Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Środa, 12 czerwca 2013 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Norwegia 2013: (14)

Rozdział 14: Na końcu Europy

Poranek był bardziej wietrzny niż wieczór. Bez zbędnej zwłoki spakowaliśmy rowery i ruszyliśmy w dół, zielonego, widzianego wczoraj namiotu już nie było. Droga prowadziła brzegiem, miejscami wyciosana w skale, po prawej mieliśmy barierkę i spory spad prosto do wody. Wiatr nie przeszkadzał, wiał z boku. Po płaskim kawałku droga wskoczyła w ląd i dostaliśmy kilka dłuższych podjazdów i okazję do obserwowania wielu reniferów. Gdy dojechaliśmy do wyższych szczytów, droga zawinęła dookoła małej zatoczki i schowała się pod ziemię. Nordkapptunellen. Siedem kilometrów i ponad dwieście metrów pod wodą, tak nisko jeszcze nie byliśmy. Po drodze ostrzegali również przed mgłą, ale takowej nie było. Na dzień dobry - trzy kilometry dziewięcioprocentowego zjazdu, kawałek po płaskim i do góry - wspinaczka pod, jak się okazało, 10%. Trzy kilometry takiego pchania się pod górę potrafi nieźle rozgrzać, więc ze dwa czy trzy razy stawaliśmy na chwilę odsapnięcia i schłodzenia się.

Gdy już, po dłuższej chwili, wychynęliśmy po drugiej stronie, przywitała nas postojówka, na której udało mi się ustalić, że jedyny sklep na tej drodze jest w Honningsvåg. W ubikacji po raz pierwszy od promu na Lofoty widzę się w lustrze - dopiero po tygodniu widać, ile włosów na paszczy przybywa w siedem dni.

Ciągle jest raczej chłodno i pochmurno. Minąwszy kilku sakwiarzy ładujemy się do Honningsvåg; brzydkiego miasteczka położonego tuż nad wodą. Olbrzymia REMA1000 stała tuż przy drodze, więc zjechaliśmy sobie na większe zakupy i coś w rodzaju obiadu. Pchnęliśmy się dalej. Od czasu do czasu kropił deszcz, droga prowadziła w głąb lądu. Na napotkanym kempingu pytam o szlak na Knivskjellodden, dowiaduję się, że start i cały szlak są przyzwoicie oznaczone, ale rowerem tam nie dojedziemy. Ciekawe, czy uda się go tam dopchać?

Po chwili czeka na nas ośmioprocentowy podjazd. Mijają nas kampery, a my powoli pchamy się w górę, im wyżej, tym silniej wiało, przy niewielkim toi-toi ubieramy się (rękawiczki, ochraniacze na buty) schowani przed wiatrem. Po chwili, decydujemy się też założyć na twarz dodatkowe Buffy; przy skrzyżowaniu za sporym, jak się okazało zjazdem, mijamy dwójkę sakwiarzy życzących nam powodzenia. Z tego miejsca zaczynamy się drapać na 300 m. Nie wiedziałem, jak wygląda ukształtowanie terenu, a czytałem sporo o sakruckim podjeździe pod Nordkapp, bałem się więc, że z tego paskudztwa zjedziemy gdzieś w dół i będziemy musieli się drapać jeszcze raz. Wyprzedzeni przez jednego sakwiarza, który mknął, jakby zostawił włączone żelazko, w końcu docieramy na sam szczyt, nieco zdziwieni, że to już, to właśnie był ten podjazd-legenda, niszczyciel morale.

Po chwili widzimy szlak na Knivskjellodden. Zaczyna padać, na razie lekko. W oddali widać już kulisty kształt, gdy podjechaliśmy bliżej, okazało się, że było to chyba jakieś obserwatorium, położone na pobliskim wzniesieniu. Kilkaset metrów przed końcem drogi zatrzymuje się przy nas auto wypełnione czwórką starszych Duńczyków. Życzą nam powodzenia, mówiąc, że cztery lata sami pokonali tę trasę.

