Sobota, 8 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (10)
Rozdział 10: Ludzka suszarka
Nad ranem deszczowi się znudziło i poszedł sobie. Cisza w namiocie, po całej nocy kapania, brzmiała jak zapowiedź spokojnego dnia. Ale czy taki miał być?
Przede wszystkim rzeczy: nie zdarzyło nam się do tej pory kłaść się spać w takiej sytuacji, nawet poprzedni deszcz tej wyprawy skończył na tyle wcześnie, że rozbijaliśmy obóz już na sucho, zresztą tamten miał niewiele wspólnego z wczorajszą ulewą. Patent z suszeniem rzeczy na sobie poznaliśmy dopiero przed wyprawą, czytając książkę o zimowym biwakowaniu; pomysł na wkładanie wszystkiego do środka, żeby było ciepłe, stosowaliśmy już od kilku dni. Bez zaskoczenia więc odkryliśmy skuteczność naszych suszarek: i śpiwory, i rzeczy były suche. Pozostała kwestia dołu, bo on leżał mokry obok, w czymś kapiącym nie chcieliśmy się kłaść. Założyliśmy co mokre na siebie i wyleźliśmy na zewnątrz. Nie padało, albo lekko jeszcze kropiło, ciężko było to odróżnić od kropel spadających sporadycznie z rozpostartych nad nami drzew. Komarów też było jakby mniej. Pakowanie odbyło się więc w spokojniejszej atmosferze niż rozpakowywanie, a po chwili brnęliśmy przez wysoką trawę w kierunku asfaltu.
Droga prowadziła pagórkami. Miejscami już zaczynała wysychać. Ruch nie zmniejszył się, a z naprzeciwka nacierało jeszcze więcej wojskowych transportów niż dzień wcześniej. Tym razem jechał jakiś ciężki sprzęt, po tym, jak zażartowaliśmy, że jeszcze czołgów nie było, przejechały na naczepie dwa czołgi, stanowiąc doskonałe uzupełnienie do dwóch helikopterów, które przeleciały nad nami, gdy zwijaliśmy obozowisko. W miejscu, w którym zrobiliśmy sobie przystanek, w leśną drogę skręcił samochód z przyczepką i antenami, wysiadła z niego dziewczyna z karabinem, kierowca tymczasem schował "radiostację" w krzakach.
Pogoda była raczej znośna, ale nie napawała optymizmem. Trochę postraszyło deszczem, cieżkie chmury nadal przesuwały się po niebie, ale po chwili mogliśmy już spokojnie rozwiesić to, co było mokre, na rowerach. Droga prowadziła wzdłuż rzeki, po lewej stronie oznaczona czerwonymi strzałkami, znaczącymi chyba teren poligonu. Dojechaliśmy do sporej miejscowości, w której znajdowała się chyba szkoła wojskowa, pytam napotkanych chłopaków o kolejny sklep.
W międzyczasie suszyłem rękawiczki. Po godzinie suche były moje cienkie, potem hipciowe grube (zabrała mi jeszcze lekko wilgotne, bo że niby je rozciągnę...), potem pozostało wyzwanie najtrudniejsze - moje grube zimowe. Zrezygnowałem po dwóch godzinach, to nie miało sensu. Jak się potem okazało, te rękawiczki dosychały jeszcze dwa dni.
W końcu zaczęło się wypogadzać, jeszcze trochę kropiło, po czym zaczęło się rozchmurzać, a z góry zerknęło słońce. Zatrzymaliśmy się przy sporym centrum handlowym w Andselv (mieli duży market i kilka sklepów ubraniowych), gdzie zrobiliśmy zakupy na dwa dni. Przy okazji zerknąłem z ciekawości, widząc ich pierwszą otwartą monopolkę. Znalazłem nawet polską wódkę, nieznanego mi wytwórcy, w cenie 100 zł za 0,5l.
Dalej droga pchnęła nas na podjazd pod przełęcz na 234 m (Heia). Na podjeździe pierwszy polski akcent - flaga na motocyklu, który to zresztą motocyklista, jako jedyny z grupy, pozdrowił nas. Na przełęczy chwila przerwy na jedzenie, po czym droga w dół. Niestety, zjazd nie był idealny, nie szło sobie po prostu zjechać, cały czas w górę i w dół. W końcu, na zjeździe do fiordu mijamy wysypisko śmieci, kryte siatką (w której tkwiło na wieki kilka zbyt ambitnych ptaków). Przed fiordem wybieramy rowerówkę, ale tylko na chwilę; potem jezdnią dojeżdżamy do Nordkjosbotn. Tam mijamy się z kolejnym już sakwiarzem, po czym następuje kolejna chwila przerwy: chcemy podpytać, czy warto pchać się w drogę 868 i czekać na prom (i, w ogóle, czy kursuje on w niedziele). Taka opcja dałaby nam możliwość przejazdu drogą oznaczoną na naszej mapie jako widokowa, ale i zabrałaby 40 km z dystansu. Niestety, nie mogę spotkać nikogo, kto by coś wiedział, więc skręcamy w E06 na Altę. Od razu zrobiło się spokojnie, widocznie cały ruch leciał E08 do Tromsø.
