Piątek, 7 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (9)
Rozdział 9: Czajenie się w krzakach na wilka, który właśnie stoi z tyłu
Znowu zbudziło nas słońce. Zebraliśmy się i o 8:40 poczuliśmy asfalt pod kołami. Na dzień dobry niespodzianka: wiatr w plecy, do tego druga, trochę mniej miła: chmurzy się. Okazało się, że rozbiliśmy się w samą porę, bo zaraz nastąpiło sporo miejscowości; po chwili wjechaliśmy na spory most, na którym wiatr pchał tak, że rower chciał sam jechać zostawiając jeźdźca z tyłu.
Zjechaliśmy na parking przy niewielkiej restauracyjce i mając dwie możliwości podpytaliśmy o dalszą drogę: E06 - łagodna, ale przez ląd; 825 - górzysta, prowadząca wybrzeżem, ładniejsza. Decyzja trudna nie była, po chwili już mijaliśmy dwójkę autostopowiczów czekających na podwózkę w kierunku Lødingen i zjeżdżaliśmy z E06. Droga prowadziła wybrzeżem, było trochę górek, ale nie na tyle dużych, żeby je nazwać choćby "uciążliwymi". Niepokoiły zbierające się chmury i w końcu stało się to, co stać musiało - z góry poleciało trochę wody. Ubraliśmy się i nacisnęliśmy na pedały.
Chwilę później, przy jakimś przepakowaniu, z sakwy wysunęła się puszka piwa i uderzyła w przednią zębatkę. W dalszym ciągu mieliśmy puszkę piwa, tyle że teraz już dziurawą, nastąpił zatem przymusowy postój, by tyle dobra się nie zmarnowało. Gdy ruszyliśmy, z niepokojem co chwilę patrzyliśmy w niebo; szczególnie niemile wyglądała duża chmura, znajdujaca się z tyłu i przemieszczająca się nad wodą, która wyglądała, jakby miała nieodpartą ochotę wyczyścić wszystko, co może być choć trochę brudne. Na jednym z parkingów zaczęło kropić. Wyszedłem kawałek wydeptaną ścieżką na "punkt widokowy" i obserwowałem zbliżającą się wyraźnie chmurę. Deszcz zaczynał padać coraz mocniej, rozważaliśmy ukrycie się pod dachem i przeczekanie, w końcu przemieszczało się to szybko, ale zdecydowaliśmy jednak ruszyć. Wypchnęliśmy się na drogę i poczęliśmy powoli odsuwać się od goniącej nas chmury, o dziwo, w coraz to większym deszczu. I wtedy zauważyliśmy: patrzyliśmy i szukaliśmy deszczu w kierunku, z którego przyjechaliśmy, a tymczasem deszcz zaszedł nas od tyłu. Spore chmurzyska nie dawały nawet nadziei na to, że ukrywanie się ma sens, więc ruszyliśmy przed siebie.
Deszcz padał. Spokojnie i konsekwentnie moczył nas, jakby wiedział, że cierpliwość popłaca. Było ciepło, więc ubieranie się nie miało większego sensu, chociaż czuliśmy, że wszystko pod spodem zaczyna się robić coraz bardziej wilgotne; po chwili jazdy założyłem jednak bluzę. Czekał nas jeszcze spory podjazd w kierunku skrzyżowania z szóstką, na podjeździe zacząłem dla zabawy wylewać wodę z pokrowców na rękawiczki. Przy skrzyżowaniu stało kilka autobusów, a deszcz o dziwo nie przestawał padać. Ruszyliśmy zatem w wyraźnie zwiększonym już ruchu, w tłumie TIRów, autobusów i camperów; od pewnego momentu z naprzeciwka zaczęły nadjeżdżać kolumny wojskowych pojazdów. Jeśli wierzyć mapie, czekał nas podjazd na niewielki płaskowyż. Podjazd był taki, jaki mógł być: mokry i irytujący, bo nastrój dookoła jakoś nie zachwycał: szczyty pochowały się za mgłą, nie było na co patrzeć. Po chwili jazdy po względnie płaskim nastąpił długi zjazd, dobrze, że było względnie ciepło i nie wymroziło nas aż tak bardzo.
