Poniedziałek, 3 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (5)
Rozdział 5: Deszczowo, podbiegunowo, tunelowo
Mimo że namiot rozbiłem porządnie, nie czułem się w pełni spokojny, mając świadomość, że śledzie tkwią w stosunkowo cienkiej warstwie porostów pokrywających skałę. O ile jeszcze deszcz, który nad ranem uderzył w namiot, nie spowodował jakichś dodatkowych wrażeń, o tyle poranny, mocny wiatr, który zaczął kołysać namiotem, wzbudził pewien niepokój. Niepokój prysł, bo poza hałasem niczego konkretnego nie spowodował, więc wróciłem do spania. Sen był niespokojny, bo zrobiło się jednak głośno, od wiatru i łomoczącego deszczu. W końcu nadszedł czas pobudki, a deszcz nie dawał za wygraną.
Nie było sensu zastanawiać się, czy przejdzie, spakowaliśmy wszystko pod dachem i założywszy wożoną do tej pory bezużytecznie kurtkę ogrodniczą (zakupioną na zeszłoroczną wyprawę w Leroy Merlin), wyjrzałem nieśmiało na zewnąrz. Oczywiście, jak zawsze, mimo że wiedziałem, co mnie czeka, dałem się nabrać... w tę stronę jednak nabierać się można. Hałas był wewnątrz, na zewnątrz oczywiście padało i wiało, ale nie tak, jak zapowiadało to wnętrze namiotu. Pozostało wyzwanie pt. "zapewnić suchość sypialni" i już spakowani wypchnęliśmy się na asfalt.
Ruszyliśmy o 8:40. Wiatr w twarz i deszcz nie polepszały sytuacji, w tych warunkach dopchaliśmy się do przystani w Kiboghavn. Zaparkowawszy rowery pod dachem, schowaliśmy się tak, jak było to możliwe, i zjedliśmy resztki przywiezionego z Polski pieczywa z kremem czekoladowym. Po śniadaniu odkryliśmy poczekalnię, gdzie zamelinowaliśmy się na około godzinę, drzemiąc na ławce. Na promie spaliśmy kolejną godzinę, przerywając sen tylko na chwilę, by dowiedzieć się, że oto właśnie przekraczamy koło podbiegunowe, po czym wyszliśmy w Jektviku. O dziwo deszcz wcale nie przestał padać, pokołowaliśmy więc w kierunku podjazdu oznaczonego jako 11%. Czekał nas teraz spory fragment do pokonania w deszczu, z widokami też było kiepsko, po drodze, żeby było ciekawiej, sporo podjazdów, które kiepsko pokonuje się, mając tyle warstw na sobie.
W końcu dojechaliśmy do przystani w Ågskardet, tam po chwili wpuszczono nas na prom. Zapytałem konduktora o sklepy w Halsie, okazało się, że są i w Forøy, przy samej drodze, mało tego, były również w Jektviku, trzeba było tylko odbić z drogi głównej. Zapytałem również o promy do Bodø i dostałem odpowiedź, którą powtarzaliśmy z rozbawieniem wielokrotnie podczas wyprawy:
- You shouldn't go by route no 17, because there is a tunnel and it's forbidden for you to go that way. So, I recommend, I RECOMMEND, that you go to Vassdalsvik and tomorrow, at ten o'clock go by ferry to Ørnes. And next, you should take a speedboad directly to Bodø.
- Why shouldn't we go by route no 17 from Ørnes to Bodø?
- Because there are 8 tunnels on the route to Bodø.
- And what's up with them, they're dangerous? Not nice?
- Definitely not nice.
- But we like tunnels.
- No, you don't.
