Wtorek, 4 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (6)
Rozdział 6: Czasu w bród, do promu!
W nocy lekko pokropił deszcz, ale rano było już sucho. Pobudka była o 9:30, w końcu do pierwszej w nocy mieliśmy sporo czasu. Spakowaliśmy wszystko i wypchnęliśmy rowery na asfalt chyba najgłupszą i najdłuższą możliwą drogą. Na dzień dobry raczej chłodno i wiatr w twarz, ale na szczęście nie pada. Widoki przyjemne, mimo że po chwili, w Storviku, kończy się droga narodowa. Chwilę wcześniej mijamy drogowskaz: Bodø 100.
Zapowiedzianych mamy osiem tuneli, drżymy z niecierpliwości, żeby sprawdzić, czy są rzeczywiście "not nice". Nie były. Każdy z tuneli szeroki, przyjemny i spokojny. Droga prowadzi ciągle po pagórkach, duży ruch samochodowy, który wzmaga się w miarę zbliżania się do celu. Wzmaga się też ruch kolarski, co i raz w świetle słońca mijają nas dwójki i trójki kolarzy sunących sobie lekko po ładnym asfalcie. W okolicy ostatniego z tuneli (Vethaugtunellen), szlak rowerowy zbija w prawo i zdaje się prowadzić dookoła zbocza, przez Godøynes. Jakoś nas to nie przekonuje i podpytawszy jednego z kolarzy o to, czy nie ma po drodze zakazu, walimy w górę do tunelu.
W końcu w Løding ostatecznie żegnamy się z drogą nr 17 i wbijamy w ruchliwą osiemdziesiątkę, prowadzącą do samej przystani. Chwilę później robimy zakupy w Remie, gdzie okazuje się, że po 20:00 nie można już kupić piwa. Pocieszywszy się colą ruszamy do celu, na początku DDR, potem, w okolicy, gdzie trwa budowa mostu, jezdnią. Na niewielkim podjeździe Hipci coś przeskakuje w napędzie. Słychać metaliczny dźwięk upadającego czegoś, a po chwili już wiemy, że znowu pękł łańcuch. Tym razem nie bawię się już w skuwanie (bo i nie ma czego skuwać), szybko pstrykam spinką i możemy jechać dalej.
Bodø to duże przedmieścia, duży ruch i duża, szeroka droga rowerowa, na której kręciło się mnóstwo kolarzy. Trekkingów naliczyliśmy ze trzy lub cztery, ani jednego MTB-ka, za to prawie same szosówki. Pogoda już od chwili była sprzyjająca, bezchmurne niebo, na którym błyszczało słońce, zachęcało do wieczornej przejażdżki.
Po niekończącej się jeździe (podczas której patrząc po ruchu zastanawialiśmy się, czy czasami tym razem ktoś nas nie przeniósł do Warszawy), wylądowaliśmy w końcu na przystani. Maleńka poczekalnia, w której gnieździły się trzy ekipy czekających na prom i maleńka ubikacja, wyposażona w nasze rodzime vlepki fanów kilku zespołów piłkarskich. Poszperaliśmy po rozkładzie: jeden trochę nas nastraszył, ale był to stary, sprzed dwóch lat. Aktualny zgadzał się godzinowo, za to niepokoiły nas kartki mówiące o konieczności rezerwacji miejsc. Podpytaliśmy czekających i okazało się, że prom pływa normalnie, jak każdy z promów, na których byliśmy do tej pory.
Zdążyliśmy w słońcu i wiejącym wietrze zasiąść na chwilę na zewnątrz i nasmarować błagające o pomoc łańcuchy, zasiedliśmy w środku i zaczęliśmy pisać relację, gdy w poczekalni rozpoczął się ruch: prom nadpływał. Zapakowaliśmy się na pokład, wpisaliśmy na listę, po czym okazało się, że prom przybił, ale zaraz odbija, bo musi zrobić miejsce dla innego. Pozwolono nam zostac na dolnym pokładzie, dopiero po chwili wpuszczono nas na górę. Prom duży, największy z tych, którymi płynęliśmy, na ścianie dumnie widnieje tabliczka o zbudowaniu go w polskiej stoczni. Mimo że byliśmy pierwsi, zajęliśmy sobie miejsca siedzące. Zapakowaliśmy się w kurtki, śmiesznie wyglądając na tle innych, którzy porozbierali się do koszulek, zjedliśmy trochę, dosmarowaliśmy do końca relację, po czym zasnęliśmy, uprzednio prosząc konduktora o zbudzenie nas w Moskenes.
W nocy Hipci było niewygodnie, zbudziła mnie, przeszliśmy się dookoła, ale wszystkie miejsca, gdzie można było się położyć, były już zajęte. Wróciliśmy na nasze miejsca i wróciliśmy do spania, płynąc prosto w kierujące się w górę nieboskłonu słońce.
