Sobota, 1 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (3)
Rozdział 3: W pogoni za promami
Noc i poranek były kopią tych z zeszłego dnia. Gorąco, spaliśmy przy otwartym namiocie. Wykopaliśmy się z wyrka i zebrawszy wszystko ruszyliśmy w kierunku już pobliskiego skrętu w drogę nr 17. Na całe szczęście początek dnia przypadł nam drogą w cieniu drzew i skał, więc wspinaczka na pobliskie wzgórze nie była uciążliwa. Potem czekał nas zjazd, na którym minęliśmy sobotnią wycieczkę weekendowych, norweskich rowerzystów.
Na skrzyżowaniu stał sklepik, zamknięty, pokręciłem się dookoła szukając źródła wody, ale nawet zewnętrzny kranik nic z siebie nie wypuścił. Ruszyliśmy więc w kierunku najbliższej przeprawy promowej w Holm. Temperatura się znowu popisywała, chociaż było już nieco chłodniej, co nie zmieniało faktu, że podobieństwo do Krety (droga i widok na wodę) było nadal uderzające; Hipcia zrezygnowała nawet z jazdy w koszulce, ja ze względu na to, że nie znoszę przylepiającego się do mnie kurzu (a, niestety, wszystko się do mnie lepi), zrezygnowałem z tej atrakcji, chociaż podobno było chłodniej. Po drodze na szczęście mieliśmy dwa tunele, w których można było trochę ochłonąć od ciepła.
Na przystań dotarliśmy z półtoragodzinnym zapasem, więc zalegliśmy na pobliskich skałach i spokojnie wyczekiwaliśmy nadpłynięcia promu. Na promie zorientowaliśmy się, że do kolejnej przeprawy do Andalsvågen mamy jeszcze 60 km, więc nie musimy się wcale śpieszyć, bo kolejny prom będzie o 20:45, co zmusi nas pewnie do noclegu przed kolejnym jeszcze promem do Tjøtty. Na drugim brzegu okazało się, że jedzie się lepiej niż dobrze, łyda cieszyła się, że jedziemy głównie po płaskim, a oczy mogły się nasycić widokiem: po prawej góry, dookoła rolnicze tereny, słońce za plecami. Gdzieś w okolicach skrętu na Brønnøysund wyprzedziliśmy sakwiarza, trochę się obawiałem, że wykorzysta nasze tempo i wsiądzie na koło, ale widocznie nie miał takiego planu i nadal mogliśmy spokojnie podróżować we dwójkę.
W Vik zrobiliśmy zakupy i właśnie kierowaliśmy się do wyjazdu z miasta, gdy zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Na szczęście ubraliśmy się sprawnie, bo deszcz uderzył szybko i na tyle mocno, że postanowiliśmy przeczekać pierwsze uderzenie pod drzewem. Gdy zelżał wsiedliśmy na DDR i jechaliśmy dalej, po to, by po kilku minutach zaczęło znowu lać jak z cebra. Na szczęście szybko znaleźliśmy przystanek i tam ukryliśmy się na kilkanaście minut, w których urwanie chmury próbowało wypucować asfalt. Gdy sobie poszło, wróciliśmy na drogę wyposażoną już we wcale głębokie kałuże zalegające w koleinach.
Burza miała swój plus: temperatura nieco spadła, powietrze się odświeżyło, a woda przybrała ładny kolor i interesująco kontrastowała z uciekającymi burzowymi chmurami.
Droga wiodła nas wzdłuż morza, nie zmieniajac profilu trasy, dzięki czemu wkrótce zorientowałem się, że zdążymy na wcześniejszy prom. Podkręciliśmy nieco tempo i dzięki temu na kolejnej przystani byliśmy z półgodzinnym zapasem, który przeznaczyliśmy na jedzenie i wypoczynek na pobliskim pagórku, z którego obserwowaliśmy dwa przyglądające się nam ciekawie łosie, spacerujące pięćdziesiąt metrów od nas, po drugiej stronie drogi.
