Niedziela, 2 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (4)
Rozdział 4: Witamy pierwsze podjazdy
Pobudka nie należała do przyjemnych. Nie wiedzieć czemu było mi niedobrze i cholernie śpiąco. Jako że od początku wyprawy czułem się nieswojo i jakoś nie na miejscu, tak spaskudzony poranek skutecznie zepsuł mi humor. Nie polepszył go nawet widoczny w oddali łoś. Nastrój na zewnątrz też nie zachęcał, chłodno i mgliście, góra już była niewidoczna. Spakowaliśmy się i wypchaliśmy na drogę; start był około 8:40. Początek był jeszcze gorszy niż postawienie się do pionu. Co prawda wnętrzności już się uspokoiły, ale ich miejsce zajęła senność. Zasypiałem przez długą, niekończącą się chwilę.
Ostatni nocleg był jednak słuszną decyzją, mimo że wczoraj jechało się dobrze, to musielibyśmy pokonać spory kawałek, żeby zanocować w jakimś rozsądnym miejscu. Większość trasy stanowiły tereny prywatne, po części rolnicze, widoki się nie polepszały, czasem ze mgły wychynął tylko fragment szczytu. Do Sandnessjøen zajechaliśmy po dłuższej chwili i już przy wyjeździe, a przed sporym podjazdem, zauważyliśmy, że czynne jest Kiwi. Co prawda mieliśmy zapasy na niedzielę, ale Cola prosiła się o kupienie, więc zjechaliśmy... by się zorientować, że czynny jest tylko fragment sklepu. Cola na szczęście była.
Dalej droga pchnęła nas pod sporą górę, po której nastąpił równie spory zjazd, aż pod bardzo długi i ładny most, wspinaczka zajęła nam chwilę, zjazd trochę mniej, po czym mieliśmy do pokonania raczej krótki fragment przez przyjemne dla oka tereny i już prawie byliśmy na przystani. Prawie, bo przystań zlokalizowana była na samym końcu długiego cypla, na który dojazd też był raczej naokoło, mimo półgodzinnego zapasu nieprzyjemnie się jechało widząc, jak droga coraz to bardziej dookoła zachodzi w kierunku przystani. Na miejscu dwadzieścia minut czekania i po posiłku i praniu na promie wysiedliśmy w Nesnie. Okazała się ona większą miejscowością, więc opuściwszy ją czym prędzej, zaczęliśmy objeżdżać fiord dookoła, a potem wspinać sie na zbocze. Pierwszy duży podjazd na tym wyjeździe, trzeba było przestawić się na "podjazdowe" myślenie i zaakceptować prędkość oscylującą w okolicach 5-6 km/h. Gdzieś w okolicach szczytu z radością zalegliśmy na ławce przy postoju, po czym ruszyliśmy w dół. Z tego zjazdu wykręciłem (nie pedałując!) mój rekord prędkości - 72 km/h. Hipcia pobiła też swój: 63 km/h.
Po zjeździe widoki nie rekompensowały faktu, że dostaliśmy mocny wiatr w twarz, więc zaczęliśmy jechać na zmiany, zmieniając się co pięć minut. Do tej pory, muszę przyznać, większość prowadziła Hipcia. Ja jakoś nie czułem mocy, nie mogłem się jakoś wstrzelić w tryb ośmiogodzinnej jazdy i po prostu odstawałem. Tym razem nie było wytłumaczenia, trzeba było wziąć tyłek w trok i odwalić swoją zmianę.
Po drodze napotkaliśmy korek. Podobno niewielki zawał w tunelu, ale gdy ominęliśmy większość stojących samochodów, wszystko ruszyło, awaria została usunięta. Za tunelem wykorzystaliśmy pogodę i zasiedliśmy z widokiem na wodę, by pochrupać trochę zabranych z Polski płatków, grzejąc się w słońcu, bo cały dzień był jednak chłodny i pochmurny. Z kolei za drugim napotnaknym tunelem ucichł wiatr, wyglądnęło słońce, a z naprzeciwka nadjechała niekończąca się kolumnada samochodów, zapewne masowy powrót z weekendu. Gdzieś po drodze napotkaliśmy nasze pierwsze renifery.
Od tej pory jechaliśmy na przemian z wiatrem lub bez niego, w plecy nie był uprzejmy zawiać. Dotarliśmy też do miejsca, gdzie zaczyna się faktyczna Droga Narodowa, zaraz potem przywitał nas porządny kibelek, gdzie zrobiliśmy przerwę, przy okazji po raz pierwszy zakładając długie spodnie. Od razu jechało się przyjemniej, trasa prowadziła z ładnymi widokami, między sporymi skałami. Dojechaliśmy nad brzeg i rozważaliśmy nocleg w Stokkvågen, daleko, nad samą wodą, niedaleko przystani. Odstraszyła nas jednak wizja przepływających nieopodal promów i konieczność pchania roweru rano kilkuset metrów pod górę przez nierówny ląd. Decyzja okazała się słuszna, po chwili napotkaliśmy postój, z którego ruszyliśmy z buta zbadać teren i rozbiliśmy się na wysokiej skale, ze świetnym widokiem na wyspy i morze. Przed noclegiem zasiedliśmy jeszcze z piwem podziwiając widok i siedzieliśmy, aż chłodny wiatr nie wygonił nas z powrotem do namiotu.
