Sobota, 11 sierpnia 2012
Kategoria > 100km, do czytania, ze zdjęciem, zaliczając gminy, kampinos
Połówka Kampinoskiego Rowerowego
Podgryzaliśmy ten szlak, podgryzaliśmy, aż w końcu postanowiliśmy przejechać się nim dłużej. Postanowiliśmy to raczej późno, bo około 14:30, ale kto czyta, ten wie, że to jest dla nas dobra godzina na wychodzenie na rower. Plan był prosty: wsiadamy na szlak, jedziemy tyle, ile się da, zeskakujemy na asfalt i wracamy do domu. Miałem niewielką nadzieję na to, że uda się nam dotrzeć w okolice Sochaczewa przed zmrokiem, bo stamtąd droga prowadziła raczej prosto, zresztą końcówkę, od Leszna, już znaliśmy. Wszystko zależało od tego, jak ułoży się droga i piach: ja miałem sakwy i opony 1,75, Hipcia swoje Marathony 1,6, więc idealne ogumienie na KPN.
Tuż przed naszym wyjściem za oknem zmaterializował się deszcz, może nie "ściana deszczu", ale strugi to i owszem. Przeczekaliśmy aż przejdzie i ruszyliśmy. Dwieście metrów od bloku już zakładaliśmy kurtki, przestało padać w Latchorzewie, w Babicach pod kościołem, pozbyliśmy się ich. Dalej droga prowadziła znanym traktem do Lipkowa, tam bez zatrzymania skręciliśmy w prawo na zielony. I stąd, jak głosi informacja na stronie KPN, tylko 145km. Zaraz po skręcie znowu spadło mokre, więc kurtki na grzbiet, kapelusze na głowy i ochraniacze na buty. Tą częścią szlaku jechaliśmy tydzień temu, więc zatrzymując się tylko na zakładanie lub zdejmowanie kurtek (deszcz nie potrafił się zdecydować), dojechaliśmy do asfaltu prowadzącego do Kiełpina i, w drugą stronę, w kierunku szlaku na Szczukówek. Przecięliśmy asfalt i zaczęło się trochę nieznane, bo w tą stronę tym szlakiem jeszcze nie jechaliśmy. W dzień chyba też nie.
Zaczęło się robić kałużasto. Kałuże na szczęście płytkie, a błota nie było, zatem jechało się spokojnie. W Palmirach wyjechaliśmy na asfalt i skręciliśmy w lewo, znaleźć miejsce, gdzie zgubiliśmy się (jadąc od drugiej strony) trzy tygodnie wcześniej. Po drodze robimy przystanek serwisowy - Hipci zablokował się amortyzator i lewa łapka przestała się dobrze bawić. Nawet strzeliłem kilka fotek telefonem mym. Ruszyliśmy, "zagubiony" szlak się znalazł, mysleliśmy, że zamalował go ambitny człowiek, który zielone strzałki sprejem przekolorował na fioletowe, ale nie, to my po prostu nie patrzyliśmy uważnie.
Wyskakujemy na asfalt i ignorując piękną, zarośniętą dróżkę rowerową, asfaltem mkniemy w kierunku Augustówka, odbijając w Jesionce trochę ze szlaku na zakupy - Cola i, przypadkowo upolowana, oranżada! Kto nie pamięta, jak smakowały takie Oranżady i Ptysie, ten, widzi mi się, niedługo po tym świecie chodzi. Wypiliśmy i ruszyliśmy dalej - zaraz za miejscowością szutrówka idzie w lewo i prowadzi nas aż do Cybulic, tam przeskakujemy asfalt i jest - Zachodni Kampinos! Jak już raz się go naruszyło, kolejne razy polecą jak lawina.
