Piątek, 14 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (16)
Rozdział 16: Na ciepło, na lekko, na długo
Pobudka była już o szóstej. O siódmej z minutami już jechaliśmy w stronę Olderfjordu, zostało nam tam kilkanaście kilometrów. Tereny miały być płaskie, więc szło idealnie. Poranek to idealny czas na gimnastykę, wiedziały o tym renifery, które wyłaziły gromadnie na asfalt, a potem uciekały przed nami, nieporadnie przebierając ślizgającymi się po jezdni kopytkami.
Dotarliśmy do skrzyżowania i odbiliśmy w prawo w 889. Tereny byłyby raczej kiepskie do szukania miejscówki na nocleg poprzedniego wieczoru, a na pewno nie było żadnej mogącej konkurować z tą ostatnią. Droga prowadziła nieco pod górę, po czym mieliśmy długi zjazd i tuż przed skrętem na Kokelv stała się Drogą Narodową. Wiatr trzymał się generalnie z tyłu pomagając nam jechać; droga wydrążona między skałami ujawniała coraz to bardziej bajeczne formy utworzone przez wychłostane wiatrem skały. W jednym z ciekawszych miejsc, z widokiem na zatokę, robimy sobie przerwę śniadaniową.
Na jednej z pętli mijamy Lillefjord, przy postoju Hipcia wyśledza trzy buszujące w krzakach renifery; dopisujemy to miejsce jako miejscówkę na nocleg, bo za jakiś czas będziemy musieli wrócić. Pozostaje tylko pytanie: kiedy zawracamy?
Droga wrzyna się w ląd i po niewielkim wzniesieniu wyrzuca nas w miasteczku Sandbukta. Zanim rozpoczęliśmy zjazd, zobaczyliśmy, że droga dalej prowadzi wysoko, prosto w góry. Zastanowiłem się nad tym, czy na pewno się nam chce i uderzyłem się w czoło, po czym zadałem sobie pytanie: po co nam sakwy? Do tego miejsca były jeszcze potrzebne, bo w każdym miejscu jeszcze teoretycznie mogliśmy mieć nocleg, ale to już była granica: dalej w stronę Havøysund już nie zabiwakujemy, bo zostanie nam do pokonania ze 150 km na ostatni dzień. Zdjęliśmy sakwy i zabierając ze sobą tylko to, co nam potrzebne do jazdy (i to, co potrzebne do wrócenia do Polski na wypadek, gdyby nastąpiło niemożliwe i ktoś zaopiekował się naszymi rzeczami), przeprawiłem się przez niewielkie upstrzone kępkami suchej trawy bajorko, po czym schowalem wszystko w zagłębieniu za sporą, charakterystyczną skałką.
Teraz, mając Havøysund czterdzieści kilometrów od siebie (drogowskaz wskazywał 37), mogliśmy pokusić się o dojechanie do samego końca. Od razu jechało się inaczej. Co prawda odciążona od przednich sakw kierownica latała mi jak głupia, ale wystarczyło kilka minut jazdy i wszystko się uspokoiło. Minęliśmy Sandbuktę, gdzie pod domami pasło się sporo reniferów. Do słońca było 19 stopni, ale chłodny wiatr nieco obniżał temperaturę.
Pierwszy podjazd jest długi, dający piękny widok na zatokę; na górzę następuje fragment wypłaszczenia, na którym dostajemy solidnie wiatrem w dziób. Nawet na zjeździe, mimo że nie należy do łagodnych, musimy pedałować, by prędkość pozostała powyżej 20 km/h, jest zdecydowanie mocniejszy niż ten, który nas żegnał przy zjeździe z okolic Nordkappu. Obserwując rozświetlone słońcem skały zjechaliśy do kolejnej zatoczki i minąwszy malutką wioskę ruszyliśmy brzegiem. Moment później spotkaliśmy ponownie dwójkę, która przedwczoraj życzyła nam powodzenia przed ostatnim podjazdem, oni sobie odpoczywali na trawie, my jechaliśmy. Asfalt się skończył, wjechaliśmy znowu w zakres robót drogowych, zrobiło się kamieniście. W końcu jednak na podjeździe wydostaliśmy się z tego miejsca i kolejnym zjazdem dotarliśmy do ładnej zatoczki, gdzie chcieliśmy zrobić przerwę. Puszka była. Pusta. Pełna została w sakwie kawałek stąd: widząc znajomy kształt nie sprawdzałem, tylko zamknąłem sakwę i tak oto dostaliśmy dodatkowy cel w dotarciu do Havøysund: piwo!
