Wtorek, 11 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (13)
Rozdział 13: Potyczki na płaskowyżu
Noc do suchych nie należała, ale poranek już zapowiadał, że przynajmniej uda się spokojnie złożyć doschnięty miejscami już po nocnych opadach namiot. Hipcia z rana marudziła, że mogliśmy jeszcze wczoraj jechać, marudzenie wzmogło się po tym, jak dojrzała na jezdni sakwiarza, który już jechał, podczas gdy my jeszcze sie grzebaliśmy. Pogoda z kolei tylko czekała, aż się złożymy, bo po chwili zaczęło ostro padać, schowaliśmy się na moment pod drzewem, ale skoro nie przestało padać przez pięć minut, to znaczyło, że nie przestanie. Albo przestanie, ale już nam się nie chciało bezczynnie czekać.
Założywszy płaszcze na kurtki przeciwdeszczowe ruszyliśmy i po chwili minęliśmy znak obwieszczający nam pięciokilometrowy podjazd z Rafsbotn na samą górę. Rozpoczęła się wspinaczka, o tyle przyjemna, że było dość chłodno dzięki deszczowi i nie udało się nam za bardzo zgrzać. Pierwsza przełęcz miała 230 m, po płaskim kawałku, na którym stały budy lokalnych handlarzy pamiątkami z reniferów, rozpoczął się zjazd. Mijała właśnie pierwsza godzina jazdy, a deszcz ani myślał przestać. Na zjeździe zrobiło się chłodno; Hipcia miała ciepłe rękawiczki, ale ja miałem najchłodniejsze z moich długich, było na tyle chłodno, że kierownica zaczęła mi powoli odmrażać łapy. Co do diaska?! Stuknąłem w licznik, termometr pokazał dwa stopnie z kawałkiem. Jeśli do tego dodamy zjazd i deszcz, tłumaczyło to temperaturę odczuwaną na dłoniach. Po zjeździe, na który minęliśmy uśmiechniętą od ucha do ucha sakwiarkę, za jeziorem zatrzymaliśmy się, zmieniłem rękawiczki, po czym ruszyliśmy w górę. Czekało nas kolejne wzniesienie, tym razem trzysta metrów.
Deszczowi się znudziło, za to wiatr bawił się w najlepsze. Postanowiliśmy stanąć na śniadanie, na które rano, ze względu na pogodę, nie starczyło czasu. Zamelinowaliśmy się za bandą przy drodze i susząc się w słońcu, pochłonęliśmy żarcie, robiąc przy okazji pierwszą fotkę tego dnia. Wiatr wiedział, że najedzeni będziemy mieli siłę, więc wcale nie przestawał.
Z całego płaskowyżu najlepiej pamiętam widok mojego przedniego koła, tudzież tylnego koła Hipci. Wiało tak paskudnie, że w innych pozycjach niż zapartym mocno o kierownicę, nie jechało się najlepiej, do tego przejeżdżające TIRy pomagały naszym rowerom zatańczyć wskutek gwałtownych podmuchów. Widoki zresztą nie zachwycały, ot, takie jak to na płaskowyżu: pustka, jak okiem sięgnąć, pagórki, żadnych drzewek. W sumie, można było powiedzieć, że oto wreszcie jesteśmy na północy: droga puszczona pośrodku niczego, sama natura i pustka, wypełniona tylko tymi roślinami, które dają radę przeżyć w takich warunkach. Reniferom wiatr jakoś nie przeszkadzał, spotkaliśmy niewielkie stadko, które jak gdyby nigdy nic pasło się opodal drogi. Czujne były diabelstwa: póki staliśmy na asfalcie, jakieś sto metrów od nich, leżały sobie leniwie, wystarczyło jednak zrobić dwa kroki w ich stronę, a już wszystkie się podniosły i powoli zaczęły zmykać.
Po przekroczeniu szczytowego miejsca, zaczęliśmy powoli zjeżdżać w stronę Skaidi. Wiatr nieco odpuścił, więc z górki jechało się znośnie, o tyle, że momentami mogliśmy nawet nie pedałować i utrzymywać prędkość w okolicy 20 km/h. Droga tym razem wiodła w okolicy sporego potoku, przy którym zrobiliśmy sobie przerwę obiadową.