Pobudka nie należała do przyjemnych. Nie wiedzieć czemu było mi niedobrze i cholernie śpiąco. Jako że od początku wyprawy czułem się nieswojo i jakoś nie na miejscu, tak spaskudzony poranek skutecznie zepsuł mi humor. Nie polepszył go nawet widoczny w oddali łoś. Nastrój na zewnątrz też nie zachęcał, chłodno i mgliście, góra już była niewidoczna. Spakowaliśmy się i wypchaliśmy na drogę; start był około 8:40. Początek był jeszcze gorszy niż postawienie się do pionu. Co prawda wnętrzności już się uspokoiły, ale ich miejsce zajęła senność. Zasypiałem przez długą, niekończącą się chwilę.
Ostatni nocleg był jednak słuszną decyzją, mimo że wczoraj jechało się dobrze, to musielibyśmy pokonać spory kawałek, żeby zanocować w jakimś rozsądnym miejscu. Większość trasy stanowiły tereny prywatne, po części rolnicze, widoki się nie polepszały, czasem ze mgły wychynął tylko fragment szczytu. Do Sandnessjøen zajechaliśmy po dłuższej chwili i już przy wyjeździe, a przed sporym podjazdem, zauważyliśmy, że czynne jest Kiwi. Co prawda mieliśmy zapasy na niedzielę, ale Cola prosiła się o kupienie, więc zjechaliśmy... by się zorientować, że czynny jest tylko fragment sklepu. Cola na szczęście była.
Dalej droga pchnęła nas pod sporą górę, po której nastąpił równie spory zjazd, aż pod bardzo długi i ładny most, wspinaczka zajęła nam chwilę, zjazd trochę mniej, po czym mieliśmy do pokonania raczej krótki fragment przez przyjemne dla oka tereny i już prawie byliśmy na przystani. Prawie, bo przystań zlokalizowana była na samym końcu długiego cypla, na który dojazd też był raczej naokoło, mimo półgodzinnego zapasu nieprzyjemnie się jechało widząc, jak droga coraz to bardziej dookoła zachodzi w kierunku przystani. Na miejscu dwadzieścia minut czekania i po posiłku i praniu na promie wysiedliśmy w Nesnie. Okazała się ona większą miejscowością, więc opuściwszy ją czym prędzej, zaczęliśmy objeżdżać fiord dookoła, a potem wspinać sie na zbocze. Pierwszy duży podjazd na tym wyjeździe, trzeba było przestawić się na "podjazdowe" myślenie i zaakceptować prędkość oscylującą w okolicach 5-6 km/h. Gdzieś w okolicach szczytu z radością zalegliśmy na ławce przy postoju, po czym ruszyliśmy w dół. Z tego zjazdu wykręciłem (nie pedałując!) mój rekord prędkości - 72 km/h. Hipcia pobiła też swój: 63 km/h.
Po zjeździe widoki nie rekompensowały faktu, że dostaliśmy mocny wiatr w twarz, więc zaczęliśmy jechać na zmiany, zmieniając się co pięć minut. Do tej pory, muszę przyznać, większość prowadziła Hipcia. Ja jakoś nie czułem mocy, nie mogłem się jakoś wstrzelić w tryb ośmiogodzinnej jazdy i po prostu odstawałem. Tym razem nie było wytłumaczenia, trzeba było wziąć tyłek w trok i odwalić swoją zmianę.
Po drodze napotkaliśmy korek. Podobno niewielki zawał w tunelu, ale gdy ominęliśmy większość stojących samochodów, wszystko ruszyło, awaria została usunięta. Za tunelem wykorzystaliśmy pogodę i zasiedliśmy z widokiem na wodę, by pochrupać trochę zabranych z Polski płatków, grzejąc się w słońcu, bo cały dzień był jednak chłodny i pochmurny. Z kolei za drugim napotnaknym tunelem ucichł wiatr, wyglądnęło słońce, a z naprzeciwka nadjechała niekończąca się kolumnada samochodów, zapewne masowy powrót z weekendu. Gdzieś po drodze napotkaliśmy nasze pierwsze renifery.
Od tej pory jechaliśmy na przemian z wiatrem lub bez niego, w plecy nie był uprzejmy zawiać. Dotarliśmy też do miejsca, gdzie zaczyna się faktyczna Droga Narodowa, zaraz potem przywitał nas porządny kibelek, gdzie zrobiliśmy przerwę, przy okazji po raz pierwszy zakładając długie spodnie. Od razu jechało się przyjemniej, trasa prowadziła z ładnymi widokami, między sporymi skałami. Dojechaliśmy nad brzeg i rozważaliśmy nocleg w Stokkvågen, daleko, nad samą wodą, niedaleko przystani. Odstraszyła nas jednak wizja przepływających nieopodal promów i konieczność pchania roweru rano kilkuset metrów pod górę przez nierówny ląd. Decyzja okazała się słuszna, po chwili napotkaliśmy postój, z którego ruszyliśmy z buta zbadać teren i rozbiliśmy się na wysokiej skale, ze świetnym widokiem na wyspy i morze. Przed noclegiem zasiedliśmy jeszcze z piwem podziwiając widok i siedzieliśmy, aż chłodny wiatr nie wygonił nas z powrotem do namiotu.
- DST 132.11km
- Czas 08:59
- VAVG 14.71km/h
- VMAX 72.05km/h
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Nie bardzo łapię związek pomiędzy znalezieniem porządnego kibelka, a założeniem długich spodni. Ale i tak czytam z dużym zainteresowaniem
yurek55 - 16:53 sobota, 22 czerwca 2013 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!