W nocy lekko pokropił deszcz, ale rano było już sucho. Pobudka była o 9:30, w końcu do pierwszej w nocy mieliśmy sporo czasu. Spakowaliśmy wszystko i wypchnęliśmy rowery na asfalt chyba najgłupszą i najdłuższą możliwą drogą. Na dzień dobry raczej chłodno i wiatr w twarz, ale na szczęście nie pada. Widoki przyjemne, mimo że po chwili, w Storviku, kończy się droga narodowa. Chwilę wcześniej mijamy drogowskaz: Bodø 100.
Zapowiedzianych mamy osiem tuneli, drżymy z niecierpliwości, żeby sprawdzić, czy są rzeczywiście "not nice". Nie były. Każdy z tuneli szeroki, przyjemny i spokojny. Droga prowadzi ciągle po pagórkach, duży ruch samochodowy, który wzmaga się w miarę zbliżania się do celu. Wzmaga się też ruch kolarski, co i raz w świetle słońca mijają nas dwójki i trójki kolarzy sunących sobie lekko po ładnym asfalcie. W okolicy ostatniego z tuneli (Vethaugtunellen), szlak rowerowy zbija w prawo i zdaje się prowadzić dookoła zbocza, przez Godøynes. Jakoś nas to nie przekonuje i podpytawszy jednego z kolarzy o to, czy nie ma po drodze zakazu, walimy w górę do tunelu.
W końcu w Løding ostatecznie żegnamy się z drogą nr 17 i wbijamy w ruchliwą osiemdziesiątkę, prowadzącą do samej przystani. Chwilę później robimy zakupy w Remie, gdzie okazuje się, że po 20:00 nie można już kupić piwa. Pocieszywszy się colą ruszamy do celu, na początku DDR, potem, w okolicy, gdzie trwa budowa mostu, jezdnią. Na niewielkim podjeździe Hipci coś przeskakuje w napędzie. Słychać metaliczny dźwięk upadającego czegoś, a po chwili już wiemy, że znowu pękł łańcuch. Tym razem nie bawię się już w skuwanie (bo i nie ma czego skuwać), szybko pstrykam spinką i możemy jechać dalej.
Bodø to duże przedmieścia, duży ruch i duża, szeroka droga rowerowa, na której kręciło się mnóstwo kolarzy. Trekkingów naliczyliśmy ze trzy lub cztery, ani jednego MTB-ka, za to prawie same szosówki. Pogoda już od chwili była sprzyjająca, bezchmurne niebo, na którym błyszczało słońce, zachęcało do wieczornej przejażdżki.
Po niekończącej się jeździe (podczas której patrząc po ruchu zastanawialiśmy się, czy czasami tym razem ktoś nas nie przeniósł do Warszawy), wylądowaliśmy w końcu na przystani. Maleńka poczekalnia, w której gnieździły się trzy ekipy czekających na prom i maleńka ubikacja, wyposażona w nasze rodzime vlepki fanów kilku zespołów piłkarskich. Poszperaliśmy po rozkładzie: jeden trochę nas nastraszył, ale był to stary, sprzed dwóch lat. Aktualny zgadzał się godzinowo, za to niepokoiły nas kartki mówiące o konieczności rezerwacji miejsc. Podpytaliśmy czekających i okazało się, że prom pływa normalnie, jak każdy z promów, na których byliśmy do tej pory.
Zdążyliśmy w słońcu i wiejącym wietrze zasiąść na chwilę na zewnątrz i nasmarować błagające o pomoc łańcuchy, zasiedliśmy w środku i zaczęliśmy pisać relację, gdy w poczekalni rozpoczął się ruch: prom nadpływał. Zapakowaliśmy się na pokład, wpisaliśmy na listę, po czym okazało się, że prom przybił, ale zaraz odbija, bo musi zrobić miejsce dla innego. Pozwolono nam zostac na dolnym pokładzie, dopiero po chwili wpuszczono nas na górę. Prom duży, największy z tych, którymi płynęliśmy, na ścianie dumnie widnieje tabliczka o zbudowaniu go w polskiej stoczni. Mimo że byliśmy pierwsi, zajęliśmy sobie miejsca siedzące. Zapakowaliśmy się w kurtki, śmiesznie wyglądając na tle innych, którzy porozbierali się do koszulek, zjedliśmy trochę, dosmarowaliśmy do końca relację, po czym zasnęliśmy, uprzednio prosząc konduktora o zbudzenie nas w Moskenes.
W nocy Hipci było niewygodnie, zbudziła mnie, przeszliśmy się dookoła, ale wszystkie miejsca, gdzie można było się położyć, były już zajęte. Wróciliśmy na nasze miejsca i wróciliśmy do spania, płynąc prosto w kierujące się w górę nieboskłonu słońce.
- DST 111.75km
- Czas 08:29
- VAVG 13.17km/h
- VMAX 52.37km/h
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!