Czwartek, 13 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (15)
Rozdział 15: Poziome i pionowe kreski na ośmioprocentowym zjeździe
Noc była taka, jak się zapowiadała: niespokojna. Mimo że namiot był porządnie zabezpieczony, mocniejsze podmuchy przeszkadzały spać, kilka razy zrywałem się, mając wrażenie, że tropik zerwał się z zabezpieczenia. Kładąc się spać wieczorem nie chciało mi się przebierać, wskutek czego zaległem w kurtce, bluzie i koszulce. Rano, zmarznięty nieco, zdałem sobie sprawę z tego, że noc byłaby cieplejsza, gdybym jednak zamienił bluzę z koszulką na ciepłą bieliznę.
Było nam chłodno, więc nie chciało się w ogóle wyściubiać nosa na zewnątrz. Hipcia nie dała się nabrać na sztuczkę pt. "Zdobyliśmy Nordkapp, zasłużyliśmy na odpoczynek" i zarządziła pobudkę. Przegadaliśmy temat Knivskjellodden i ustaliliśmy, że będzie to sześć godzin marszu, w paskudnych butach (moje bloki się już nie odkręcają), po górskim terenie i ubraniu nieprzygotowanym do marszu w takiej pogodzie (przy tym obuwiu nie dalibyśmy rady utrzymać tempa, które trzymamy w normalnych butach do wędrówek). Te akurat argumenty nie były ważkie. Mocnym był tylko pierwszy: sześć godzin straty na spacer, tylko po to, żeby wyleźć kilkanaście metrów dalej, niż byliśmy wczoraj. A sześć godzin to jednak spory kawałek do przejechania na rowerze i więcej odwiedzonych miejsc, niż jedno z jednostajnym widokiem na morze. Zatem nie idziemy, ruszamy w dół; gdybyśmy przegadali to wczoraj, mielibyśmy nocleg niżej, bez wiatru i nad jeziorkiem... ale co to za nocleg? W końcu cztery kilometry od Nordkapp to coś, co brzmi lepiej niż "zjechaliśmy sobie na dół po wszystkim".
Zebraliśmy się sprawnie, wypchnęliśmy się na drogę nieco mniej sprawnie i ruszyliśmy, w wietrze i deszczu. Na zjeździe jest jeszcze paskudniej, deszcz pada głównie poziomo i zacina w twarz, odcinając możliwość pełnego widzenia. Ruchu na szczęście nie było i mogliśmy walić sobie środkiem jezdni nie przejmując się zbytnio niczym poza tym, żeby trafić rowerem między skały a barierkę. Wiatr zadania nie ułatwiał, odpychał od prawej krawędzi i spychał do środka. Gdy zrobiło się już spokojnie, minęliśmy dwójkę sakwiarzy, która właśnie pchała się do góry, czekał nas jeszcze kawałek zjazdu i już byliśmy całkiem niedaleko Honningsvåg.
Jechało się zupełnie inaczej niż do tej pory. Świadomość, że to już po wszystkim, że teraz już tylko droga na lotnisko, odbierała motywację i zachęcała do tego, żeby położyć się gdzieś na boku, zamiast odwalać rzemieślniczo kolejne kilometry.
W Honningsvåg zrobiliśmy kolejne zakupy, tym razem na dwa i pół dnia, chcieliśmy bowiem wyskoczyć na drogę 889, korzystając z jednego nadrobionego dnia. Pytam ludzi o to, jak ona prowadzi, mylę nawet Francuzów z Norwegami, nikt nic nie wie. Dwójka sakwiarzy, z którymi zagadaliśmy, też niewiele wiedziała; właśnie przylecieli i jechali autobusem na Nordkapp, zaczynając stamtąd. Zaczynać z samej góry? Trochę oszustwo...
Za miastem deszcz pada coraz mniej, od dłuższej już chwili dla odmiany padając pionowo. Chwilę potem musieliśmy jeszcze przebrnąć przez ostatni nieprzyjemny dziś moment: tunel prowadzący z powrotem na kontynent. Kilka dni wcześniej dyskutowaliśmy o tym, czy różnica między dziewięcio a dziesięcioprocentowym podjazdem jest odczuwalna. Okazało się, że jest. W tę stronę jechało się przyjemniej.
W końcu następują momenty, gdy można było śmiało zdjąć z siebie nieco rzeczy i jechać bez czapki. Zrobiło się jakby ludniej: więcej camperów, namiot rowerzysty rozwalony na samym środku placyku przy postoju, jeszcze wczoraj tak nie było. Do tej pory też nikt nie przystawał z aparatem robić nam fotki, coś dziwnego się stało - wielkie święto, że dojechaliśmy i wszyscy jadą nam pogratulować?!
Deszcz przeszedł w mżawkę, asfalt zaczynał robić się suchy. Hipcia wyszperała fajne miejsce na jednym z zakrętów, schowane za głazami od drogi. Zrobiliśmy tylko 109 km, nie mogłem oprzeć się i musiałem jej podokuczać, że powoli już wymięka. Rozbiliśmy się porządnie na mchu i zapakowaliśmy do środka. Zapowiadała się ciepła noc.