Szlak wkrótce chowa się w lesie, raz nie przegapiamy zakrętu tylko dlatego, że w odpowiednim momencie popatrzyłem w prawo. Minęliśmy wtedy groby żołnierzy i chwilę później chmura, która widniała na horyzoncie, zmaterializowała się nad nami. Lunęło - schowaliśmy się na kilka minut pod drzewem, by przepuścić pierwsze uderzenie, zaraz potem ruszyliśmy dalej. Minęliśmy Leoncin, w Wilkowie tak, jak ostatnio, odbiliśmy w lewo i chwilę później mogliśmy powiedzieć, że jesteśmy w najdalej odsuniętym od Warszawy miejscu, do którego dotarliśmy rowerami. Minęliśmy te granicę (którą, symbolicznie, oznaczał szlaban - tym razem otwarty) i ruszyliśmy. Z kopyta... w piasek. Pewnie, gdybyśmy mieli grubsze opony, to by nas to nie bolało... albo prawie nie bolało. Teraz jednak musieliśmy się trochę z piachem omordować. W Piaskach Duchownych sytuacja wcale się nie polepszyła, wręcz przeciwnie - kawałek później wybiliśmy się na wielką piaskownicę rozdeptaną przez konie. Tu juz kilkaset metrów trzeba było pchać. Zmaterializował się obok strumyk (Kanał Kromnowski), po chwili konsternacji ruszyliśmy w dalszą drogę - zaraz objawił się most i przez chwilę można bylo jechać. Potem kolejny most i znów konsternacja: jest wał, po lewej stronie wału prowadzi droga, po prawej pola, ale tam właśnie jest oznaczenie szlaku. Wybraliśmy drogę dojechaliśmy do kolejnego mostu, przejechaliśmy się tam i z powrotem polami, aż w końcu doszliśmy do wniosku, że droga musi prowadzić wałem. Po drodze, patrząc na GPS, zorientowałem się, że Sports Tracker wyjadł mi prawie całą baterię, wyłączyłem go więc w cholerę. I prowadziła. Raczej wysoka trawa, ale mimo zapadającego zmroku udawało się ustalić, którędy prowadzi wyjeżdżony pas. Po drodze spotkaliśmy borsuka, który tuptał sobie radośnie prosto w nas, a później, gdy nas zauważył, oddtuptał w drugą stronę, tylko trochę szybciej. Spotkaliśmy też kilka krzaczków malin, które nie wymagały zatrzymania i krzaki róż, które wymagały zatrzymania i ostrożnego przejścia na drugą stronę.
Minęliśmy główną i po chwili przez most zjechaliśmy do lasu. Tu już przydały się lampki i czołówki. Nawigowaliśmy za szlakiem aż do okolic Tułowic, gdzie tylko sobie znanym sposobem poprowadziłem nas w stronę Śladowa. A że akurat była główna i asfalt to... dobrze, że zorientowaliśmy się w porę. W Tułowicach przegapiliśmy skręt na szlak i ustaliliśmy, że to już jest ten moment. Szlak miał dalej prowadzić łąkami, znów jakimś wałem, więc woleliśmy nie ryzykować kręceniem się w kółko i powrotem do domu około trzeciej-czwartej (bo na niedzielę też chcieliśmy coś dłuższego zrobić). Koniec trasy - na liczniku okolo 85km, zatem, biorąc pod uwagę drogę do Lipkowa (11km), przejechaliśmy połowę Kampinoskiego Szlaku Rowerowego.
Teraz trzeba wrócić do domu: ładną, asfaltową i nieoświetloną drogą z Brochowa dojechaliśmy do Woli Pasikońskiej, potem, niestety, zaczęły się zabudowania. Stamtąd dojechaliśmy do Podkampinosu i dalej już wioskami. Ze dwa razy pogoniły nas psy - raz cała banda, drugi raz jeden, ale za to duży. Akurat dzisiaj Hipcia proponowała, żeby wziąć psikawkę, ale nie, człowiek-idiota uznał, że skoro tyle razy sie nie przydała, to na pewno się nie przyda i teraz. A szkoda. Zwłaszcza, że ciężko było rozbujać rower - psy na szczęście tylko goniły.
Gdzieś tam pękła stówka po drodze, dziwne uczucie, bo zawsze to sto kilometrów coś znaczyło - bylo celem wycieczki albo sygnałem, że można szukać miejsca na nocleg - a tu, po prostu, poszła, minęła, jedziemy dalej. Nagle Hipcia hamuje. Myślę - kolejny kundel, ale nie - na drutach elektrycznych siedziała sobie sowa.
W końcu dojechaliśmy. Na liczniku - 141km - pobity rekord najdłuższego dystansu.
Po drodze postawiliśmy koło na terenie dwóch nieodwiedzonych gmin: Brochów i Sochaczew (obszar wiejski). Cała trasa zrobiona bez odpoczynków, z wyjątkiem przerw serwisowych.
