadionu Narodowego i Most Poniatowskiego pod Muzeum Wojska Polskiego (kompletujący tym samym drugą "świeżynkę" do kolekcji). Przy okazji, po raz pierwszy w życiu (albo pierwszy raz od dawna) widzieliśmy nocne miasto z tego mostu. Ładnie to wygląda. Stadion, oba brzegi i ten most kolejowy, przy którym wiszą te "płachty", na który tak wszyscy narzekali, moim zdaniem też prezentuje się bardzo ładnie. Oczywiście nie zabraliśmy aparatu, więc zdjęć nie ma. Gdybyśmy go zabrali i zrobili te zdjęcia, pewnie też bym ich tu nie wrzucił, taki już coś leniwy jestem. Ale może kiedyś...
Pod Muzeum mamy punkt decyzyjny: możemy wracać do domu, albo skoczyć sobie na Słuzewiec, żeby pojechać tu i ówdzie. Decydujemy się na ten drugi wariant, wskakujemy na puściutką Puławską, zahaczamy pierwszą kapliczkę, po czym tuż obok muru wyścigów (wylądowała tam nowiutka tablica pamięci, ktoś chce waypointa?) wpadamy w chmurę zimna. Która to towarzyszy nam aż do powrotu do Rzymowskiego. Drugą kapliczkę zdobywamy równo obszczekani przez dwa wilczury, na szczęście za siatką.
Do domu wracamy spokojnie i radośnie; na Górczewskiej tylko jakiś pacan postanawia sobie trąbnąć, najwyraźniej zaskoczony, że gdy on zawraca nagle znikąd pojawiają się rowerzyści; na sam koniec jeszcze wskakujemy w Osiedle Przyjaźń, gdy wracamy na Górczewską, ścigający się z drugim kretynem kretyn w BMW trąbi na nas z odległości 500m; w nagrodę dostaje palec, który to palec chyba zauważa, bo na naszej wysokości kontrolnie trąbi sobie jeszcze raz, krótko. Na wysokości naszego bloku okazuje się, że na liczniku jest 49km. To cóż, trzeba dokręcić do pięćdziesięciu: dodatkowe kółko przez kładkę nad S8 i w końcu w domu. Godzina druga w nocy. Nie ma chyba lepszej pory na wyprawy rowerowe niż noc.
- DST 51.06km
- Czas 02:44
- VAVG 18.68km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Komentarze
No mnie niestety nie udało się odnaleźć vlepki w ruinie :(
Z 15 min. skakałem tam między, no tym tego, mniejsza o to... surf-removed - 20:56 środa, 16 listopada 2011 | linkuj
Z 15 min. skakałem tam między, no tym tego, mniejsza o to... surf-removed - 20:56 środa, 16 listopada 2011 | linkuj
O! To w takim razie nieco po czasie, ale z okazji imienin można życzyć aby noga podawała i dobrze szło z zabawą w WPG :-)
oelka - 15:37 poniedziałek, 14 listopada 2011 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!