W jednej z napotkanych wiosek zrobiliśmy przystanek na... przystanku. Hipcia zmieniła rękawiczki, dorzuciła pod spód softshella, ja również założyłem go i... w przypływie impulsu wywołanego wszechobecną wilgocią, dałem się skusić na zimowe rękawiczki. Dlaczego?! Dlaczego nie zastanowiłem się, że zwykłe, rowerowe, ciepłe, będą dla mnie w zupełności wystarczające?! Refleksja miała jednak nadejść dopiero kolejnego dnia. Tymczasem musieliśmy jednak wychynąć spod dachu i oddać się działaniu niszczących suchość kropli. Oddać się z ulgą, należy podkreślić, bo stanie pod przystankiem było oczywiście dużo chłodniejsze niż jazda w deszczu.
W napotkanym miasteczku (Setermoen) robimy zakupy w sporym Coopie (jeden z ichniejszych marketów), po czym próbuję kupić kartusz, żeby na wszelki wypadek mieć możliwość zrobienia herbaty. Niestety, w sklepach nie ma, a na stacji mają tylko nakłuwane, nie gwintowane.
Po dłuższej jeździe i sporym przekroczeniu dziennej normy, zasugerowałem możliwie szybkie schowanie się i dosuszenie tego, co możliwe, w końcu czy miało sens pchanie się jeszcze godzinę do przodu, gdyby jutro również padało? Po chwili poszukiwania znaleźliśmy coś. Hipcia chciała tuż nad rzeką, ale widząc, że drzewa stoją sobie radośnie w wodzie, szybko wyobraziłem sobie, co się stanie, jeśli poziom rzeki podniesie się o kilka centymetrów. Kopnęliśmy się kawałek dalej i jakąś wyjeżdżoną drogą wepchnęliśmy się w lasek, gdzie po chwili szukania ideału znaleźliśmy miejscówkę również nad rzeką, ale kilkanaście metrów wyżej jej poziomu. Miejscówkę wyposażoną w niewiarygodne ilości komarów, którym najwyraźniej wszechobecna wilgoć nie przeszkadzała w lataniu.
Na sam koniec pozostała wisienka na torcie: rozłożenie namiotu. Po odrobinie kombinowania, kilku wymruczanych pod nosem, a kilku wypowiedzianych wcale głośno słowach, efekt został osiągnięty: namiot rozbity, wnętrze suche. Spakowaliśmy wszystko do środka, wepchnęliśmy się tamże i rozpoczęliśmy szacowanie zniszczeń.
Łatwiej byłoby szacować to, co nie zostało zniszczone, bo było tego niewiele. Buty i skarpetki oczywiście tonęły w wodzie. Spodnie przeciwdeszczowe przemokły i wszystko pod spodem było naznaczone piętnem wilgoci. Kurtka również nie wytrzymała, a dzięki systematycznemu ubieraniu się, osiągnąłem piękny efekt w postaci zmoczenia wszystkich warstw. Jedynie softshell był suchawy w niektórych miejscach... chociaż być może był po prostu mniej wilgotny niż cała reszta. Mokre spodnie poszły na bok, przy okazji ujawniając, że woda płynąć w dół pleców na plecach nie poprzestała i nie dała przetrwać ani jednemu suchemu fragmentowi. Założyliśmy na siebie suchą bieliznę, wpakowaliśmy się w mokrej górze do śpiworów i zasnęliśmy.
Znowu zbudziło nas słońce. Zebraliśmy się i o 8:40 poczuliśmy asfalt pod kołami. Na dzień dobry niespodzianka: wiatr w plecy, do tego druga, trochę mniej miła: chmurzy się. Okazało się, że rozbiliśmy się w samą porę, bo zaraz nastąpiło sporo miejscowości; po chwili wjechaliśmy na spory most, na którym wiatr pchał tak, że rower chciał sam jechać zostawiając jeźdźca z tyłu.
