Środa, 5 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (7)
Rozdział 7: Głupoty na Lofotach
- Excuse me...
- Yes?
- Moskenes!
Pod wpływem nawyków wyuczonych przez podróże w PKP i PKS zerwałem się na równe nogi, podziękowałem budzącemu mnie konduktorowi, po czym rozejrzałem się za rzeczami, które trzeba zbierać i zanim skierowałem się szybkim krokiem do wyjścia, zauważyłem, że jeszcze dobijamy. Opadłem spokojnie na fotel i pozwoliłem oczom zmrużyć się jeszcze na chwilę. Potem wstaliśmy, zebraliśmy się i pamiętając, że to nie PKP i że na nas poczekają, wyciągnęliśmy rowery z wnęki, gdzie grzecznie na nas czekały, po czym wykołowaliśmy na zewnątrz.
Pod pobliską, zamkniętą restauracyjką przeanalizowaliśmy mapę, po czym pchnęliśmy się w kierunku drogi E10, którą przejedziemy przez całe Lofoty. Zrezygnowaliśmy z dołożenia sobie 9 km drogi do Å, w końcu i tak na Lofoty wrócimy, tym razem z liną, jeśli nie w przyszłym, to jeszcze w kolejnym roku. Skręciliśmy na wschód. Słońce pięknie świeciło, mimo to po średnio wygodnej nocy nie było nam komfortowo, zresztą po kilku minutach przywitał nas ponadkilometrowy tunel.
Zaraz za tunelem na drodze trwały roboty, na wielu kilometrach asfalt zryty i z ładnej drogi robiła nam się szutrówka. Całość jednak zachwycała. Droga prowadziła przez maleńkie osady, przy których unosił się zapach suszonych setek ryb i rybich łbów (ciekawe, po co?), obok wznosiły się góry, które zachęcały do tego, by cisnąć rower w krzaki, za ciężkie korony kupić szpej i machnąć się na kilka wyciągów w bok, z drugiej strony morze i majaczące w oddali szczyty, a nad tym wszystkim bezchmurne, niebieskie niebo i wyraźne słońce. Już wiedzieliśmy, dlaczego to tu musi się udać pogoda. Póki co było idealnie.
Przystanek na śniadanie zrobiliśmy na jakimś utwardzonym miejscu, z którego sterczały rury, przypominało mi to jakąś przepompownię, czy coś. Ruszyliśmy, ale daleko nie mogło udać się zajechać. Co chwilę robiliśmy przystanki na kolejne zdjęcia, albo zwalnialiśmy, by przyjrzeć się kolejnemu widokowi. Uwagę mogliśmy mieć tylko do wiatru, któremu ewidentnie pomyliły się kierunki, bo ciągle wiał w twarz.
Przy jednym z przystanków minęła nas dwójka sakwiarzy, która ruszyła przed nami i mając zapas kilku minut wkrótce zniknęli nam z oczu. Nie czuliśmy potrzeby ich gonienia, więc zrobiliśmy sobie przerwę na piwko nad samym fiordem, a potem minęliśmy setki miejscówek idealnych na nocleg, w tym jeden przyjemny teren, jadący dookoła fiordu; widać było doskonale piaszczyste plaże i turkusową (kazali mi tak napisać, nie ma takiego koloru!) wodę.
Z uprzednio spotkanymi miśkami-sakwiarzami spotkaliśmy się ponownie przed podwodnym tunelem między wyspami. O dziwo, nadjechali z tyłu; gdy my kończyliśmy włączać światła, oni właśnie zakładali kamizelki odblaskowe. Już za tunelem, gdy się obejrzałem, dojrzałem ich w mroku: walili chodnikiem po lewej stronie. Coś jest na rzeczy z tym strachem przed tunelami.
Już od razu na drugim brzegu widać, że to, co najładniejsze zostawiliśmy za sobą. Do najbrzydszego dojechaliśmy za chwilę: Leknes. Duże, ruchliwe miasto. Po zakupach i wyrównaniu ciśnienia na stacji benzynowej (nie było prawie czego dodawać, widocznie napompowałem ręcznie aż tak dobrze), podpytaliśmy o wybór trasy, mogliśmy bowiem jechać przez ląd, E10, albo 815, wzdłuż fiordu. Polecono nam tą drugą opcję.