Pod bramki wjazdowe dojeżdżamy równocześnie z nimi. Oni płacą, my, mimo że wiemy, że mamy wjazd za darmo (dodatkowo potwierdzili nam to Duńczycy), podchodzimy dla porządku do bramki. "Wy nie płacicie." - usłyszeliśmy "Podróżujecie pewnie już dość długo, zasłużyliście! Zapraszam!".

Po takiej zachęcie pchnęliśmy się dalej, objechaliśmy dookoła niewielki budyneczek i zajechaliśmy prosto pod globusik. Akurat deszcz się rozpędzał, więc popatrzyliśmy sobie trochę na wodę, strzeliliśmy kilka fotek (przy okazji ktoś zrobił nam wspólne zdjęcie) i zrelaksowani, z poczuciem dobrze wykonanej roboty, zabunkrowaliśmy się z tyłu cokolu, pijąc piwo, jedyną słuszną markę: Arctic Beer. No co? Rzadko ma się okazję opróżnić puszkę w takim miejscu!

Z tyłu zrobiło się gwarno. Nadciągnęło kilka motorów, a gdzieś niewysoko nad naszymi głowami rozległ się język przypominający nieustannie wypowiedzenie wojny. Oho, przyjechali Niemcy. Podnieśliśmy się i zabraliśmy rowery. Akurat przestało padać, wyglądnęło słońce, zrobiliśmy jeszcze kilka fotek i zmyliśmy się czym prędzej, bo z budyneczku restauracji wyleciała na oko stuosobowa pielgrzymka podróżników czekających na pogodę i rozpoczął się szał na fotki pod globusikiem. A nam udało się być tam prawie zupełnie bez towarzystwa!

Przeszliśmy się jeszcze zobaczyć pobliską rzeźbę, po czym minęliśmy kasy (według kasjera nie wepchniemy rowerów na Knivskjellodden) i zauważając jeszcze trzy namioty rozbite tuż pod parkingiem pełnym camperów, ruszyliśmy z powrotem. Pozostało otwarte pytanie, które do tej pory wydawało się całkiem jasne: czy pchamy się na to K-cośtamcośtam (w codziennej mowie "Ka-dupasrupa", w moich notatkach "Knik_________" z długą krechą na końcu, nie da się ani tego wymówić, ani spisać)? Nie byliśmy już tak pewni, jak wczesniej: przylądek widzieliśmy, spacer to sześć godzin, które można przeznaczyć na jazdę... Postanowiliśmy w końcu zostać w miejscu i zastanowić się rano, kilometr przed wejściem na szlak zeszliśmy z drogi między dwa jeziora i w porywistym wietrze obadaliśmy sobie względnie schowaną od wiatru miejscówkę.

Deszcz, który do tej pory był przelotny (momentami był to deszcz ze śniegiem), teraz rozpędzał się coraz bardziej, a razem z nim wiatr. Skoro juz jednak wepchnęliśmy rowery, postanowiliśmy się rozbić. Rozbicie było najtrudniejszym, z jakim miałem do czynienia. Postawienie sypialni pod tropikiem było względnie proste, ale zaraz zmieniła się ona w wielki żagiel, nad którym nijak nie szło zapanować, do tego śledzie nie pozwalały na umieszczenie ich na tyle głęboko, żeby trzymały wszystko w kupie, w przypływie bezsilności chciałem już się zbierać; wiatr wiał na tyle silnie, że zsuwając namiot wygiął mi jedną z rurek stelaża. Po chwili pracy śledzie zostały umocnione kamieniami i w tunelu pojawiło się światełko nadziei, po kolejnej chwili już postawiony namiot był wzmacniany z narażonej na wiatr strony rządkiem możliwie dużych głazów. Odciągi, mimo że śledzie tkwiły nieźle, też dostały kamienne wzmocnienie. Po kolejnej chwili siedzieliśmy już w środku. Zapowiadała się głośna noc, bo wiatr ani myślał się uspokoić.
  • DST 113.71km
  • Czas 09:55
  • VAVG 11.47km/h
  • VMAX 61.00km/h
  • Sprzęt Zenon

Komentarze
Prędkość maksymalna też robi wrażenie
yurek55
- 20:39 niedziela, 23 czerwca 2013 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl