Niedziela, 20 listopada 2011
Kategoria do czytania, waypointgame, < 50km
Rajd zdechłych waypointów
Startujemy wieczorkiem. Pierwszy punkt: dom przy ulicy Szeligowskiej 32. Jak twierdzą źródła, dom nawiedzony. Podobnież zostawione tam vlepki znikają, okiennice "same" się zamykają po jakimś czasie. Pokręciliśmy się dookoła, vlepki nie znaleźliśmy, poświeciliśmy w okna. Piszą, że swego czasu gość na imprezie zamordował tam siekierą gospodarzy, ale do nas nikt z siekierą się nie wybierał. Dom spełnia jednak wszelkie wymagania, by być nawiedzonym: stoi na uboczu, zdala od drogi i innych domów, stary, zarośnięty nieco ogród, budynki gospodarcze niszczeją, okna brudne, zza nich wystają firanki, i jeśli dobrze widziałem, kikuty uschniętych kwiatków; dobry klimat do horrorów. Co prawda wydaje się nam, że miejsce prędzej jest wykorzystywane jako dziupla, do tego przekonuje nas fakt, że gdy zjeżdżaliśmy z posesji, tuż obok nas na chodnik zjechało czarne BMW (zmieniając stronę jezdni), niby puścić kogoś z tyłu, ale kierowca i pasażer zwrócili na nas uwagę. Trochę dłużej, niż robi to kierowca szukający miejsca do zjechania. Może przypadek, może nie.
Dalej droga prowadzi trasą techniczną S-ósemki. Tu trochę się zawodzę, bo spodziewałem się, że trzeba będzie się pieszo pofatygować na ekspresówkę, a tu kicha. Waypoint dostępny z drogi technicznej, wystarczy przeskoczyć rów. Przynajmniej tyle, że ten rów musiałem przeskakiwać... Kod zaprzyjaźnił się z wodą. Próbowaliśmy rozczytać, ale w domu po trzydziestu próbach zrezygnowaliśmy.
Nadal turlamy się wzdłuż S8, tuż zaraz, w Szeligach znaleźliśmy studio Technicoloru, w którym, jak poinformował nas ochroniarz, właśnie kręcił się "Taniec z Gwiazdami". Mapa się nam skończyła, korzystam z nawigacji, która prowadzi nas drogą, konczącą się w szczerym polu. Mniejsza o pole, kierunek dobry, docieramy do właściwej trasy. Teraz tylko trochę kręcenia, podjeżdżamy pod wiadukt, który to, jak wszystkie kolejowe miejscówki, ma w sobie klimat. Szczególnie nocą. Również przejazd kolejowy kilkaset metrów wcześniej, oznaczony tylko Krzyżem Św. Wojciecha i oświetlony przez kilka starych latarni, ma w sobie coś. Na ekspresówkę wdrapuję się najlepszą metodą na świecie - na rympał. Kod jest nieczytelny, schodzę sobie już elegancko, wyjściem awaryjnym, po schodkach.