Co w powyższym jest zabawnego? Sporo. Po pierwsze, pomysł, żebyśmy rozbijali się przy przystani promowej odległej o 30 km i od 20:00 czekali do 10:00 na przeprawę na drugi brzeg. Po drugie (to chyba wina tego, że nie mieliśmy ze sobą polskiej flagi), pomysł na to, żebyśmy płynęli bezpośrednio promem do Bodø; nie wiem, jaki procent funduszy by to zżarło, ale to na pewno nie jest na polską kieszeń. Po trzecie: norweski strach przed tunelami i, pośrednio, przed drogami. Nie wiem, czy to kwestia tego, że po codziennych jazdach w Warszawie, w takich tunelach czujemy się bezpiecznie jak u mamy, ale tunele nas w żadnym stopniu nie przerażają, są po prostu dodatkową atrakcją; po raz kolejny już spotkaliśmy się z przestrachem ze strony Norwegów i odradzaniem nam drogi przez tunel (czy też zakazami w tunelach i puszczaniem rowerzystów drogą naokoło, nierzadko przez pagórki). Na początku podróży odradzano nam również drogę E06, która mimo że ruchliwa, nie mogła równać się na przykład z ulicą Połczyńską w Warszawie, którą codziennie wracamy z pracy do domu.
W końcu wysiedliśmy i ruszyliśmy. Zrobiliśmy zakupy w ICA, przy okazji Hipcia kupiła sobie chleb, smakujący z grubsza jak obwarzanek, który kupowaliśmy jeszcze wielokrotnie i cały zjadaliśmy bez żadnych dodatków. Przy kościele, tam gdzie nam zapowiedziano, stał znak, informujący, że za 22 km będzie siedmiokilometrowy zakaz dla rowerów. Wzruszyliśmy ramionami i skręciliśmy właśnie w tamtą stronę. Deszcz uparcie nie przestawal padać, my kręciliśmy, po chwili spostrzegając wyraźny jezor lodowca. W jednym miejscu, gdzie była przeprawa na drugi brzeg, właśnie pod ten jęzor, robimy przystanek w ogrzewanej, eleganckiej ubikacji. Ruszywszy, mijając jeszcze jeden jęzor, lądujemy przed tym Strasznym Tunelem.
Straszny Tunel nie wygląda odstraszająco, wręcz przeciwnie, ale, co najważniejsze, bezpośrednio przed nim nie widzimy żadnego znaku zakazu. Pakujemy się więc do środka, zdejmuję mokry płaszcz i rozwieszam go do suszenia, po czym ruszamy. Ponad siedem kilometrów przed nami, ze względu na minimalny ruch postanowiłem liczyć samochody w tunelu-mordercy. Przez prawie pół godziny jazdy naliczyłem ich siedemnaście. O dziwo, żaden nas nie zabił. Z pierwszego niemalże wjechaliśmy w kolejny tunel, trzeci był zamknięty, drogowcy z uprzejmym uśmiechem odmówili nam przejazdu przezeń i skierowali nas na objazd, górą, przez Glomfjord.
Podjazd w padającym deszczu był paskudny, na oko 9-10%, dobrze, że deszcz już się zlitował i padał słabiej, do tego z przerwami. Okazało się, że to, co z dołu wyglądało na kilka zabudowań, tak naprawdę jest sporym miasteczkiem, z kilkoma sklepami i boiskiem piłkarskim. Objazd wypchnął nas sporym zjazdem z powrotem na siedemnastkę. Przed Ørnes było jak na Śląsku: jedna miejscowość kończy się, zaczyna się kolejna. Po drodze, na jednym z zakrętów, gdy już przytroczyliśmy do bagażu część rzeczy do suszenia, napotkaliśmy pierwsze norweskie kocisko.
Hipcia jechała od chwili w swoich grubych, zimowych rękawiczkach. Po ich zdjęciu okazało się, że na obu dłoniach od środka ma siniaki pochłaniające pół dłoni. Postanawia od tej pory pod te rekawiczki zakładać krótkie, rowerowe.
Miejscowości powoli zaczynają się kończyć, za miejscowością Reipå droga poprowadziła nas przez ląd, prosto w chylące się słońce. Deszcz zupełnie dał już za wygraną i zaczęło się jechać bardzo przyjemnie. Wyjechawszy nad brzeg morza postanowiliśmy się gdzieś rozbić, bo na następny dzień mieliśmy do pokonania tylko około 120 km, by dotrzeć na prom, ruszający o 1:30 w nocy (by zdążyć na wcześniejszy musielibyśmy ruszać wcześnie nad ranem). Droga prowadziła tuż nad brzegiem, dając dobry wgląd na kamienistą plażę i nie dając większych szans na nocleg. Po chwili wjechaliśmy nad brzeg, a zaraz potem zeszliśmy na dół. Na piechotę przeszliśmy kilkusetmetrowy fragment, znajdując ze dwa-trzy równe miejsca (w tym jedno na kamieniach na plaży).