Tuż przed naszym wyjściem za oknem zmaterializował się deszcz, może nie "ściana deszczu", ale strugi to i owszem. Przeczekaliśmy aż przejdzie i ruszyliśmy. Dwieście metrów od bloku już zakładaliśmy kurtki, przestało padać w Latchorzewie, w Babicach pod kościołem, pozbyliśmy się ich. Dalej droga prowadziła znanym traktem do Lipkowa, tam bez zatrzymania skręciliśmy w prawo na zielony. I stąd, jak głosi informacja na stronie KPN, tylko 145km. Zaraz po skręcie znowu spadło mokre, więc kurtki na grzbiet, kapelusze na głowy i ochraniacze na buty. Tą częścią szlaku jechaliśmy tydzień temu, więc zatrzymując się tylko na zakładanie lub zdejmowanie kurtek (deszcz nie potrafił się zdecydować), dojechaliśmy do asfaltu prowadzącego do Kiełpina i, w drugą stronę, w kierunku szlaku na Szczukówek. Przecięliśmy asfalt i zaczęło się trochę nieznane, bo w tą stronę tym szlakiem jeszcze nie jechaliśmy. W dzień chyba też nie.
Zaczęło się robić kałużasto. Kałuże na szczęście płytkie, a błota nie było, zatem jechało się spokojnie. W Palmirach wyjechaliśmy na asfalt i skręciliśmy w lewo, znaleźć miejsce, gdzie zgubiliśmy się (jadąc od drugiej strony) trzy tygodnie wcześniej. Po drodze robimy przystanek serwisowy - Hipci zablokował się amortyzator i lewa łapka przestała się dobrze bawić. Nawet strzeliłem kilka fotek telefonem mym. Ruszyliśmy, "zagubiony" szlak się znalazł, mysleliśmy, że zamalował go ambitny człowiek, który zielone strzałki sprejem przekolorował na fioletowe, ale nie, to my po prostu nie patrzyliśmy uważnie.
Wyskakujemy na asfalt i ignorując piękną, zarośniętą dróżkę rowerową, asfaltem mkniemy w kierunku Augustówka, odbijając w Jesionce trochę ze szlaku na zakupy - Cola i, przypadkowo upolowana, oranżada! Kto nie pamięta, jak smakowały takie Oranżady i Ptysie, ten, widzi mi się, niedługo po tym świecie chodzi. Wypiliśmy i ruszyliśmy dalej - zaraz za miejscowością szutrówka idzie w lewo i prowadzi nas aż do Cybulic, tam przeskakujemy asfalt i jest - Zachodni Kampinos! Jak już raz się go naruszyło, kolejne razy polecą jak lawina.
Szlak wkrótce chowa się w lesie, raz nie przegapiamy zakrętu tylko dlatego, że w odpowiednim momencie popatrzyłem w prawo. Minęliśmy wtedy groby żołnierzy i chwilę później chmura, która widniała na horyzoncie, zmaterializowała się nad nami. Lunęło - schowaliśmy się na kilka minut pod drzewem, by przepuścić pierwsze uderzenie, zaraz potem ruszyliśmy dalej. Minęliśmy Leoncin, w Wilkowie tak, jak ostatnio, odbiliśmy w lewo i chwilę później mogliśmy powiedzieć, że jesteśmy w najdalej odsuniętym od Warszawy miejscu, do którego dotarliśmy rowerami. Minęliśmy te granicę (którą, symbolicznie, oznaczał szlaban - tym razem otwarty) i ruszyliśmy. Z kopyta... w piasek. Pewnie, gdybyśmy mieli grubsze opony, to by nas to nie bolało... albo prawie nie bolało. Teraz jednak musieliśmy się trochę z piachem omordować. W Piaskach Duchownych sytuacja wcale się nie polepszyła, wręcz przeciwnie - kawałek później wybiliśmy się na wielką piaskownicę rozdeptaną przez konie. Tu juz kilkaset metrów trzeba było pchać. Zmaterializował się obok strumyk (Kanał Kromnowski), po chwili konsternacji ruszyliśmy w dalszą drogę - zaraz objawił się most i przez chwilę można bylo jechać. Potem kolejny most i znów konsternacja: jest wał, po lewej stronie wału prowadzi droga, po prawej pola, ale tam właśnie jest oznaczenie szlaku. Wybraliśmy drogę dojechaliśmy do kolejnego mostu, przejechaliśmy się tam i z powrotem polami, aż w końcu doszliśmy do wniosku, że droga musi prowadzić wałem. Po drodze, patrząc na GPS, zorientowałem się, że Sports Tracker wyjadł mi prawie całą baterię, wyłączyłem go więc w cholerę. I prowadziła. Raczej wysoka trawa, ale mimo zapadającego zmroku udawało się ustalić, którędy prowadzi wyjeżdżony pas. Po drodze spotkaliśmy borsuka, który tuptał sobie radośnie prosto w nas, a później, gdy nas zauważył, oddtuptał w drugą stronę, tylko trochę szybciej. Spotkaliśmy też kilka krzaczków malin, które nie wymagały zatrzymania i krzaki róż, które wymagały zatrzymania i ostrożnego przejścia na drugą stronę.