Dalej mamy dotrzeć do Gołąbków i przelecieć przez nie na wylot, decyduję się użyć nawigacji, żeby nie zatrzymywać się co chwilę i sprawdzać mapę, zwłaszcza, że Hipcia zaczyna już powoli klaskać w dłonie i obijać je o uda. Wygoda przy sięganiu po nawigację do kieszeni, tudzież jechaniu po dziurawej drodze, trzymając toto w ręce, jest znikoma, muszę kupić uchwyt na telefon do roweru. Spokojnie jednak dojeżdżamy do ZM Ursus, na początek mylimy wjazdy i trafiamy do jakiejś firmy spedycyjnej, ale potem już jedziemy właściwą trasą w półmrok. Gdzieś pod kołami pojawiają się stare tory, przy których oboje zaskoczeni zatrzymujemy się niemal w miejscu, rozglądając się w poszukiwaniu pociągu, zaraz potem lądujemy u podstaw wieży oświetleniowej. Zostawiam telefon u Hipci (szkoda, żeby się zniszczył, gdybym miał spaść, coś się na nim jeszcze zarobi), zakładam czołówkę i wio na górę. Pierwsze dwie drabinki robię bez problemu. W połowie trzeciej ze zdziwieniem czuję, jak trzęsą mi się łydki, a dłonie zachowują się tak, jakby albo miały chwycić i nigdy już nie puszczać, albo w ogóle puścić szczebel. Gdybym mógł stanąć obok siebie, to pewnie spojrzałbym na siebie z nieukrywanym, ogromnym zdziwieniem: ja się boję tego podejscia? Dziwne. Byłem już w bardziej eksponowanych miejscach, gdzie chwyt miałem na kawałku skały, a za mną upadek nie skończyłby się po kilku metrach na stalowej platformie, tylko po dwudziestu metrach, na skale, przy czym nie byłby to wcale koniec lotu; a tutaj - co? Zawsze co prawda jest to uczucie dyskomfortu, chyba zakodowane genetycznie i jak cały instynkt samozachowawczy, pewnie nieusuwalne, ale przy tak nietrudnym wejściu nie powinno go być w takim stopniu. Po kilkunastu sekundach nareszcie odkrywam prawdziwą przyczynę zachowania: chwytanie się szczebli o średnicy centymetra i podciąganie się na nich, tudzież tupanie po nich (w całkiem szybkim tempie) musiało skończyć się zmęczeniem, szczególnie zmęczeniem dłoni. Czyli wszystko gra. Dalszą część, już nauczony, pokonuję wolniej, robiąc więcej przerw na rozluźnienie dłoni i nóg; wszystko wraca do normalności. Pod koniec czuję już bujanie całego wierzchołka, każdy mój krok przekłada się na bujnięcie wieży, więc staram się stawiać kroki nieregularnie. Na szczyt wychodzę, platforma nie wygląda na przerdzewiałą, ale tak czy inaczej kroki stawiam po szkielecie. I tu - niespodzianka, kod przez dwa lata zniknął, został tylko ślad po kleju. Droga powrotna, jak każde zejście, okazuje się jeszcze bardziej męcząca, bo więcej jest tu opuszczania się na rękach, niż schodzenia nogami. Na dole czeka już Hipcia, najwyraźniej ucieszona tym, że nadal żyję i mam komplet sprawnych kończyn.
Tuż obok Zakładów jest sobie Dom W. Grabskiego. Przy nim również nie udaje się nam odczytać kodu, tu przynajmniej naklejka jest. W przeciwieństwie do Budek Szczęśliwickich, gdzie wypaskudziłem się cały w pyle, włażąc pod bramą na teren budowy, by ustalić, że przy baraku kodu nie ma wcale. Między jednym a drugim punktem zaliczamy sobie gminę Michałowice.
Podsumowując: z sześciu odwiedzonych punktów wszystkie bez kodu. A nocne jeżdżenie ma klimat.
Dalej droga prowadzi trasą techniczną S-ósemki. Tu trochę się zawodzę, bo spodziewałem się, że trzeba będzie się pieszo pofatygować na ekspresówkę, a tu kicha. Waypoint dostępny z drogi technicznej, wystarczy przeskoczyć rów. Przynajmniej tyle, że ten rów musiałem przeskakiwać... Kod zaprzyjaźnił się z wodą. Próbowaliśmy rozczytać, ale w domu po trzydziestu próbach zrezygnowaliśmy.
Nadal turlamy się wzdłuż S8, tuż zaraz, w Szeligach znaleźliśmy studio Technicoloru, w którym, jak poinformował nas ochroniarz, właśnie kręcił się "Taniec z Gwiazdami". Mapa się nam skończyła, korzystam z nawigacji, która prowadzi nas drogą, konczącą się w szczerym polu. Mniejsza o pole, kierunek dobry, docieramy do właściwej trasy. Teraz tylko trochę kręcenia, podjeżdżamy pod wiadukt, który to, jak wszystkie kolejowe miejscówki, ma w sobie klimat. Szczególnie nocą. Również przejazd kolejowy kilkaset metrów wcześniej, oznaczony tylko Krzyżem Św. Wojciecha i oświetlony przez kilka starych latarni, ma w sobie coś. Na ekspresówkę wdrapuję się najlepszą metodą na świecie - na rympał. Kod jest nieczytelny, schodzę sobie już elegancko, wyjściem awaryjnym, po schodkach.