Rozpoczął się drugi podjazd, wiatr wcale nie przestał, cisnął mocno w twarz i przeszkadzał na stromych kawałkach. W końcu minęliśmy szczyt i pojechaliśmy w dół, od pewnego momentu odliczając kilometry pozostałe do celu.
Havøysund okazało się być dużym miastem, położonym częściowo na wyspie. Zajeżdżając pod sklep przekroczyliśmy sto kilometrów tego dnia; nie chciało się nam wracać, mając świadomość tego, że pozostało czterdzieści kilometrów po górkach, ale cóż, samo się przecież nie pojedzie. Przejechaliśmy przez most i... zaczęło się nawet znośnie jechać. Wiatr w plecy ułatwiał życie, w zasadzie bez naszego zainteresowania pedałowaniem wyjechaliśmy na pierwszy podjazd. Potem tylko spory zjazd w dół, z myślą o tym, żeby zasiąść na upatrzonej wcześniej miejscówce... ale nie! Ktoś tam już był. Przejechaliśmy kawałek dalej i zeszliśmy niżej między skały, tam zasłoniliśmy się od wiatru i zasiedliśmy w oślepiającym słońcu.
Nagła cisza i ciepło uspokajały i zniechęcały do aktywnośći. Dwukrotnie zdarzyło mi się już zdrzemnąć, podniesienie się stanowiło wielkie wyzwanie. Jechać jednak trzeba, teraz przed nami była wycieczka dookoła fiordu i podróż drugim, wyższym podjazdem. Tutaj również wszystko poszło zaskakująco szybko, na zjeździe do samej Sandbukty na którymś z zakrętów, gdy leciałem środkiem drogi 60 km/h dostałem mocnym podmuchem w bok. Nie było to miejsce, w którym chciałem się kłaść, bo było rozsypane trochę żwiru, ale alternatywa była jeszcze mniej zachęcająca, więc przytuliłem się do asfaltu i z ulgą wyszedłem z zakrętu.
Pod koniec zjazdu zauważyliśmy daleko chmurę, która nie wyglądała na przyjazną. Pędziła w naszą stronę dość szybko, więc gdy się już wypłaszczyło, założyliśmy szybko rzeczy przeciwdeszczowe (Hipcia pytała na początku, po co je braliśmy) i ruszyliśmy. Kilometr z hakiem, który mieliśmy pokonać do miejsca, gdzie leżał bagaż, pokonaliśmy dość wolno: z chmurą i ulewą przyszedł mocny wiatr, który uniemożliwiał osiągnięcie znośnej prędkości. Gdy zajechaliśmy w końcu pod niewielki budyneczek stojący tuż obok wejścia w ląd, schowaliśmy się na kwadrans pod dachem. Nie zanosiło się na rozpogodzenie, więc ruszyłem pod górę po sakwy, czekały mnie dwa transporty. Po pierwszym z nich zauważyłem już z dołu, że chmura przechodzi. Gdy wracałem z resztką bagażu, właśnie przestało padać. Zapakowaliśmy się i ruszyliśmy; w nagrodę po deszczu zobaczyliśmy tuż obok nas wielką tęczę.
Musieliśmy pokonać przynajmniej odcinek do Lillefjordu, żeby na kolejny dzień nocować w rozsądnej odległości od lotniska, więc jadąc dyskutowaliśmy o planie na kolejny dzień. Pierwszą przymiarką do noclegu był cypel przy drodze, równy, ale wietrzny i widoczny z daleka. Zrezygnowaliśmy, zaraz minęliśmy Lillefjord, gdzie na postoju rozłożyły się już dwie przyczepy kempingowe. Miejscówka spalona. Ruszyliśmy dalej, pod niewielkie wzniesienie. Tam weszliśmy między skały: jak jest sucho - to nierówno, jak równo, to z daleka widać, że woda po kostki. Paskudne było to, że wejście w każde tereny łączyło się ze stromym podejściem, które po dzisiejszych podjazdach było jakoś niepokojąco irytujące.
W końcu udało się wyszperać płaskie miejsce na skale z widokiem na fiord. Komary zainteresowały się nami, ale dały żyć. Na kolację zjedliśmy zupki chińskie i usnęliśmy uśpieni szumem wiejącego coraz mocniej wiatru i odgłosem padającego na namiot deszczu.