Zjechaliśmy na parking przy niewielkiej restauracyjce i mając dwie możliwości podpytaliśmy o dalszą drogę: E06 - łagodna, ale przez ląd; 825 - górzysta, prowadząca wybrzeżem, ładniejsza. Decyzja trudna nie była, po chwili już mijaliśmy dwójkę autostopowiczów czekających na podwózkę w kierunku Lødingen i zjeżdżaliśmy z E06. Droga prowadziła wybrzeżem, było trochę górek, ale nie na tyle dużych, żeby je nazwać choćby "uciążliwymi". Niepokoiły zbierające się chmury i w końcu stało się to, co stać musiało - z góry poleciało trochę wody. Ubraliśmy się i nacisnęliśmy na pedały.
Chwilę później, przy jakimś przepakowaniu, z sakwy wysunęła się puszka piwa i uderzyła w przednią zębatkę. W dalszym ciągu mieliśmy puszkę piwa, tyle że teraz już dziurawą, nastąpił zatem przymusowy postój, by tyle dobra się nie zmarnowało. Gdy ruszyliśmy, z niepokojem co chwilę patrzyliśmy w niebo; szczególnie niemile wyglądała duża chmura, znajdujaca się z tyłu i przemieszczająca się nad wodą, która wyglądała, jakby miała nieodpartą ochotę wyczyścić wszystko, co może być choć trochę brudne. Na jednym z parkingów zaczęło kropić. Wyszedłem kawałek wydeptaną ścieżką na "punkt widokowy" i obserwowałem zbliżającą się wyraźnie chmurę. Deszcz zaczynał padać coraz mocniej, rozważaliśmy ukrycie się pod dachem i przeczekanie, w końcu przemieszczało się to szybko, ale zdecydowaliśmy jednak ruszyć. Wypchnęliśmy się na drogę i poczęliśmy powoli odsuwać się od goniącej nas chmury, o dziwo, w coraz to większym deszczu. I wtedy zauważyliśmy: patrzyliśmy i szukaliśmy deszczu w kierunku, z którego przyjechaliśmy, a tymczasem deszcz zaszedł nas od tyłu. Spore chmurzyska nie dawały nawet nadziei na to, że ukrywanie się ma sens, więc ruszyliśmy przed siebie.
Deszcz padał. Spokojnie i konsekwentnie moczył nas, jakby wiedział, że cierpliwość popłaca. Było ciepło, więc ubieranie się nie miało większego sensu, chociaż czuliśmy, że wszystko pod spodem zaczyna się robić coraz bardziej wilgotne; po chwili jazdy założyłem jednak bluzę. Czekał nas jeszcze spory podjazd w kierunku skrzyżowania z szóstką, na podjeździe zacząłem dla zabawy wylewać wodę z pokrowców na rękawiczki. Przy skrzyżowaniu stało kilka autobusów, a deszcz o dziwo nie przestawał padać. Ruszyliśmy zatem w wyraźnie zwiększonym już ruchu, w tłumie TIRów, autobusów i camperów; od pewnego momentu z naprzeciwka zaczęły nadjeżdżać kolumny wojskowych pojazdów. Jeśli wierzyć mapie, czekał nas podjazd na niewielki płaskowyż. Podjazd był taki, jaki mógł być: mokry i irytujący, bo nastrój dookoła jakoś nie zachwycał: szczyty pochowały się za mgłą, nie było na co patrzeć. Po chwili jazdy po względnie płaskim nastąpił długi zjazd, dobrze, że było względnie ciepło i nie wymroziło nas aż tak bardzo.
W jednej z napotkanych wiosek zrobiliśmy przystanek na... przystanku. Hipcia zmieniła rękawiczki, dorzuciła pod spód softshella, ja również założyłem go i... w przypływie impulsu wywołanego wszechobecną wilgocią, dałem się skusić na zimowe rękawiczki. Dlaczego?! Dlaczego nie zastanowiłem się, że zwykłe, rowerowe, ciepłe, będą dla mnie w zupełności wystarczające?! Refleksja miała jednak nadejść dopiero kolejnego dnia. Tymczasem musieliśmy jednak wychynąć spod dachu i oddać się działaniu niszczących suchość kropli. Oddać się z ulgą, należy podkreślić, bo stanie pod przystankiem było oczywiście dużo chłodniejsze niż jazda w deszczu.