Na początku powitał nas stromy podjazd, podczas którego słońce znowu zaczęło o sobie przypominać. Dalej oczywiście zjazd, aż do samej wody i spokój. Ruch wyraźnie się zmniejszył, a po skrzyżowaniu z drogą 817 w ogóle ucichł. Jechało się idealnie: prawie po płaskim, z dobrą prędkością i świetnymi widokami na pojawiające się co chwilę plażyczki. Po drodze spotkaliśmy jeszcze kolejne dwa osakwione rowery; ich właściciele siedzieli w piankach nurkowych i właśnie schodzili pod wodę. Po chwili dalszej jazdy, kolejny raz nie mogliśmy się oprzeć i skoczyliśmy posiedzieć na skale i posączyć piwo; ja tez nie mogłem się oprzeć widząc taką skałę i musiałem wejść trudniejszą drogą, by przypomnieć sobie, czy coś jeszcze potrafię po tygodniu. Potrafiłem.
Po chwili wróciliśmy boczną flanką na E10. Minęliśmy most (kolejne roboty - przygotowania do sezonu, czy co?) i ruszyliśmy brzegiem. Tereny przyjemne, bo ze zjazdu wyjeżdżało się na kolejną górkę, minęliśmy plażyczkę, na której moczyli się w wodzie Norwegowie (Hipcia bardzo chciała wleźć do wody, ale jakoś przekonałem ją o bezsensie tego pomysłu, szczególnie, że był już wieczór). Minęliśmy tunel i za kilka kilometrów trafiliśmy do piekła. Przedmieścia Svolvær. Od razu nas strąbiono (!) i palcem odesłano na DDR. Dla świętego spokoju zjechaliśmy, bo w końcu ichnie drogi nawierzchniowo nadają się do jazdy. Miasto miało przedmieścia tylko od strony wjazdowej, wyjazd kończył się skalistym terenem i tunelem, po którym zastaliśmy bezludne tereny. Minęliśmy jeszcze lotnisko i nastąpił spokój, zakłócony tylko przez wyjeżdżających z parkingu wędkarzy, którzy właśnie głośno się żegnali.
Po stu czterdziestu kilometrach zaczęliśmy rozglądać się za miejscem. Nie było trudno, wokół same niezłe tereny. Pchnęliśmy się w ląd i rozbiliśmy się wysoko, na mchu, z widokiem na oświetloną słońcem górę. Wokół walały się resztki skorupiaków i trochę szkieletów niewielkich zwierzątek, czyżby resztki po obiadach orłów?
- Excuse me...
- Yes?
- Moskenes!
Pod wpływem nawyków wyuczonych przez podróże w PKP i PKS zerwałem się na równe nogi, podziękowałem budzącemu mnie konduktorowi, po czym rozejrzałem się za rzeczami, które trzeba zbierać i zanim skierowałem się szybkim krokiem do wyjścia, zauważyłem, że jeszcze dobijamy. Opadłem spokojnie na fotel i pozwoliłem oczom zmrużyć się jeszcze na chwilę. Potem wstaliśmy, zebraliśmy się i pamiętając, że to nie PKP i że na nas poczekają, wyciągnęliśmy rowery z wnęki, gdzie grzecznie na nas czekały, po czym wykołowaliśmy na zewnątrz.
Pod pobliską, zamkniętą restauracyjką przeanalizowaliśmy mapę, po czym pchnęliśmy się w kierunku drogi E10, którą przejedziemy przez całe Lofoty. Zrezygnowaliśmy z dołożenia sobie 9 km drogi do Å, w końcu i tak na Lofoty wrócimy, tym razem z liną, jeśli nie w przyszłym, to jeszcze w kolejnym roku. Skręciliśmy na wschód. Słońce pięknie świeciło, mimo to po średnio wygodnej nocy nie było nam komfortowo, zresztą po kilku minutach przywitał nas ponadkilometrowy tunel.
Zaraz za tunelem na drodze trwały roboty, na wielu kilometrach asfalt zryty i z ładnej drogi robiła nam się szutrówka. Całość jednak zachwycała. Droga prowadziła przez maleńkie osady, przy których unosił się zapach suszonych setek ryb i rybich łbów (ciekawe, po co?), obok wznosiły się góry, które zachęcały do tego, by cisnąć rower w krzaki, za ciężkie korony kupić szpej i machnąć się na kilka wyciągów w bok, z drugiej strony morze i majaczące w oddali szczyty, a nad tym wszystkim bezchmurne, niebieskie niebo i wyraźne słońce. Już wiedzieliśmy, dlaczego to tu musi się udać pogoda. Póki co było idealnie.
Przystanek na śniadanie zrobiliśmy na jakimś utwardzonym miejscu, z którego sterczały rury, przypominało mi to jakąś przepompownię, czy coś. Ruszyliśmy, ale daleko nie mogło udać się zajechać. Co chwilę robiliśmy przystanki na kolejne zdjęcia, albo zwalnialiśmy, by przyjrzeć się kolejnemu widokowi. Uwagę mogliśmy mieć tylko do wiatru, któremu ewidentnie pomyliły się kierunki, bo ciągle wiał w twarz.
Przy jednym z przystanków minęła nas dwójka sakwiarzy, która ruszyła przed nami i mając zapas kilku minut wkrótce zniknęli nam z oczu. Nie czuliśmy potrzeby ich gonienia, więc zrobiliśmy sobie przerwę na piwko nad samym fiordem, a potem minęliśmy setki miejscówek idealnych na nocleg, w tym jeden przyjemny teren, jadący dookoła fiordu; widać było doskonale piaszczyste plaże i turkusową (kazali mi tak napisać, nie ma takiego koloru!) wodę.
Z uprzednio spotkanymi miśkami-sakwiarzami spotkaliśmy się ponownie przed podwodnym tunelem między wyspami. O dziwo, nadjechali z tyłu; gdy my kończyliśmy włączać światła, oni właśnie zakładali kamizelki odblaskowe. Już za tunelem, gdy się obejrzałem, dojrzałem ich w mroku: walili chodnikiem po lewej stronie. Coś jest na rzeczy z tym strachem przed tunelami.
Już od razu na drugim brzegu widać, że to, co najładniejsze zostawiliśmy za sobą. Do najbrzydszego dojechaliśmy za chwilę: Leknes. Duże, ruchliwe miasto. Po zakupach i wyrównaniu ciśnienia na stacji benzynowej (nie było prawie czego dodawać, widocznie napompowałem ręcznie aż tak dobrze), podpytaliśmy o wybór trasy, mogliśmy bowiem jechać przez ląd, E10, albo 815, wzdłuż fiordu. Polecono nam tą drugą opcję.
Na początku powitał nas stromy podjazd, podczas którego słońce znowu zaczęło o sobie przypominać. Dalej oczywiście zjazd, aż do samej wody i spokój. Ruch wyraźnie się zmniejszył, a po skrzyżowaniu z drogą 817 w ogóle ucichł. Jechało się idealnie: prawie po płaskim, z dobrą prędkością i świetnymi widokami na pojawiające się co chwilę plażyczki. Po drodze spotkaliśmy jeszcze kolejne dwa osakwione rowery; ich właściciele siedzieli w piankach nurkowych i właśnie schodzili pod wodę. Po chwili dalszej jazdy, kolejny raz nie mogliśmy się oprzeć i skoczyliśmy posiedzieć na skale i posączyć piwo; ja tez nie mogłem się oprzeć widząc taką skałę i musiałem wejść trudniejszą drogą, by przypomnieć sobie, czy coś jeszcze potrafię po tygodniu. Potrafiłem.
Po chwili wróciliśmy boczną flanką na E10. Minęliśmy most (kolejne roboty - przygotowania do sezonu, czy co?) i ruszyliśmy brzegiem. Tereny przyjemne, bo ze zjazdu wyjeżdżało się na kolejną górkę, minęliśmy plażyczkę, na której moczyli się w wodzie Norwegowie (Hipcia bardzo chciała wleźć do wody, ale jakoś przekonałem ją o bezsensie tego pomysłu, szczególnie, że był już wieczór). Minęliśmy tunel i za kilka kilometrów trafiliśmy do piekła. Przedmieścia Svolvær. Od razu nas strąbiono (!) i palcem odesłano na DDR. Dla świętego spokoju zjechaliśmy, bo w końcu ichnie drogi nawierzchniowo nadają się do jazdy. Miasto miało przedmieścia tylko od strony wjazdowej, wyjazd kończył się skalistym terenem i tunelem, po którym zastaliśmy bezludne tereny. Minęliśmy jeszcze lotnisko i nastąpił spokój, zakłócony tylko przez wyjeżdżających z parkingu wędkarzy, którzy właśnie głośno się żegnali.
Po stu czterdziestu kilometrach zaczęliśmy rozglądać się za miejscem. Nie było trudno, wokół same niezłe tereny. Pchnęliśmy się w ląd i rozbiliśmy się wysoko, na mchu, z widokiem na oświetloną słońcem górę. Wokół walały się resztki skorupiaków i trochę szkieletów niewielkich zwierzątek, czyżby resztki po obiadach orłów?
- DST 142.57km
- Czas 09:38
- VAVG 14.80km/h
- VMAX 58.76km/h
- Sprzęt Zenon
Komentarze
W tym czasie jak tam byliście, nas upały też nie nawiedzały
yurek55 - 19:42 sobota, 22 czerwca 2013 | linkuj
Roboty drogowe - jak w Polsce, trąbią na rowerzystów - jak w Polsce. Po co było się tam pchać?
yurek55 - 18:33 sobota, 22 czerwca 2013 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!