Sobota, 15 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (17)
Rozdział 17: Przez odmieniony płaskowyż
Rano wiało i nie chciało się nam ruszać, zresztą mieliśmy tyle czasu, że pośpiech nie był wcale wskazany. Wykopaliśmy się na jezdnię dopiero o wpół do dziesiątej. Hipci było chłodno, kropił deszcz, a wiatr dawał z boku lub w twarz. Po chwili już mijaliśmy most przy skręcie na Kokelv, a stamtąd, po krótkiej wspinaczce zjechaliśmy prawie do samego Olderfjordu. Tam zrobiliśmy przerwę w sklepie z pamiątkami, dokupiliśmy magnes na lodówkę do naszej kolekcji i zaszliśmy do sąsiedniego sklepu (który okazał się otwarty).
Akurat kończyliśmy banany, gdy zaczęło padać. Starszy sakwiarz z długaśną brodą, który pakował się przy nas, schował się do sklepu, my poczekaliśmy chwilę, po czym wzruszyliśmy ramionami i pchnęliśmy się w górę w kierunku Alty. Po chwili podjazdu deszcz padać przestał, a wiatr zaczął wiać w plecy. Przełęcz na dwustu z kawałkiem osiągnęliśmy dość szybko, po czym zjechaliśmy do Skeidi, przecięliśmy zjazdem miejscowość i odbiliśmy w lewo. Po chwili zaczęliśmy się wspinać po łagodnym podjeździe, robiąc przerwę na jedzenie przy drodze.
Płaskowyż wyglądał dziś zupełnie inaczej: bez wiatru było jakoś spokojniej, przyjemniej, był czas na rozglądnięcie się, akurat spotkaliśmy dwa duże stada reniferów. Gdzieś po drodze minęliśmy niewielką tutejszą osadę domków letniskowych, dziś, ze względu na sobotę, osada żyła, pełna ludzi i samochodów. Zaraz po tym, jak osiągnęliśmy najwyższy punkt na drodze, zatrzymało nas brodate cuś. Cuś było Austriakiem, który już przez 67 dni jechał z Austrii na Nordkapp; pytał nas o miejscówki, sam planował się walnąć przy strumyku. Miejsce miał dobre, bo ukryte za mostem przed niespodziewanym wiatrem, zatem opowiedzieliśmy mu o dalszym terenie, ale wyglądał na zdecydowanego rozbić się właśnie tam.
W końcu wjechaliśmy do Alta Kommune. Do tej pory deszcz robił sobie tylko pułapki, mżąc i dwukrotnie tylko zmuszając nas do zalożenia czegoś na siebie. Teraz zaczął ostro padać, a potem lać. Na zjeździe było to zdecydowanie nieprzydatne, szczególnie niezadowolona była Hipcia, której taki deszcz niewiarygodnie przeszkadza w wyraźnym widzeniu, na szczęście, gdy już zjeżdżaliśmy z przełęczy, zaczęło się wypogadzać. Na dole, przy jeziorze Leirbotnvannet, niedaleko skrzyżowania z drogą 883, osiągnęliśmy graniczne "około 30 km" pozostałych do lotniska. Weszliśmy w las szeroką, wyjeżdżoną drogą, którą zwykle bywalcy podjeżdżali pod swój parking dla łódek i znaleźliśmy sobie wygodną, płaską polankę. Mimo że była dopiero dwudziesta, nie było sensu dalej się pchać, bo i po co? Miejsce było dobre.
Przy ostatnich kroplach deszczu rozbiliśmy namiot, przepakowaliśmy rzeczy, uzupełniając wory transportowe bagażem podręcznym, przygotowując się już na następny dzień, w międzyczasie przestało padać i wyszło słońce. Z sakwy wyciągnęliśmy ostatnie dwa piwa i spożyliśmy je sobie: jedno na zbudowanej naprędce ławce nad brzegiem, drugie już w namiocie. Tam spokojnie uzupełniliśmy dwa zaległe dni relacji w notatkach, popatrzyliśmy chwilę na poblask słońca na pobliskiej górze, które właśnie po zejściu w dół, wędrowało uparcie w górę, po czym gdzieś w okolicach północy zalegliśmy spać. Przyzwyczajeni do wygodnego, miękkiego mchu, nie mogliśmy jakoś pogodzić się z tym, że dwa centymetry pod nami jest twarda, udeptana ziemia.