Skaidi wyrastało na zboczu góry. Z daleka widoczne było mrowie domków i tkwiący między nimi, nijak do tego nie pasujący, wielki hotel. Minęliśmy skręt na Hammerfest i ruszyliśmy nieco zaskoczeni w górę; na naszej mapie nie było, jak się okazało, ostatniego podjazdu, znowu na dwieście metrów z hakiem. Gdy uporaliśmy się z tą przeszkodą, ruszyliśmy w dół szerokiej doliny, mijając kilku sporo starszych od nas sakwiarzy i jednego kampera, którego spotkaliśmy już dwukrotnie na tej trasie. Po jakichś dwudziestu kilometrach drogi prowadzącej zjazdami i podjazdami zajechaliśmy do Olderfjordu. Spodziewaliśmy się, że miejscowość umieszczona w tak strategicznym miejscu, na skrzyżowaniu dwóch bardzo uczęszczanych dróg, będzie duża i wyposażona w jakiś sklep. Mignęło nam coś z boku, ale wyglądało na zamknięte; jedynym sporym miejscem były okolice dużego kempingu rozwalonego nad jeziorem, tam dowiedziałem się, że najbliższy sklep będzie w Honningsvåg, za 100 km.
Brak sklepu nie był dla nas ciosem, mieliśmy wszystko, czego potrzebowaliśmy, ruszyliśmy więc drogą E69 w kierunku celu naszej podróży. Jeszcze zanim wyjechaliśmy, zobaczyliśmy renifera z potężnym porożem, pasącego się przy czyimś domu. Zupełnie sie nie wzruszył, gdy stojąc kilka metrów od niego robiłem mu zdjęcia; widocznie był przyzwyczajony do dziwnych zachowań ludzi w tej okolicy.
Droga zrobiła się płaska, więc chcąc nadrobić zaległości ze średnią, ruszyliśmy z kopyta. Dobrze byłoby po całym dniu nakręcić coś w okolicach założonego planu, więc mijając całkiem niezłe miejscówki, pałowaliśmy przed siebie, ciesząc się z dobrych warunków do jazdy. Słowo "dobre" dotyczyło tylko nachylenia terenu, ponieważ asfalt był paskudny, zupełnie jakby nie była to droga przygotowana na bycie przemierzaną przez tysiące camperów rocznie. Minąwszy spory tunel zjechaliśmy sobie nad wąską odnogę fiordu, wrzynającą się głęboko w ląd. Na samym zakręcie był sobie postój, na którym stał już jeden samochód. Zwiedziliśmy teren: w krzakach nad potokiem biwakowały już dwa rowerowe namioty, wyszliśmy wyżej, pod skały, tam panował spokój, więc wróciwszy po rowery wypchnęliśmy się wysoko i na miękkim mchu rozbiliśmy się, mając przez jedno wejście widok na zatokę, z drugiej - na spory wodospad spływający ze skały. Przed snem załatwiłem jeszcze kolejne smarowanie łańcuchów. Zaczęło padać... w zasadzie sypać. Niewielkie, maleńkie okruszki gradu.
Kupiony wcześniej kartusz miał służyć tylko na wszelki wypadek, gdyby zrobiło się na tyle paskudnie, że potrzebowalibyśmy napić się herbaty. Spodziewaliśmy się, że nie będzie tak, a na pewno nie tyle, żeby go miało braknąć, więc postanowiliśmy go poużywać tyle, ile możemy, żeby nie było szkoda wydanych pieniędzy (a przy okazji, żeby nie mówić, że nie przydała się nam targana menażka). Ponieważ na zewnątrz wiało nieco, a nie mieliśmy do tej pory okazji ani konieczności, stwierdziliśmy, że zobaczymy, jak wygląda temat z gotowaniem wewnątrz. Doświadczenie powiodło się, po chwili już machaliśmy dzielnie łyżkami nad pełną menażką.