Dalej mamy dotrzeć do Gołąbków i przelecieć przez nie na wylot, decyduję się użyć nawigacji, żeby nie zatrzymywać się co chwilę i sprawdzać mapę, zwłaszcza, że Hipcia zaczyna już powoli klaskać w dłonie i obijać je o uda. Wygoda przy sięganiu po nawigację do kieszeni, tudzież jechaniu po dziurawej drodze, trzymając toto w ręce, jest znikoma, muszę kupić uchwyt na telefon do roweru. Spokojnie jednak dojeżdżamy do ZM Ursus, na początek mylimy wjazdy i trafiamy do jakiejś firmy spedycyjnej, ale potem już jedziemy właściwą trasą w półmrok. Gdzieś pod kołami pojawiają się stare tory, przy których oboje zaskoczeni zatrzymujemy się niemal w miejscu, rozglądając się w poszukiwaniu pociągu, zaraz potem lądujemy u podstaw wieży oświetleniowej. Zostawiam telefon u Hipci (szkoda, żeby się zniszczył, gdybym miał spaść, coś się na nim jeszcze zarobi), zakładam czołówkę i wio na górę. Pierwsze dwie drabinki robię bez problemu. W połowie trzeciej ze zdziwieniem czuję, jak trzęsą mi się łydki, a dłonie zachowują się tak, jakby albo miały chwycić i nigdy już nie puszczać, albo w ogóle puścić szczebel. Gdybym mógł stanąć obok siebie, to pewnie spojrzałbym na siebie z nieukrywanym, ogromnym zdziwieniem: ja się boję tego podejscia? Dziwne. Byłem już w bardziej eksponowanych miejscach, gdzie chwyt miałem na kawałku skały, a za mną upadek nie skończyłby się po kilku metrach na stalowej platformie, tylko po dwudziestu metrach, na skale, przy czym nie byłby to wcale koniec lotu; a tutaj - co? Zawsze co prawda jest to uczucie dyskomfortu, chyba zakodowane genetycznie i jak cały instynkt samozachowawczy, pewnie nieusuwalne, ale przy tak nietrudnym wejściu nie powinno go być w takim stopniu. Po kilkunastu sekundach nareszcie odkrywam prawdziwą przyczynę zachowania: chwytanie się szczebli o średnicy centymetra i podciąganie się na nich, tudzież tupanie po nich (w całkiem szybkim tempie) musiało skończyć się zmęczeniem, szczególnie zmęczeniem dłoni. Czyli wszystko gra. Dalszą część, już nauczony, pokonuję wolniej, robiąc więcej przerw na rozluźnienie dłoni i nóg; wszystko wraca do normalności. Pod koniec czuję już bujanie całego wierzchołka, każdy mój krok przekłada się na bujnięcie wieży, więc staram się stawiać kroki nieregularnie. Na szczyt wychodzę, platforma nie wygląda na przerdzewiałą, ale tak czy inaczej kroki stawiam po szkielecie. I tu - niespodzianka, kod przez dwa lata zniknął, został tylko ślad po kleju. Droga powrotna, jak każde zejście, okazuje się jeszcze bardziej męcząca, bo więcej jest tu opuszczania się na rękach, niż schodzenia nogami. Na dole czeka już Hipcia, najwyraźniej ucieszona tym, że nadal żyję i mam komplet sprawnych kończyn.
Tuż obok Zakładów jest sobie Dom W. Grabskiego. Przy nim również nie udaje się nam odczytać kodu, tu przynajmniej naklejka jest. W przeciwieństwie do Budek Szczęśliwickich, gdzie wypaskudziłem się cały w pyle, włażąc pod bramą na teren budowy, by ustalić, że przy baraku kodu nie ma wcale. Między jednym a drugim punktem zaliczamy sobie gminę Michałowice.
Podsumowując: z sześciu odwiedzonych punktów wszystkie bez kodu. A nocne jeżdżenie ma klimat.
- DST 32.73km
- Czas 01:59
- VAVG 16.50km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Komentarze
Mieszkanie na rogu Wilczej i Alej Ujazdowskich również :-)
oelka - 18:10 poniedziałek, 21 listopada 2011 | linkuj
no to została jeszcze piwnica na Pradze i jeszcze kilka dziwnych miejsc :)
surf-removed - 13:24 poniedziałek, 21 listopada 2011 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!