Rano wiało i nie chciało się nam ruszać, zresztą mieliśmy tyle czasu, że pośpiech nie był wcale wskazany. Wykopaliśmy się na jezdnię dopiero o wpół do dziesiątej. Hipci było chłodno, kropił deszcz, a wiatr dawał z boku lub w twarz. Po chwili już mijaliśmy most przy skręcie na Kokelv, a stamtąd, po krótkiej wspinaczce zjechaliśmy prawie do samego Olderfjordu. Tam zrobiliśmy przerwę w sklepie z pamiątkami, dokupiliśmy magnes na lodówkę do naszej kolekcji i zaszliśmy do sąsiedniego sklepu (który okazał się otwarty).
Akurat kończyliśmy banany, gdy zaczęło padać. Starszy sakwiarz z długaśną brodą, który pakował się przy nas, schował się do sklepu, my poczekaliśmy chwilę, po czym wzruszyliśmy ramionami i pchnęliśmy się w górę w kierunku Alty. Po chwili podjazdu deszcz padać przestał, a wiatr zaczął wiać w plecy. Przełęcz na dwustu z kawałkiem osiągnęliśmy dość szybko, po czym zjechaliśmy do Skeidi, przecięliśmy zjazdem miejscowość i odbiliśmy w lewo. Po chwili zaczęliśmy się wspinać po łagodnym podjeździe, robiąc przerwę na jedzenie przy drodze.
Płaskowyż wyglądał dziś zupełnie inaczej: bez wiatru było jakoś spokojniej, przyjemniej, był czas na rozglądnięcie się, akurat spotkaliśmy dwa duże stada reniferów. Gdzieś po drodze minęliśmy niewielką tutejszą osadę domków letniskowych, dziś, ze względu na sobotę, osada żyła, pełna ludzi i samochodów. Zaraz po tym, jak osiągnęliśmy najwyższy punkt na drodze, zatrzymało nas brodate cuś. Cuś było Austriakiem, który już przez 67 dni jechał z Austrii na Nordkapp; pytał nas o miejscówki, sam planował się walnąć przy strumyku. Miejsce miał dobre, bo ukryte za mostem przed niespodziewanym wiatrem, zatem opowiedzieliśmy mu o dalszym terenie, ale wyglądał na zdecydowanego rozbić się właśnie tam.
W końcu wjechaliśmy do Alta Kommune. Do tej pory deszcz robił sobie tylko pułapki, mżąc i dwukrotnie tylko zmuszając nas do zalożenia czegoś na siebie. Teraz zaczął ostro padać, a potem lać. Na zjeździe było to zdecydowanie nieprzydatne, szczególnie niezadowolona była Hipcia, której taki deszcz niewiarygodnie przeszkadza w wyraźnym widzeniu, na szczęście, gdy już zjeżdżaliśmy z przełęczy, zaczęło się wypogadzać. Na dole, przy jeziorze Leirbotnvannet, niedaleko skrzyżowania z drogą 883, osiągnęliśmy graniczne "około 30 km" pozostałych do lotniska. Weszliśmy w las szeroką, wyjeżdżoną drogą, którą zwykle bywalcy podjeżdżali pod swój parking dla łódek i znaleźliśmy sobie wygodną, płaską polankę. Mimo że była dopiero dwudziesta, nie było sensu dalej się pchać, bo i po co? Miejsce było dobre.
Przy ostatnich kroplach deszczu rozbiliśmy namiot, przepakowaliśmy rzeczy, uzupełniając wory transportowe bagażem podręcznym, przygotowując się już na następny dzień, w międzyczasie przestało padać i wyszło słońce. Z sakwy wyciągnęliśmy ostatnie dwa piwa i spożyliśmy je sobie: jedno na zbudowanej naprędce ławce nad brzegiem, drugie już w namiocie. Tam spokojnie uzupełniliśmy dwa zaległe dni relacji w notatkach, popatrzyliśmy chwilę na poblask słońca na pobliskiej górze, które właśnie po zejściu w dół, wędrowało uparcie w górę, po czym gdzieś w okolicach północy zalegliśmy spać. Przyzwyczajeni do wygodnego, miękkiego mchu, nie mogliśmy jakoś pogodzić się z tym, że dwa centymetry pod nami jest twarda, udeptana ziemia.
- DST 115.54km
- Czas 08:16
- VAVG 13.98km/h
- VMAX 53.37km/h
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!