Podczas szukania rozdzieliliśmy się: Hipcia poszła trawami, ja kręciłem się przy granicy traw i kamieni. Nagle spostrzegłem leżącą sylwetkę. Podchodząc bliżej ujrzałem but, nogę i drugą, zgiętą w kolanie nogę. Podchodząc bliżej zobaczyłem ludzki kształt, ubrany w jakiś kombinezon, leżący na plecach między skałami. Nogi były wyraźnie widoczne, korpus za to był odrobinę spłaszczony, sugerując, że ten ktoś wypoczywa tu sobie już któreś z rzędu popołudnie. Kilka kroków bliżej i... okazało się, że był to tylko pusty kombinezon ratunkowy, taki, jakie są na promach, ubrany w spodnie-ogrodniczki. Ułożony na nierównych skałach z daleka, widziany pod kątem, faktycznie wyglądał jak ciało.
Gdy dotarłem do Hipci, oczywiście zapomniałem jej powiedzieć o znalezisku, bo podeszliśmy aż pod punkt widokowy, gdzie była piękna, zielona, równa trawa. Hipcia jednak marudziła i rozbić się chciala, owszem, ale jeszcze ze dwadzieścia metrów dalej, już na nierównym i podmokłym terenie. Wróciliśmy do rowerów, zeszliśmy jeszcze raz i znaleźliśmy równe i niekamieniste miejsce na trawie. Sprowadziliśmy rowery, rozbiliśmy namiot i zasiedliśmy na plaży patrząc na słońce. Potem wróciliśmy do namiotu i patrzyliśmy, jak słońce schodzi w dół... a po chwili zaczęło wracać do góry, mając już inny, wschodzący kolor. Zasnąłem dość szybko, Hipcia twierdzi, że urzędowała jeszcze wpatrzona w słońce do około trzeciej nad ranem.
Mimo że namiot rozbiłem porządnie, nie czułem się w pełni spokojny, mając świadomość, że śledzie tkwią w stosunkowo cienkiej warstwie porostów pokrywających skałę. O ile jeszcze deszcz, który nad ranem uderzył w namiot, nie spowodował jakichś dodatkowych wrażeń, o tyle poranny, mocny wiatr, który zaczął kołysać namiotem, wzbudził pewien niepokój. Niepokój prysł, bo poza hałasem niczego konkretnego nie spowodował, więc wróciłem do spania. Sen był niespokojny, bo zrobiło się jednak głośno, od wiatru i łomoczącego deszczu. W końcu nadszedł czas pobudki, a deszcz nie dawał za wygraną.
Nie było sensu zastanawiać się, czy przejdzie, spakowaliśmy wszystko pod dachem i założywszy wożoną do tej pory bezużytecznie kurtkę ogrodniczą (zakupioną na zeszłoroczną wyprawę w Leroy Merlin), wyjrzałem nieśmiało na zewnąrz. Oczywiście, jak zawsze, mimo że wiedziałem, co mnie czeka, dałem się nabrać... w tę stronę jednak nabierać się można. Hałas był wewnątrz, na zewnątrz oczywiście padało i wiało, ale nie tak, jak zapowiadało to wnętrze namiotu. Pozostało wyzwanie pt. "zapewnić suchość sypialni" i już spakowani wypchnęliśmy się na asfalt.
Ruszyliśmy o 8:40. Wiatr w twarz i deszcz nie polepszały sytuacji, w tych warunkach dopchaliśmy się do przystani w Kiboghavn. Zaparkowawszy rowery pod dachem, schowaliśmy się tak, jak było to możliwe, i zjedliśmy resztki przywiezionego z Polski pieczywa z kremem czekoladowym. Po śniadaniu odkryliśmy poczekalnię, gdzie zamelinowaliśmy się na około godzinę, drzemiąc na ławce. Na promie spaliśmy kolejną godzinę, przerywając sen tylko na chwilę, by dowiedzieć się, że oto właśnie przekraczamy koło podbiegunowe, po czym wyszliśmy w Jektviku. O dziwo deszcz wcale nie przestał padać, pokołowaliśmy więc w kierunku podjazdu oznaczonego jako 11%. Czekał nas teraz spory fragment do pokonania w deszczu, z widokami też było kiepsko, po drodze, żeby było ciekawiej, sporo podjazdów, które kiepsko pokonuje się, mając tyle warstw na sobie.