Na samym początku pytam najpierw dwóch robotników, potem chłopaka o ten prom. Pierwsi mówią, że pływa, co dwie godziny, drugi - że wskutek burzy nie ma internetu, więc mi nie sprawdzi.
Co do pierwszych wymienionych, sytuacja wyglądała tak: podchodzę w kierunku dwóch facetów, którzy wyglądają na typowych mieszkańców tutejszej wsi. Akurat przerwałem im pracę przy przeciąganiu jakiegoś węża. Podchodzę i pytam... wita mnie płynna angielszczyzna. Po chwili podchodzi bliżej drugi z nich, z wyglądu typowy rolnik, któremu piwko od czasu do czas nie jest obce, natomiast nożyczki do wąsów to i owszem. On również włącza się po angielsku do dyskusji. A teraz wyobraźmy sobie taki obrazek w Polsce... Niestety, musimy jeszcze trochę pogonić Norwegię.
Droga jest bardzo ładna, prowadzi doliną między wysokimi, łagodymi zboczami, przez tereny rolnicze. Słońce grzeje sobie w najlepsze, akurat na tyle, żeby grzać, ale nie irytować. Po łagodnej wspinaczce następuje zjazd...i już stoimy przy skrzyżowaniu, tuż obok dwóch autostopowiczek. Najpierw kierujemy się w stronę drogi 868, ale w końcu decydujemy się trzymać pierwotnego planu i wracamy na szóstkę.
Po wycieczce brzegiem fiordu rozbijamy się przy niewielkiej odnodze, w miejscu, które aż prosi się o nocleg, zresztą, patrząc po ilości śladów po ogniskach, było to grillowe centrum okolicy. Na początku mijamy dwóch MTBowców, a potem już nie ma nikogo i możemy się spokojnie rozbić. Chmara komarów zdaje się mieć coś przeciwko, ale jesteśmy uparci: namiot udaje się porządnie odciągnąć i już po chwili, psiknąwszy offem na moskitierę (wtedy dziady trzymają się z daleka, gdy ktoś wychodzi z namiotu) siedzieliśmy w środku z widokiem na wodę. W okolicy północy widzieliśmy słońce chowające się za skałę. Pięć minut później zmieniło zdanie i wyszło już idąc w górę, z drugiej jej strony.
Nad ranem deszczowi się znudziło i poszedł sobie. Cisza w namiocie, po całej nocy kapania, brzmiała jak zapowiedź spokojnego dnia. Ale czy taki miał być?
Przede wszystkim rzeczy: nie zdarzyło nam się do tej pory kłaść się spać w takiej sytuacji, nawet poprzedni deszcz tej wyprawy skończył na tyle wcześnie, że rozbijaliśmy obóz już na sucho, zresztą tamten miał niewiele wspólnego z wczorajszą ulewą. Patent z suszeniem rzeczy na sobie poznaliśmy dopiero przed wyprawą, czytając książkę o zimowym biwakowaniu; pomysł na wkładanie wszystkiego do środka, żeby było ciepłe, stosowaliśmy już od kilku dni. Bez zaskoczenia więc odkryliśmy skuteczność naszych suszarek: i śpiwory, i rzeczy były suche. Pozostała kwestia dołu, bo on leżał mokry obok, w czymś kapiącym nie chcieliśmy się kłaść. Założyliśmy co mokre na siebie i wyleźliśmy na zewnątrz. Nie padało, albo lekko jeszcze kropiło, ciężko było to odróżnić od kropel spadających sporadycznie z rozpostartych nad nami drzew. Komarów też było jakby mniej. Pakowanie odbyło się więc w spokojniejszej atmosferze niż rozpakowywanie, a po chwili brnęliśmy przez wysoką trawę w kierunku asfaltu.
Droga prowadziła pagórkami. Miejscami już zaczynała wysychać. Ruch nie zmniejszył się, a z naprzeciwka nacierało jeszcze więcej wojskowych transportów niż dzień wcześniej. Tym razem jechał jakiś ciężki sprzęt, po tym, jak zażartowaliśmy, że jeszcze czołgów nie było, przejechały na naczepie dwa czołgi, stanowiąc doskonałe uzupełnienie do dwóch helikopterów, które przeleciały nad nami, gdy zwijaliśmy obozowisko. W miejscu, w którym zrobiliśmy sobie przystanek, w leśną drogę skręcił samochód z przyczepką i antenami, wysiadła z niego dziewczyna z karabinem, kierowca tymczasem schował "radiostację" w krzakach.
Pogoda była raczej znośna, ale nie napawała optymizmem. Trochę postraszyło deszczem, cieżkie chmury nadal przesuwały się po niebie, ale po chwili mogliśmy już spokojnie rozwiesić to, co było mokre, na rowerach. Droga prowadziła wzdłuż rzeki, po lewej stronie oznaczona czerwonymi strzałkami, znaczącymi chyba teren poligonu. Dojechaliśmy do sporej miejscowości, w której znajdowała się chyba szkoła wojskowa, pytam napotkanych chłopaków o kolejny sklep.