Pobudka była już o szóstej. O siódmej z minutami już jechaliśmy w stronę Olderfjordu, zostało nam tam kilkanaście kilometrów. Tereny miały być płaskie, więc szło idealnie. Poranek to idealny czas na gimnastykę, wiedziały o tym renifery, które wyłaziły gromadnie na asfalt, a potem uciekały przed nami, nieporadnie przebierając ślizgającymi się po jezdni kopytkami.
Dotarliśmy do skrzyżowania i odbiliśmy w prawo w 889. Tereny byłyby raczej kiepskie do szukania miejscówki na nocleg poprzedniego wieczoru, a na pewno nie było żadnej mogącej konkurować z tą ostatnią. Droga prowadziła nieco pod górę, po czym mieliśmy długi zjazd i tuż przed skrętem na Kokelv stała się Drogą Narodową. Wiatr trzymał się generalnie z tyłu pomagając nam jechać; droga wydrążona między skałami ujawniała coraz to bardziej bajeczne formy utworzone przez wychłostane wiatrem skały. W jednym z ciekawszych miejsc, z widokiem na zatokę, robimy sobie przerwę śniadaniową.
Na jednej z pętli mijamy Lillefjord, przy postoju Hipcia wyśledza trzy buszujące w krzakach renifery; dopisujemy to miejsce jako miejscówkę na nocleg, bo za jakiś czas będziemy musieli wrócić. Pozostaje tylko pytanie: kiedy zawracamy?
Droga wrzyna się w ląd i po niewielkim wzniesieniu wyrzuca nas w miasteczku Sandbukta. Zanim rozpoczęliśmy zjazd, zobaczyliśmy, że droga dalej prowadzi wysoko, prosto w góry. Zastanowiłem się nad tym, czy na pewno się nam chce i uderzyłem się w czoło, po czym zadałem sobie pytanie: po co nam sakwy? Do tego miejsca były jeszcze potrzebne, bo w każdym miejscu jeszcze teoretycznie mogliśmy mieć nocleg, ale to już była granica: dalej w stronę Havøysund już nie zabiwakujemy, bo zostanie nam do pokonania ze 150 km na ostatni dzień. Zdjęliśmy sakwy i zabierając ze sobą tylko to, co nam potrzebne do jazdy (i to, co potrzebne do wrócenia do Polski na wypadek, gdyby nastąpiło niemożliwe i ktoś zaopiekował się naszymi rzeczami), przeprawiłem się przez niewielkie upstrzone kępkami suchej trawy bajorko, po czym schowalem wszystko w zagłębieniu za sporą, charakterystyczną skałką.
Teraz, mając Havøysund czterdzieści kilometrów od siebie (drogowskaz wskazywał 37), mogliśmy pokusić się o dojechanie do samego końca. Od razu jechało się inaczej. Co prawda odciążona od przednich sakw kierownica latała mi jak głupia, ale wystarczyło kilka minut jazdy i wszystko się uspokoiło. Minęliśmy Sandbuktę, gdzie pod domami pasło się sporo reniferów. Do słońca było 19 stopni, ale chłodny wiatr nieco obniżał temperaturę.
Pierwszy podjazd jest długi, dający piękny widok na zatokę; na górzę następuje fragment wypłaszczenia, na którym dostajemy solidnie wiatrem w dziób. Nawet na zjeździe, mimo że nie należy do łagodnych, musimy pedałować, by prędkość pozostała powyżej 20 km/h, jest zdecydowanie mocniejszy niż ten, który nas żegnał przy zjeździe z okolic Nordkappu. Obserwując rozświetlone słońcem skały zjechaliśy do kolejnej zatoczki i minąwszy malutką wioskę ruszyliśmy brzegiem. Moment później spotkaliśmy ponownie dwójkę, która przedwczoraj życzyła nam powodzenia przed ostatnim podjazdem, oni sobie odpoczywali na trawie, my jechaliśmy. Asfalt się skończył, wjechaliśmy znowu w zakres robót drogowych, zrobiło się kamieniście. W końcu jednak na podjeździe wydostaliśmy się z tego miejsca i kolejnym zjazdem dotarliśmy do ładnej zatoczki, gdzie chcieliśmy zrobić przerwę. Puszka była. Pusta. Pełna została w sakwie kawałek stąd: widząc znajomy kształt nie sprawdzałem, tylko zamknąłem sakwę i tak oto dostaliśmy dodatkowy cel w dotarciu do Havøysund: piwo!