W końcu dojechaliśmy do przystani w Ågskardet, tam po chwili wpuszczono nas na prom. Zapytałem konduktora o sklepy w Halsie, okazało się, że są i w Forøy, przy samej drodze, mało tego, były również w Jektviku, trzeba było tylko odbić z drogi głównej. Zapytałem również o promy do Bodø i dostałem odpowiedź, którą powtarzaliśmy z rozbawieniem wielokrotnie podczas wyprawy:
- You shouldn't go by route no 17, because there is a tunnel and it's forbidden for you to go that way. So, I recommend, I RECOMMEND, that you go to Vassdalsvik and tomorrow, at ten o'clock go by ferry to Ørnes. And next, you should take a speedboad directly to Bodø.
- Why shouldn't we go by route no 17 from Ørnes to Bodø?
- Because there are 8 tunnels on the route to Bodø.
- And what's up with them, they're dangerous? Not nice?
- Definitely not nice.
- But we like tunnels.
- No, you don't.
Co w powyższym jest zabawnego? Sporo. Po pierwsze, pomysł, żebyśmy rozbijali się przy przystani promowej odległej o 30 km i od 20:00 czekali do 10:00 na przeprawę na drugi brzeg. Po drugie (to chyba wina tego, że nie mieliśmy ze sobą polskiej flagi), pomysł na to, żebyśmy płynęli bezpośrednio promem do Bodø; nie wiem, jaki procent funduszy by to zżarło, ale to na pewno nie jest na polską kieszeń. Po trzecie: norweski strach przed tunelami i, pośrednio, przed drogami. Nie wiem, czy to kwestia tego, że po codziennych jazdach w Warszawie, w takich tunelach czujemy się bezpiecznie jak u mamy, ale tunele nas w żadnym stopniu nie przerażają, są po prostu dodatkową atrakcją; po raz kolejny już spotkaliśmy się z przestrachem ze strony Norwegów i odradzaniem nam drogi przez tunel (czy też zakazami w tunelach i puszczaniem rowerzystów drogą naokoło, nierzadko przez pagórki). Na początku podróży odradzano nam również drogę E06, która mimo że ruchliwa, nie mogła równać się na przykład z ulicą Połczyńską w Warszawie, którą codziennie wracamy z pracy do domu.
W końcu wysiedliśmy i ruszyliśmy. Zrobiliśmy zakupy w ICA, przy okazji Hipcia kupiła sobie chleb, smakujący z grubsza jak obwarzanek, który kupowaliśmy jeszcze wielokrotnie i cały zjadaliśmy bez żadnych dodatków. Przy kościele, tam gdzie nam zapowiedziano, stał znak, informujący, że za 22 km będzie siedmiokilometrowy zakaz dla rowerów. Wzruszyliśmy ramionami i skręciliśmy właśnie w tamtą stronę. Deszcz uparcie nie przestawal padać, my kręciliśmy, po chwili spostrzegając wyraźny jezor lodowca. W jednym miejscu, gdzie była przeprawa na drugi brzeg, właśnie pod ten jęzor, robimy przystanek w ogrzewanej, eleganckiej ubikacji. Ruszywszy, mijając jeszcze jeden jęzor, lądujemy przed tym Strasznym Tunelem.
Straszny Tunel nie wygląda odstraszająco, wręcz przeciwnie, ale, co najważniejsze, bezpośrednio przed nim nie widzimy żadnego znaku zakazu. Pakujemy się więc do środka, zdejmuję mokry płaszcz i rozwieszam go do suszenia, po czym ruszamy. Ponad siedem kilometrów przed nami, ze względu na minimalny ruch postanowiłem liczyć samochody w tunelu-mordercy. Przez prawie pół godziny jazdy naliczyłem ich siedemnaście. O dziwo, żaden nas nie zabił. Z pierwszego niemalże wjechaliśmy w kolejny tunel, trzeci był zamknięty, drogowcy z uprzejmym uśmiechem odmówili nam przejazdu przezeń i skierowali nas na objazd, górą, przez Glomfjord.