Noc była taka, jak się zapowiadała: niespokojna. Mimo że namiot był porządnie zabezpieczony, mocniejsze podmuchy przeszkadzały spać, kilka razy zrywałem się, mając wrażenie, że tropik zerwał się z zabezpieczenia. Kładąc się spać wieczorem nie chciało mi się przebierać, wskutek czego zaległem w kurtce, bluzie i koszulce. Rano, zmarznięty nieco, zdałem sobie sprawę z tego, że noc byłaby cieplejsza, gdybym jednak zamienił bluzę z koszulką na ciepłą bieliznę.
Było nam chłodno, więc nie chciało się w ogóle wyściubiać nosa na zewnątrz. Hipcia nie dała się nabrać na sztuczkę pt. "Zdobyliśmy Nordkapp, zasłużyliśmy na odpoczynek" i zarządziła pobudkę. Przegadaliśmy temat Knivskjellodden i ustaliliśmy, że będzie to sześć godzin marszu, w paskudnych butach (moje bloki się już nie odkręcają), po górskim terenie i ubraniu nieprzygotowanym do marszu w takiej pogodzie (przy tym obuwiu nie dalibyśmy rady utrzymać tempa, które trzymamy w normalnych butach do wędrówek). Te akurat argumenty nie były ważkie. Mocnym był tylko pierwszy: sześć godzin straty na spacer, tylko po to, żeby wyleźć kilkanaście metrów dalej, niż byliśmy wczoraj. A sześć godzin to jednak spory kawałek do przejechania na rowerze i więcej odwiedzonych miejsc, niż jedno z jednostajnym widokiem na morze. Zatem nie idziemy, ruszamy w dół; gdybyśmy przegadali to wczoraj, mielibyśmy nocleg niżej, bez wiatru i nad jeziorkiem... ale co to za nocleg? W końcu cztery kilometry od Nordkapp to coś, co brzmi lepiej niż "zjechaliśmy sobie na dół po wszystkim".
Zebraliśmy się sprawnie, wypchnęliśmy się na drogę nieco mniej sprawnie i ruszyliśmy, w wietrze i deszczu. Na zjeździe jest jeszcze paskudniej, deszcz pada głównie poziomo i zacina w twarz, odcinając możliwość pełnego widzenia. Ruchu na szczęście nie było i mogliśmy walić sobie środkiem jezdni nie przejmując się zbytnio niczym poza tym, żeby trafić rowerem między skały a barierkę. Wiatr zadania nie ułatwiał, odpychał od prawej krawędzi i spychał do środka. Gdy zrobiło się już spokojnie, minęliśmy dwójkę sakwiarzy, która właśnie pchała się do góry, czekał nas jeszcze kawałek zjazdu i już byliśmy całkiem niedaleko Honningsvåg.
Jechało się zupełnie inaczej niż do tej pory. Świadomość, że to już po wszystkim, że teraz już tylko droga na lotnisko, odbierała motywację i zachęcała do tego, żeby położyć się gdzieś na boku, zamiast odwalać rzemieślniczo kolejne kilometry.
W Honningsvåg zrobiliśmy kolejne zakupy, tym razem na dwa i pół dnia, chcieliśmy bowiem wyskoczyć na drogę 889, korzystając z jednego nadrobionego dnia. Pytam ludzi o to, jak ona prowadzi, mylę nawet Francuzów z Norwegami, nikt nic nie wie. Dwójka sakwiarzy, z którymi zagadaliśmy, też niewiele wiedziała; właśnie przylecieli i jechali autobusem na Nordkapp, zaczynając stamtąd. Zaczynać z samej góry? Trochę oszustwo...
Za miastem deszcz pada coraz mniej, od dłuższej już chwili dla odmiany padając pionowo. Chwilę potem musieliśmy jeszcze przebrnąć przez ostatni nieprzyjemny dziś moment: tunel prowadzący z powrotem na kontynent. Kilka dni wcześniej dyskutowaliśmy o tym, czy różnica między dziewięcio a dziesięcioprocentowym podjazdem jest odczuwalna. Okazało się, że jest. W tę stronę jechało się przyjemniej.
W końcu następują momenty, gdy można było śmiało zdjąć z siebie nieco rzeczy i jechać bez czapki. Zrobiło się jakby ludniej: więcej camperów, namiot rowerzysty rozwalony na samym środku placyku przy postoju, jeszcze wczoraj tak nie było. Do tej pory też nikt nie przystawał z aparatem robić nam fotki, coś dziwnego się stało - wielkie święto, że dojechaliśmy i wszyscy jadą nam pogratulować?!
Deszcz przeszedł w mżawkę, asfalt zaczynał robić się suchy. Hipcia wyszperała fajne miejsce na jednym z zakrętów, schowane za głazami od drogi. Zrobiliśmy tylko 109 km, nie mogłem oprzeć się i musiałem jej podokuczać, że powoli już wymięka. Rozbiliśmy się porządnie na mchu i zapakowaliśmy do środka. Zapowiadała się ciepła noc.
- DST 109.63km
- Czas 08:22
- VAVG 13.10km/h
- VMAX 62.18km/h
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!