Na promie płynęła z nami sakwiarka, sądząc po bagażu, robiąca właśnie weekendowy wypad. Na drugim brzegu pozwoliliśmy się jej wyprzedzić, bo nagle się okazało, że na kolejny prom mamy tylko 16 km i ze dwie i pół godziny zapasu. Zasiedliśmy sobie na dłuższą chwiłę na mchu, nad brzegiem, po czym zwinęliśmy manatki, bo Hipcia pośpieszała mimo moich zapewnień, że czasu mamy naprawdę sporo. Po drodze wypogodziło się, a słońce zaczęło ciekawie zerkać na nas zza chmur.
Forvik okazał się być większą miejscowością, na przystani była restauracja i kilka domków, być może niewielkich hoteli. Zasiedliśmy nad wodą, bo na prom mieliśmy czekać około godziny. W międzyczasie zauważyliśmy dziwnego stwora w wodzie, widoczna była co chwilę pojawiająca się trójkątna płetwa grzbietowa i słychać było dźwięk oddechu; płetwa była mała i nie sugerowała, ze może to być wieloryb, zresztą w tym miejscu nie powinny występować. Pojawiły się też inne stwory, niedaleko nas, po chwili zorientowaliśmy się, że to Norwegowie. Trzech chłopaków bawiło się w skakanie do wody, po chwili do dopingowania pojawiła się cała rodzina. A po kolejnej chwili nadpłynął prom.
Godzinę rejsu do Tjøtty przeznaczyliśmy na sen, odrobinę orzeźwieni wysiedliśmy i ruszyliśmy. Teren bardzo sympatyczny, prowadzący niewielkimi wysepkami, wzdłuż terenów rolniczych, z obu stron bywała widoczna woda. Ląd był tu dość wąski, ale raczej płaski, jechało się sympatycznie.
Gdy opuściliśmy już zabudowane obszary, zobaczyliśmy ciekawe miejsce; zwiedziliśmy teren i ustaliwszy, że ze względu na czas zmarnowany na promach komisyjnie uznajemy, że 119 km wypełnia naszą dzienną normę, rozłożyliśmy obozowisko z widokiem na Górę Siedmiu Sióstr. Siedząc już w namiocie, zauważyliśmy dwa pasące się niedaleko nas łosie. Spać poszliśmy około pierwszej.
Noc i poranek były kopią tych z zeszłego dnia. Gorąco, spaliśmy przy otwartym namiocie. Wykopaliśmy się z wyrka i zebrawszy wszystko ruszyliśmy w kierunku już pobliskiego skrętu w drogę nr 17. Na całe szczęście początek dnia przypadł nam drogą w cieniu drzew i skał, więc wspinaczka na pobliskie wzgórze nie była uciążliwa. Potem czekał nas zjazd, na którym minęliśmy sobotnią wycieczkę weekendowych, norweskich rowerzystów.
Na skrzyżowaniu stał sklepik, zamknięty, pokręciłem się dookoła szukając źródła wody, ale nawet zewnętrzny kranik nic z siebie nie wypuścił. Ruszyliśmy więc w kierunku najbliższej przeprawy promowej w Holm. Temperatura się znowu popisywała, chociaż było już nieco chłodniej, co nie zmieniało faktu, że podobieństwo do Krety (droga i widok na wodę) było nadal uderzające; Hipcia zrezygnowała nawet z jazdy w koszulce, ja ze względu na to, że nie znoszę przylepiającego się do mnie kurzu (a, niestety, wszystko się do mnie lepi), zrezygnowałem z tej atrakcji, chociaż podobno było chłodniej. Po drodze na szczęście mieliśmy dwa tunele, w których można było trochę ochłonąć od ciepła.
Na przystań dotarliśmy z półtoragodzinnym zapasem, więc zalegliśmy na pobliskich skałach i spokojnie wyczekiwaliśmy nadpłynięcia promu. Na promie zorientowaliśmy się, że do kolejnej przeprawy do Andalsvågen mamy jeszcze 60 km, więc nie musimy się wcale śpieszyć, bo kolejny prom będzie o 20:45, co zmusi nas pewnie do noclegu przed kolejnym jeszcze promem do Tjøtty. Na drugim brzegu okazało się, że jedzie się lepiej niż dobrze, łyda cieszyła się, że jedziemy głównie po płaskim, a oczy mogły się nasycić widokiem: po prawej góry, dookoła rolnicze tereny, słońce za plecami. Gdzieś w okolicach skrętu na Brønnøysund wyprzedziliśmy sakwiarza, trochę się obawiałem, że wykorzysta nasze tempo i wsiądzie na koło, ale widocznie nie miał takiego planu i nadal mogliśmy spokojnie podróżować we dwójkę.
W Vik zrobiliśmy zakupy i właśnie kierowaliśmy się do wyjazdu z miasta, gdy zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Na szczęście ubraliśmy się sprawnie, bo deszcz uderzył szybko i na tyle mocno, że postanowiliśmy przeczekać pierwsze uderzenie pod drzewem. Gdy zelżał wsiedliśmy na DDR i jechaliśmy dalej, po to, by po kilku minutach zaczęło znowu lać jak z cebra. Na szczęście szybko znaleźliśmy przystanek i tam ukryliśmy się na kilkanaście minut, w których urwanie chmury próbowało wypucować asfalt. Gdy sobie poszło, wróciliśmy na drogę wyposażoną już we wcale głębokie kałuże zalegające w koleinach.
Burza miała swój plus: temperatura nieco spadła, powietrze się odświeżyło, a woda przybrała ładny kolor i interesująco kontrastowała z uciekającymi burzowymi chmurami.
Droga wiodła nas wzdłuż morza, nie zmieniajac profilu trasy, dzięki czemu wkrótce zorientowałem się, że zdążymy na wcześniejszy prom. Podkręciliśmy nieco tempo i dzięki temu na kolejnej przystani byliśmy z półgodzinnym zapasem, który przeznaczyliśmy na jedzenie i wypoczynek na pobliskim pagórku, z którego obserwowaliśmy dwa przyglądające się nam ciekawie łosie, spacerujące pięćdziesiąt metrów od nas, po drugiej stronie drogi.
Na promie płynęła z nami sakwiarka, sądząc po bagażu, robiąca właśnie weekendowy wypad. Na drugim brzegu pozwoliliśmy się jej wyprzedzić, bo nagle się okazało, że na kolejny prom mamy tylko 16 km i ze dwie i pół godziny zapasu. Zasiedliśmy sobie na dłuższą chwiłę na mchu, nad brzegiem, po czym zwinęliśmy manatki, bo Hipcia pośpieszała mimo moich zapewnień, że czasu mamy naprawdę sporo. Po drodze wypogodziło się, a słońce zaczęło ciekawie zerkać na nas zza chmur.
Forvik okazał się być większą miejscowością, na przystani była restauracja i kilka domków, być może niewielkich hoteli. Zasiedliśmy nad wodą, bo na prom mieliśmy czekać około godziny. W międzyczasie zauważyliśmy dziwnego stwora w wodzie, widoczna była co chwilę pojawiająca się trójkątna płetwa grzbietowa i słychać było dźwięk oddechu; płetwa była mała i nie sugerowała, ze może to być wieloryb, zresztą w tym miejscu nie powinny występować. Pojawiły się też inne stwory, niedaleko nas, po chwili zorientowaliśmy się, że to Norwegowie. Trzech chłopaków bawiło się w skakanie do wody, po chwili do dopingowania pojawiła się cała rodzina. A po kolejnej chwili nadpłynął prom.
Godzinę rejsu do Tjøtty przeznaczyliśmy na sen, odrobinę orzeźwieni wysiedliśmy i ruszyliśmy. Teren bardzo sympatyczny, prowadzący niewielkimi wysepkami, wzdłuż terenów rolniczych, z obu stron bywała widoczna woda. Ląd był tu dość wąski, ale raczej płaski, jechało się sympatycznie.
Gdy opuściliśmy już zabudowane obszary, zobaczyliśmy ciekawe miejsce; zwiedziliśmy teren i ustaliwszy, że ze względu na czas zmarnowany na promach komisyjnie uznajemy, że 119 km wypełnia naszą dzienną normę, rozłożyliśmy obozowisko z widokiem na Górę Siedmiu Sióstr. Siedząc już w namiocie, zauważyliśmy dwa pasące się niedaleko nas łosie. Spać poszliśmy około pierwszej.
- DST 119.42km
- Czas 06:46
- VAVG 17.65km/h
- VMAX 52.37km/h
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!