Podjazd w padającym deszczu był paskudny, na oko 9-10%, dobrze, że deszcz już się zlitował i padał słabiej, do tego z przerwami. Okazało się, że to, co z dołu wyglądało na kilka zabudowań, tak naprawdę jest sporym miasteczkiem, z kilkoma sklepami i boiskiem piłkarskim. Objazd wypchnął nas sporym zjazdem z powrotem na siedemnastkę. Przed Ørnes było jak na Śląsku: jedna miejscowość kończy się, zaczyna się kolejna. Po drodze, na jednym z zakrętów, gdy już przytroczyliśmy do bagażu część rzeczy do suszenia, napotkaliśmy pierwsze norweskie kocisko.
Hipcia jechała od chwili w swoich grubych, zimowych rękawiczkach. Po ich zdjęciu okazało się, że na obu dłoniach od środka ma siniaki pochłaniające pół dłoni. Postanawia od tej pory pod te rekawiczki zakładać krótkie, rowerowe.
Miejscowości powoli zaczynają się kończyć, za miejscowością Reipå droga poprowadziła nas przez ląd, prosto w chylące się słońce. Deszcz zupełnie dał już za wygraną i zaczęło się jechać bardzo przyjemnie. Wyjechawszy nad brzeg morza postanowiliśmy się gdzieś rozbić, bo na następny dzień mieliśmy do pokonania tylko około 120 km, by dotrzeć na prom, ruszający o 1:30 w nocy (by zdążyć na wcześniejszy musielibyśmy ruszać wcześnie nad ranem). Droga prowadziła tuż nad brzegiem, dając dobry wgląd na kamienistą plażę i nie dając większych szans na nocleg. Po chwili wjechaliśmy nad brzeg, a zaraz potem zeszliśmy na dół. Na piechotę przeszliśmy kilkusetmetrowy fragment, znajdując ze dwa-trzy równe miejsca (w tym jedno na kamieniach na plaży).
Podczas szukania rozdzieliliśmy się: Hipcia poszła trawami, ja kręciłem się przy granicy traw i kamieni. Nagle spostrzegłem leżącą sylwetkę. Podchodząc bliżej ujrzałem but, nogę i drugą, zgiętą w kolanie nogę. Podchodząc bliżej zobaczyłem ludzki kształt, ubrany w jakiś kombinezon, leżący na plecach między skałami. Nogi były wyraźnie widoczne, korpus za to był odrobinę spłaszczony, sugerując, że ten ktoś wypoczywa tu sobie już któreś z rzędu popołudnie. Kilka kroków bliżej i... okazało się, że był to tylko pusty kombinezon ratunkowy, taki, jakie są na promach, ubrany w spodnie-ogrodniczki. Ułożony na nierównych skałach z daleka, widziany pod kątem, faktycznie wyglądał jak ciało.
Gdy dotarłem do Hipci, oczywiście zapomniałem jej powiedzieć o znalezisku, bo podeszliśmy aż pod punkt widokowy, gdzie była piękna, zielona, równa trawa. Hipcia jednak marudziła i rozbić się chciala, owszem, ale jeszcze ze dwadzieścia metrów dalej, już na nierównym i podmokłym terenie. Wróciliśmy do rowerów, zeszliśmy jeszcze raz i znaleźliśmy równe i niekamieniste miejsce na trawie. Sprowadziliśmy rowery, rozbiliśmy namiot i zasiedliśmy na plaży patrząc na słońce. Potem wróciliśmy do namiotu i patrzyliśmy, jak słońce schodzi w dół... a po chwili zaczęło wracać do góry, mając już inny, wschodzący kolor. Zasnąłem dość szybko, Hipcia twierdzi, że urzędowała jeszcze wpatrzona w słońce do około trzeciej nad ranem.
- DST 123.62km
- Czas 09:24
- VAVG 13.15km/h
- VMAX 51.89km/h
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!