Sobota, 4 lutego 2012
Kategoria < 50km, waypointgame, do czytania
W pogardzie mając tnące szpony mrozu...
W piątek wieczorem odbyło się WaypointBeer. Co się działo, kto przyszedł i gdzie w końcu wylądowaliśmy, pisać nie będę, kto był, ten wie, kto nie był, niech przyjdzie następnym razem. ;)
W sobotę za to Hipcia, dostała ataku aktywności i już od ósmej (ósmej, kruca, a wróciliśmy o wpół do czwartej!) usiłowała mnie obudzić. Co koniec końców udało się, jednak nie o ósmej i nie o dziewiątej ;) A jak już się zwlekliśmy, to nam się nigdzie nie chciało ruszać. I tak poczekaliśmy na tradycyjną godzinę rozpoczęcia weekendowego rowerowania. 21:00 :)
Powoli ubraliśmy się, spakowaliśmy wszystko, żeby nie zleszczyć tak jak ostatnio zabraliśmy cztery żelowe i dwa solne ogrzewacze do rąk i termos. Info dla Morsa, który najwyraźniej potrzebuje takich danych: według prognozy temperatura uśredniona miała oscylować w granicach 21-24 na minusie, odczuwalna: 25-30 poniżej zera.
Ruszamy zatem w mroźną Warszawę. Pierwszym punktem docelowym miał być Zając w Kapuście, zatem wybierając optymalną drogę skierowaliśmy się na Al. Solidarności, budząc popłoch, zazdrość i zamieszanie. I rozbawienie panów straźników miejskich, którzy uśmiechali się do nas życzliwie, stojąc obok na światłach. Gazeta w internecu mówiła, że Most Śląsko-Dąbrowski jest zamknięty, że nagroda za wjazd to 500zł, ale jednoślady mogą jechać. To pojechaliśmy więc. Nie wiem, kto tworzył wszystkie rozjazdy przed tunelem na trasie W-Z, ale miał fantazję. Samochodem może i sprawnie, jak się ma lusterka, rowerem dwukrotnie lądowaliśmy na złym pasie, dobrze, że ruch był niewielki. Na miejscu, przed mostem, faktycznie: na znaku jak wół: jednoślady jadą bez mandatu. Przemarznięta Wisła robi ciekawe wrażenie, zastanawialiśmy się, czy w taką pogodę komuś będzie się chciało stać i pilnować wjazdu - a jednak tak: trzy samochodziki zatrzymane przez miłych panów Straszników. Za mostem odhaczamy placyk, zmieniam baterie w lampce i kierujemy się ul. Jagiellońską na południe. Przy waypoincie z Zającem zużywam pierwszy ogrzewacz - ciepło znika momentalnie, w domu grzał pół godziny, tu - zaledwie pięć minut, ale dobrze, że ręce wyciągnięte do wpisania kodu na telefon (do notatek na mrozie ołówek, ołówek bierz, idioto!) wracają do temperatury. Dalej szurujemy w kierunku Stadionu Narodowego (coś ostatnio często go widzimy) i wracamy na "naszą stronę" mostem Poniatowskiego. W samą porę, bo nad Wisłą zaczyna się robić chłodno. Przy poczekalni Warszawa-Powiśle robimy przerwę na herbatę, nie odważamy się wejść do środka, ale chwila przerwy w jeździe i osłonięcie od wiatru dużo daje. Decydujemy jechać dalej.
Trasa prowadzi wzdłuż Alej Ujazdowskich, zaczyna się robić coraz bardziej chłodno, moment przerwy przy koksowniku przy Placu na Rozdrożu niewiele daje, ale zawsze to chwila spokoju we względnym cieple. Dalej tylko kilkaset metrów i przyjemny zjazd do kotła wilgotności i zimna - na Dolny Mokotów. Skwer Chorwacki już czeka, momentalnie, przez pięć minut przeszukiwania, tracę dłonie. Zarządzamy zatem przerwę techniczną - ładujemy się do poczekalni Szpitala Czerniakowskiego i przez kwadrans pozwalamy kończynom wrócić do normalnej temperatury. Herbata znów się przydaje (język mam poparzony do poniedziałku), gdy Hipci dłonie wracają do normalnej barwy, pakujemy jej do rękawiczek jednorazowe ogrzewacze, dodatkowo na ryjek Hipcia zakłada maskę a'la Hannibal Lecter, która, jak się okaże, pod górę utrudni bardzo oddychanie.
Ruszamy. W chłód, w wilgoć, z myślą, żeby się wyrwać z tej cholernej miski i wspiąć na górę. Na szczycie już jest sucho, zatem cieplej. Jedziemy Batorego, żeby Pole Mokotowskie objechać bokiem, Hipcia robi mi tylko smaka, bo cały czas chwali się, że jej w końcu ciepło w dłonie. Kolejna chmura wilgotności - przy Braci Rostafińskich, a potem już pozostaje "pracowy" standard: Banacha-Bitwy-Prymasa-Górczewska, przejechany spokojnie i w cieple, inaczej, niż ostatnio. Wyjąwszy Hipcię, której zamarzały powieki pokryte śniegiem - ot, cud okularnika - w okularach rowerowych ciężko jeździć i widzieć świat. W domu jesteśmy równiutko o północy, jeszcze w kurtce lecę do kuchni, żeby nastawić piwo na grzańca - w końcu, jak już człowiek się zagrzeje, to grzaniec bardziej drażni niż cieszy.