W napotkanym miasteczku (Setermoen) robimy zakupy w sporym Coopie (jeden z ichniejszych marketów), po czym próbuję kupić kartusz, żeby na wszelki wypadek mieć możliwość zrobienia herbaty. Niestety, w sklepach nie ma, a na stacji mają tylko nakłuwane, nie gwintowane.
Po dłuższej jeździe i sporym przekroczeniu dziennej normy, zasugerowałem możliwie szybkie schowanie się i dosuszenie tego, co możliwe, w końcu czy miało sens pchanie się jeszcze godzinę do przodu, gdyby jutro również padało? Po chwili poszukiwania znaleźliśmy coś. Hipcia chciała tuż nad rzeką, ale widząc, że drzewa stoją sobie radośnie w wodzie, szybko wyobraziłem sobie, co się stanie, jeśli poziom rzeki podniesie się o kilka centymetrów. Kopnęliśmy się kawałek dalej i jakąś wyjeżdżoną drogą wepchnęliśmy się w lasek, gdzie po chwili szukania ideału znaleźliśmy miejscówkę również nad rzeką, ale kilkanaście metrów wyżej jej poziomu. Miejscówkę wyposażoną w niewiarygodne ilości komarów, którym najwyraźniej wszechobecna wilgoć nie przeszkadzała w lataniu.
Na sam koniec pozostała wisienka na torcie: rozłożenie namiotu. Po odrobinie kombinowania, kilku wymruczanych pod nosem, a kilku wypowiedzianych wcale głośno słowach, efekt został osiągnięty: namiot rozbity, wnętrze suche. Spakowaliśmy wszystko do środka, wepchnęliśmy się tamże i rozpoczęliśmy szacowanie zniszczeń.
Łatwiej byłoby szacować to, co nie zostało zniszczone, bo było tego niewiele. Buty i skarpetki oczywiście tonęły w wodzie. Spodnie przeciwdeszczowe przemokły i wszystko pod spodem było naznaczone piętnem wilgoci. Kurtka również nie wytrzymała, a dzięki systematycznemu ubieraniu się, osiągnąłem piękny efekt w postaci zmoczenia wszystkich warstw. Jedynie softshell był suchawy w niektórych miejscach... chociaż być może był po prostu mniej wilgotny niż cała reszta. Mokre spodnie poszły na bok, przy okazji ujawniając, że woda płynąć w dół pleców na plecach nie poprzestała i nie dała przetrwać ani jednemu suchemu fragmentowi. Założyliśmy na siebie suchą bieliznę, wpakowaliśmy się w mokrej górze do śpiworów i zasnęliśmy.
- DST 136.10km
- Czas 09:16
- VAVG 14.69km/h
- VMAX 52.37km/h
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Kartusz,
1) w starożytnym Egipcie owalna ramka, w którą wpisywano najważniejsze imiona królewskie, np. Syn Re, Król Górnego i Dolnego Egiptu. Jej kształt (wydłużony i zaokrąglony) pochodzi od magicznego znaku, wyobrażającego pieczęć umieszczoną w pętli ze sznura (znaczenie "wszystko, co okala Słońce").
2) motyw dekoracyjny w architekturze i rzemiośle artystycznym w formie obramowania tarczy herbowej lub inskrypcji, powszechny w nowożytnej sztuce europejskiej, wykonywany z różnych materiałów.
Pytanie: Jaki jest związek kartusza (nakłuwanego lub gwintowanego) z możliwością zrobienia herbaty??? yurek55 - 18:49 sobota, 22 czerwca 2013 | linkuj
1) w starożytnym Egipcie owalna ramka, w którą wpisywano najważniejsze imiona królewskie, np. Syn Re, Król Górnego i Dolnego Egiptu. Jej kształt (wydłużony i zaokrąglony) pochodzi od magicznego znaku, wyobrażającego pieczęć umieszczoną w pętli ze sznura (znaczenie "wszystko, co okala Słońce").
2) motyw dekoracyjny w architekturze i rzemiośle artystycznym w formie obramowania tarczy herbowej lub inskrypcji, powszechny w nowożytnej sztuce europejskiej, wykonywany z różnych materiałów.
Pytanie: Jaki jest związek kartusza (nakłuwanego lub gwintowanego) z możliwością zrobienia herbaty??? yurek55 - 18:49 sobota, 22 czerwca 2013 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!