Noc do suchych nie należała, ale poranek już zapowiadał, że przynajmniej uda się spokojnie złożyć doschnięty miejscami już po nocnych opadach namiot. Hipcia z rana marudziła, że mogliśmy jeszcze wczoraj jechać, marudzenie wzmogło się po tym, jak dojrzała na jezdni sakwiarza, który już jechał, podczas gdy my jeszcze sie grzebaliśmy. Pogoda z kolei tylko czekała, aż się złożymy, bo po chwili zaczęło ostro padać, schowaliśmy się na moment pod drzewem, ale skoro nie przestało padać przez pięć minut, to znaczyło, że nie przestanie. Albo przestanie, ale już nam się nie chciało bezczynnie czekać.
Założywszy płaszcze na kurtki przeciwdeszczowe ruszyliśmy i po chwili minęliśmy znak obwieszczający nam pięciokilometrowy podjazd z Rafsbotn na samą górę. Rozpoczęła się wspinaczka, o tyle przyjemna, że było dość chłodno dzięki deszczowi i nie udało się nam za bardzo zgrzać. Pierwsza przełęcz miała 230 m, po płaskim kawałku, na którym stały budy lokalnych handlarzy pamiątkami z reniferów, rozpoczął się zjazd. Mijała właśnie pierwsza godzina jazdy, a deszcz ani myślał przestać. Na zjeździe zrobiło się chłodno; Hipcia miała ciepłe rękawiczki, ale ja miałem najchłodniejsze z moich długich, było na tyle chłodno, że kierownica zaczęła mi powoli odmrażać łapy. Co do diaska?! Stuknąłem w licznik, termometr pokazał dwa stopnie z kawałkiem. Jeśli do tego dodamy zjazd i deszcz, tłumaczyło to temperaturę odczuwaną na dłoniach. Po zjeździe, na który minęliśmy uśmiechniętą od ucha do ucha sakwiarkę, za jeziorem zatrzymaliśmy się, zmieniłem rękawiczki, po czym ruszyliśmy w górę. Czekało nas kolejne wzniesienie, tym razem trzysta metrów.
Deszczowi się znudziło, za to wiatr bawił się w najlepsze. Postanowiliśmy stanąć na śniadanie, na które rano, ze względu na pogodę, nie starczyło czasu. Zamelinowaliśmy się za bandą przy drodze i susząc się w słońcu, pochłonęliśmy żarcie, robiąc przy okazji pierwszą fotkę tego dnia. Wiatr wiedział, że najedzeni będziemy mieli siłę, więc wcale nie przestawał.
Z całego płaskowyżu najlepiej pamiętam widok mojego przedniego koła, tudzież tylnego koła Hipci. Wiało tak paskudnie, że w innych pozycjach niż zapartym mocno o kierownicę, nie jechało się najlepiej, do tego przejeżdżające TIRy pomagały naszym rowerom zatańczyć wskutek gwałtownych podmuchów. Widoki zresztą nie zachwycały, ot, takie jak to na płaskowyżu: pustka, jak okiem sięgnąć, pagórki, żadnych drzewek. W sumie, można było powiedzieć, że oto wreszcie jesteśmy na północy: droga puszczona pośrodku niczego, sama natura i pustka, wypełniona tylko tymi roślinami, które dają radę przeżyć w takich warunkach. Reniferom wiatr jakoś nie przeszkadzał, spotkaliśmy niewielkie stadko, które jak gdyby nigdy nic pasło się opodal drogi. Czujne były diabelstwa: póki staliśmy na asfalcie, jakieś sto metrów od nich, leżały sobie leniwie, wystarczyło jednak zrobić dwa kroki w ich stronę, a już wszystkie się podniosły i powoli zaczęły zmykać.
Po przekroczeniu szczytowego miejsca, zaczęliśmy powoli zjeżdżać w stronę Skaidi. Wiatr nieco odpuścił, więc z górki jechało się znośnie, o tyle, że momentami mogliśmy nawet nie pedałować i utrzymywać prędkość w okolicy 20 km/h. Droga tym razem wiodła w okolicy sporego potoku, przy którym zrobiliśmy sobie przerwę obiadową.