W sobotę za to Hipcia, dostała ataku aktywności i już od ósmej (ósmej, kruca, a wróciliśmy o wpół do czwartej!) usiłowała mnie obudzić. Co koniec końców udało się, jednak nie o ósmej i nie o dziewiątej ;) A jak już się zwlekliśmy, to nam się nigdzie nie chciało ruszać. I tak poczekaliśmy na tradycyjną godzinę rozpoczęcia weekendowego rowerowania. 21:00 :)
Powoli ubraliśmy się, spakowaliśmy wszystko, żeby nie zleszczyć tak jak ostatnio zabraliśmy cztery żelowe i dwa solne ogrzewacze do rąk i termos. Info dla Morsa, który najwyraźniej potrzebuje takich danych: według prognozy temperatura uśredniona miała oscylować w granicach 21-24 na minusie, odczuwalna: 25-30 poniżej zera.
Ruszamy zatem w mroźną Warszawę. Pierwszym punktem docelowym miał być Zając w Kapuście, zatem wybierając optymalną drogę skierowaliśmy się na Al. Solidarności, budząc popłoch, zazdrość i zamieszanie. I rozbawienie panów straźników miejskich, którzy uśmiechali się do nas życzliwie, stojąc obok na światłach. Gazeta w internecu mówiła, że Most Śląsko-Dąbrowski jest zamknięty, że nagroda za wjazd to 500zł, ale jednoślady mogą jechać. To pojechaliśmy więc. Nie wiem, kto tworzył wszystkie rozjazdy przed tunelem na trasie W-Z, ale miał fantazję. Samochodem może i sprawnie, jak się ma lusterka, rowerem dwukrotnie lądowaliśmy na złym pasie, dobrze, że ruch był niewielki. Na miejscu, przed mostem, faktycznie: na znaku jak wół: jednoślady jadą bez mandatu. Przemarznięta Wisła robi ciekawe wrażenie, zastanawialiśmy się, czy w taką pogodę komuś będzie się chciało stać i pilnować wjazdu - a jednak tak: trzy samochodziki zatrzymane przez miłych panów Straszników. Za mostem odhaczamy placyk, zmieniam baterie w lampce i kierujemy się ul. Jagiellońską na południe. Przy waypoincie z Zającem zużywam pierwszy ogrzewacz - ciepło znika momentalnie, w domu grzał pół godziny, tu - zaledwie pięć minut, ale dobrze, że ręce wyciągnięte do wpisania kodu na telefon (do notatek na mrozie ołówek, ołówek bierz, idioto!) wracają do temperatury. Dalej szurujemy w kierunku Stadionu Narodowego (coś ostatnio często go widzimy) i wracamy na "naszą stronę" mostem Poniatowskiego. W samą porę, bo nad Wisłą zaczyna się robić chłodno. Przy poczekalni Warszawa-Powiśle robimy przerwę na herbatę, nie odważamy się wejść do środka, ale chwila przerwy w jeździe i osłonięcie od wiatru dużo daje. Decydujemy jechać dalej.
Trasa prowadzi wzdłuż Alej Ujazdowskich, zaczyna się robić coraz bardziej chłodno, moment przerwy przy koksowniku przy Placu na Rozdrożu niewiele daje, ale zawsze to chwila spokoju we względnym cieple. Dalej tylko kilkaset metrów i przyjemny zjazd do kotła wilgotności i zimna - na Dolny Mokotów. Skwer Chorwacki już czeka, momentalnie, przez pięć minut przeszukiwania, tracę dłonie. Zarządzamy zatem przerwę techniczną - ładujemy się do poczekalni Szpitala Czerniakowskiego i przez kwadrans pozwalamy kończynom wrócić do normalnej temperatury. Herbata znów się przydaje (język mam poparzony do poniedziałku), gdy Hipci dłonie wracają do normalnej barwy, pakujemy jej do rękawiczek jednorazowe ogrzewacze, dodatkowo na ryjek Hipcia zakłada maskę a'la Hannibal Lecter, która, jak się okaże, pod górę utrudni bardzo oddychanie.
Ruszamy. W chłód, w wilgoć, z myślą, żeby się wyrwać z tej cholernej miski i wspiąć na górę. Na szczycie już jest sucho, zatem cieplej. Jedziemy Batorego, żeby Pole Mokotowskie objechać bokiem, Hipcia robi mi tylko smaka, bo cały czas chwali się, że jej w końcu ciepło w dłonie. Kolejna chmura wilgotności - przy Braci Rostafińskich, a potem już pozostaje "pracowy" standard: Banacha-Bitwy-Prymasa-Górczewska, przejechany spokojnie i w cieple, inaczej, niż ostatnio. Wyjąwszy Hipcię, której zamarzały powieki pokryte śniegiem - ot, cud okularnika - w okularach rowerowych ciężko jeździć i widzieć świat. W domu jesteśmy równiutko o północy, jeszcze w kurtce lecę do kuchni, żeby nastawić piwo na grzańca - w końcu, jak już człowiek się zagrzeje, to grzaniec bardziej drażni niż cieszy.
- DST 31.76km
- Czas 01:49
- VAVG 17.48km/h
- VMAX 34.02km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Komentarze
To ładnie daliście czadu z ta porą wyjazdu, ale to u Was normalka ;) Ja dotarłem do domu 4:20 w sobotę rano, pies obudził mnie już o 8 to jakaś masakra :( Przez to cay dzień pół-śpiący pół-niewiadomoco. I jeżdżąc w niedzielę w zajebistym słoneczku po Wawie byłem zły na siebie że w sobotę też nie zmotywowałem się do takiej jazdy.
PrzemekR - 13:11 poniedziałek, 6 lutego 2012 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!