W międzyczasie suszyłem rękawiczki. Po godzinie suche były moje cienkie, potem hipciowe grube (zabrała mi jeszcze lekko wilgotne, bo że niby je rozciągnę...), potem pozostało wyzwanie najtrudniejsze - moje grube zimowe. Zrezygnowałem po dwóch godzinach, to nie miało sensu. Jak się potem okazało, te rękawiczki dosychały jeszcze dwa dni.
W końcu zaczęło się wypogadzać, jeszcze trochę kropiło, po czym zaczęło się rozchmurzać, a z góry zerknęło słońce. Zatrzymaliśmy się przy sporym centrum handlowym w Andselv (mieli duży market i kilka sklepów ubraniowych), gdzie zrobiliśmy zakupy na dwa dni. Przy okazji zerknąłem z ciekawości, widząc ich pierwszą otwartą monopolkę. Znalazłem nawet polską wódkę, nieznanego mi wytwórcy, w cenie 100 zł za 0,5l.
Dalej droga pchnęła nas na podjazd pod przełęcz na 234 m (Heia). Na podjeździe pierwszy polski akcent - flaga na motocyklu, który to zresztą motocyklista, jako jedyny z grupy, pozdrowił nas. Na przełęczy chwila przerwy na jedzenie, po czym droga w dół. Niestety, zjazd nie był idealny, nie szło sobie po prostu zjechać, cały czas w górę i w dół. W końcu, na zjeździe do fiordu mijamy wysypisko śmieci, kryte siatką (w której tkwiło na wieki kilka zbyt ambitnych ptaków). Przed fiordem wybieramy rowerówkę, ale tylko na chwilę; potem jezdnią dojeżdżamy do Nordkjosbotn. Tam mijamy się z kolejnym już sakwiarzem, po czym następuje kolejna chwila przerwy: chcemy podpytać, czy warto pchać się w drogę 868 i czekać na prom (i, w ogóle, czy kursuje on w niedziele). Taka opcja dałaby nam możliwość przejazdu drogą oznaczoną na naszej mapie jako widokowa, ale i zabrałaby 40 km z dystansu. Niestety, nie mogę spotkać nikogo, kto by coś wiedział, więc skręcamy w E06 na Altę. Od razu zrobiło się spokojnie, widocznie cały ruch leciał E08 do Tromsø.
Na samym początku pytam najpierw dwóch robotników, potem chłopaka o ten prom. Pierwsi mówią, że pływa, co dwie godziny, drugi - że wskutek burzy nie ma internetu, więc mi nie sprawdzi.
Co do pierwszych wymienionych, sytuacja wyglądała tak: podchodzę w kierunku dwóch facetów, którzy wyglądają na typowych mieszkańców tutejszej wsi. Akurat przerwałem im pracę przy przeciąganiu jakiegoś węża. Podchodzę i pytam... wita mnie płynna angielszczyzna. Po chwili podchodzi bliżej drugi z nich, z wyglądu typowy rolnik, któremu piwko od czasu do czas nie jest obce, natomiast nożyczki do wąsów to i owszem. On również włącza się po angielsku do dyskusji. A teraz wyobraźmy sobie taki obrazek w Polsce... Niestety, musimy jeszcze trochę pogonić Norwegię.
Droga jest bardzo ładna, prowadzi doliną między wysokimi, łagodymi zboczami, przez tereny rolnicze. Słońce grzeje sobie w najlepsze, akurat na tyle, żeby grzać, ale nie irytować. Po łagodnej wspinaczce następuje zjazd...i już stoimy przy skrzyżowaniu, tuż obok dwóch autostopowiczek. Najpierw kierujemy się w stronę drogi 868, ale w końcu decydujemy się trzymać pierwotnego planu i wracamy na szóstkę.
Po wycieczce brzegiem fiordu rozbijamy się przy niewielkiej odnodze, w miejscu, które aż prosi się o nocleg, zresztą, patrząc po ilości śladów po ogniskach, było to grillowe centrum okolicy. Na początku mijamy dwóch MTBowców, a potem już nie ma nikogo i możemy się spokojnie rozbić. Chmara komarów zdaje się mieć coś przeciwko, ale jesteśmy uparci: namiot udaje się porządnie odciągnąć i już po chwili, psiknąwszy offem na moskitierę (wtedy dziady trzymają się z daleka, gdy ktoś wychodzi z namiotu) siedzieliśmy w środku z widokiem na wodę. W okolicy północy widzieliśmy słońce chowające się za skałę. Pięć minut później zmieniło zdanie i wyszło już idąc w górę, z drugiej jej strony.
- DST 125.18km
- Czas 09:19
- VAVG 13.44km/h
- VMAX 46.63km/h
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Intrygujące są te przegrupowania armii norweskiej. Czy oni aby czegoś nie szykują...
yurek55 - 19:00 sobota, 22 czerwca 2013 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!