Skaidi wyrastało na zboczu góry. Z daleka widoczne było mrowie domków i tkwiący między nimi, nijak do tego nie pasujący, wielki hotel. Minęliśmy skręt na Hammerfest i ruszyliśmy nieco zaskoczeni w górę; na naszej mapie nie było, jak się okazało, ostatniego podjazdu, znowu na dwieście metrów z hakiem. Gdy uporaliśmy się z tą przeszkodą, ruszyliśmy w dół szerokiej doliny, mijając kilku sporo starszych od nas sakwiarzy i jednego kampera, którego spotkaliśmy już dwukrotnie na tej trasie. Po jakichś dwudziestu kilometrach drogi prowadzącej zjazdami i podjazdami zajechaliśmy do Olderfjordu. Spodziewaliśmy się, że miejscowość umieszczona w tak strategicznym miejscu, na skrzyżowaniu dwóch bardzo uczęszczanych dróg, będzie duża i wyposażona w jakiś sklep. Mignęło nam coś z boku, ale wyglądało na zamknięte; jedynym sporym miejscem były okolice dużego kempingu rozwalonego nad jeziorem, tam dowiedziałem się, że najbliższy sklep będzie w Honningsvåg, za 100 km.
Brak sklepu nie był dla nas ciosem, mieliśmy wszystko, czego potrzebowaliśmy, ruszyliśmy więc drogą E69 w kierunku celu naszej podróży. Jeszcze zanim wyjechaliśmy, zobaczyliśmy renifera z potężnym porożem, pasącego się przy czyimś domu. Zupełnie sie nie wzruszył, gdy stojąc kilka metrów od niego robiłem mu zdjęcia; widocznie był przyzwyczajony do dziwnych zachowań ludzi w tej okolicy.
Droga zrobiła się płaska, więc chcąc nadrobić zaległości ze średnią, ruszyliśmy z kopyta. Dobrze byłoby po całym dniu nakręcić coś w okolicach założonego planu, więc mijając całkiem niezłe miejscówki, pałowaliśmy przed siebie, ciesząc się z dobrych warunków do jazdy. Słowo "dobre" dotyczyło tylko nachylenia terenu, ponieważ asfalt był paskudny, zupełnie jakby nie była to droga przygotowana na bycie przemierzaną przez tysiące camperów rocznie. Minąwszy spory tunel zjechaliśmy sobie nad wąską odnogę fiordu, wrzynającą się głęboko w ląd. Na samym zakręcie był sobie postój, na którym stał już jeden samochód. Zwiedziliśmy teren: w krzakach nad potokiem biwakowały już dwa rowerowe namioty, wyszliśmy wyżej, pod skały, tam panował spokój, więc wróciwszy po rowery wypchnęliśmy się wysoko i na miękkim mchu rozbiliśmy się, mając przez jedno wejście widok na zatokę, z drugiej - na spory wodospad spływający ze skały. Przed snem załatwiłem jeszcze kolejne smarowanie łańcuchów. Zaczęło padać... w zasadzie sypać. Niewielkie, maleńkie okruszki gradu.
Kupiony wcześniej kartusz miał służyć tylko na wszelki wypadek, gdyby zrobiło się na tyle paskudnie, że potrzebowalibyśmy napić się herbaty. Spodziewaliśmy się, że nie będzie tak, a na pewno nie tyle, żeby go miało braknąć, więc postanowiliśmy go poużywać tyle, ile możemy, żeby nie było szkoda wydanych pieniędzy (a przy okazji, żeby nie mówić, że nie przydała się nam targana menażka). Ponieważ na zewnątrz wiało nieco, a nie mieliśmy do tej pory okazji ani konieczności, stwierdziliśmy, że zobaczymy, jak wygląda temat z gotowaniem wewnątrz. Doświadczenie powiodło się, po chwili już machaliśmy dzielnie łyżkami nad pełną menażką.
- DST 121.90km
- Czas 09:49
- VAVG 12.42km/h
- VMAX 43.67km/h
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Sklep za 100 kilometrów, brzmi nieco, hm..., przerażająco?
yurek55 - 19:19 sobota, 22 czerwca 2013 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!