Minęliśmy główną i po chwili przez most zjechaliśmy do lasu. Tu już przydały się lampki i czołówki. Nawigowaliśmy za szlakiem aż do okolic Tułowic, gdzie tylko sobie znanym sposobem poprowadziłem nas w stronę Śladowa. A że akurat była główna i asfalt to... dobrze, że zorientowaliśmy się w porę. W Tułowicach przegapiliśmy skręt na szlak i ustaliliśmy, że to już jest ten moment. Szlak miał dalej prowadzić łąkami, znów jakimś wałem, więc woleliśmy nie ryzykować kręceniem się w kółko i powrotem do domu około trzeciej-czwartej (bo na niedzielę też chcieliśmy coś dłuższego zrobić). Koniec trasy - na liczniku okolo 85km, zatem, biorąc pod uwagę drogę do Lipkowa (11km), przejechaliśmy połowę Kampinoskiego Szlaku Rowerowego.
Teraz trzeba wrócić do domu: ładną, asfaltową i nieoświetloną drogą z Brochowa dojechaliśmy do Woli Pasikońskiej, potem, niestety, zaczęły się zabudowania. Stamtąd dojechaliśmy do Podkampinosu i dalej już wioskami. Ze dwa razy pogoniły nas psy - raz cała banda, drugi raz jeden, ale za to duży. Akurat dzisiaj Hipcia proponowała, żeby wziąć psikawkę, ale nie, człowiek-idiota uznał, że skoro tyle razy sie nie przydała, to na pewno się nie przyda i teraz. A szkoda. Zwłaszcza, że ciężko było rozbujać rower - psy na szczęście tylko goniły.
Gdzieś tam pękła stówka po drodze, dziwne uczucie, bo zawsze to sto kilometrów coś znaczyło - bylo celem wycieczki albo sygnałem, że można szukać miejsca na nocleg - a tu, po prostu, poszła, minęła, jedziemy dalej. Nagle Hipcia hamuje. Myślę - kolejny kundel, ale nie - na drutach elektrycznych siedziała sobie sowa.
W końcu dojechaliśmy. Na liczniku - 141km - pobity rekord najdłuższego dystansu.
Po drodze postawiliśmy koło na terenie dwóch nieodwiedzonych gmin: Brochów i Sochaczew (obszar wiejski). Cała trasa zrobiona bez odpoczynków, z wyjątkiem przerw serwisowych.
Szlak w okolich Palmir© Hipek99
Jest odrobinę syfiasto© Hipek99
Przerwa serwisowa© Hipek99
Komu w de temu ce.© Hipek99
Smaki młodości© Hipek99
A kto jeszcze pamięta takie tablice początku miejscowości?© Hipek99
Zachodni Kampinos, tuż przed kolejnym deszczem© Hipek99
- DST 141.21km
- Czas 08:30
- VAVG 16.61km/h
- VMAX 38.49km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Komentarze
No tak, ale czy kiedyś nie było dokładnie tak samo? Pytam, gdyż mały byłem i błędnie może mi się kojarzyć, że wtedy też były zielone tabliczki i znaki terenu zabudowanego.
Jeżeli ich nie było, to faktycznie zmiana słuszna. Aczkolwiek ja bym pozostawił biała tabliczkę, która była tożsama z początkiem miejscowości i terenu zabudowanego. W przypadku rozbieżności w granicach, stosujemy zieloną tabliczkę i osobno znak o początku t. zabudowanego. chrabu - 07:57 wtorek, 21 sierpnia 2012 | linkuj
Jeżeli ich nie było, to faktycznie zmiana słuszna. Aczkolwiek ja bym pozostawił biała tabliczkę, która była tożsama z początkiem miejscowości i terenu zabudowanego. W przypadku rozbieżności w granicach, stosujemy zieloną tabliczkę i osobno znak o początku t. zabudowanego. chrabu - 07:57 wtorek, 21 sierpnia 2012 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!