Rozpoczął się drugi podjazd, wiatr wcale nie przestał, cisnął mocno w twarz i przeszkadzał na stromych kawałkach. W końcu minęliśmy szczyt i pojechaliśmy w dół, od pewnego momentu odliczając kilometry pozostałe do celu.
Havøysund okazało się być dużym miastem, położonym częściowo na wyspie. Zajeżdżając pod sklep przekroczyliśmy sto kilometrów tego dnia; nie chciało się nam wracać, mając świadomość tego, że pozostało czterdzieści kilometrów po górkach, ale cóż, samo się przecież nie pojedzie. Przejechaliśmy przez most i... zaczęło się nawet znośnie jechać. Wiatr w plecy ułatwiał życie, w zasadzie bez naszego zainteresowania pedałowaniem wyjechaliśmy na pierwszy podjazd. Potem tylko spory zjazd w dół, z myślą o tym, żeby zasiąść na upatrzonej wcześniej miejscówce... ale nie! Ktoś tam już był. Przejechaliśmy kawałek dalej i zeszliśmy niżej między skały, tam zasłoniliśmy się od wiatru i zasiedliśmy w oślepiającym słońcu.
Nagła cisza i ciepło uspokajały i zniechęcały do aktywnośći. Dwukrotnie zdarzyło mi się już zdrzemnąć, podniesienie się stanowiło wielkie wyzwanie. Jechać jednak trzeba, teraz przed nami była wycieczka dookoła fiordu i podróż drugim, wyższym podjazdem. Tutaj również wszystko poszło zaskakująco szybko, na zjeździe do samej Sandbukty na którymś z zakrętów, gdy leciałem środkiem drogi 60 km/h dostałem mocnym podmuchem w bok. Nie było to miejsce, w którym chciałem się kłaść, bo było rozsypane trochę żwiru, ale alternatywa była jeszcze mniej zachęcająca, więc przytuliłem się do asfaltu i z ulgą wyszedłem z zakrętu.
Pod koniec zjazdu zauważyliśmy daleko chmurę, która nie wyglądała na przyjazną. Pędziła w naszą stronę dość szybko, więc gdy się już wypłaszczyło, założyliśmy szybko rzeczy przeciwdeszczowe (Hipcia pytała na początku, po co je braliśmy) i ruszyliśmy. Kilometr z hakiem, który mieliśmy pokonać do miejsca, gdzie leżał bagaż, pokonaliśmy dość wolno: z chmurą i ulewą przyszedł mocny wiatr, który uniemożliwiał osiągnięcie znośnej prędkości. Gdy zajechaliśmy w końcu pod niewielki budyneczek stojący tuż obok wejścia w ląd, schowaliśmy się na kwadrans pod dachem. Nie zanosiło się na rozpogodzenie, więc ruszyłem pod górę po sakwy, czekały mnie dwa transporty. Po pierwszym z nich zauważyłem już z dołu, że chmura przechodzi. Gdy wracałem z resztką bagażu, właśnie przestało padać. Zapakowaliśmy się i ruszyliśmy; w nagrodę po deszczu zobaczyliśmy tuż obok nas wielką tęczę.
Musieliśmy pokonać przynajmniej odcinek do Lillefjordu, żeby na kolejny dzień nocować w rozsądnej odległości od lotniska, więc jadąc dyskutowaliśmy o planie na kolejny dzień. Pierwszą przymiarką do noclegu był cypel przy drodze, równy, ale wietrzny i widoczny z daleka. Zrezygnowaliśmy, zaraz minęliśmy Lillefjord, gdzie na postoju rozłożyły się już dwie przyczepy kempingowe. Miejscówka spalona. Ruszyliśmy dalej, pod niewielkie wzniesienie. Tam weszliśmy między skały: jak jest sucho - to nierówno, jak równo, to z daleka widać, że woda po kostki. Paskudne było to, że wejście w każde tereny łączyło się ze stromym podejściem, które po dzisiejszych podjazdach było jakoś niepokojąco irytujące.
W końcu udało się wyszperać płaskie miejsce na skale z widokiem na fiord. Komary zainteresowały się nami, ale dały żyć. Na kolację zjedliśmy zupki chińskie i usnęliśmy uśpieni szumem wiejącego coraz mocniej wiatru i odgłosem padającego na namiot deszczu.
- DST 156.46km
- Czas 10:49
- VAVG 14.46km/h
- VMAX 64.91km/h
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!