Niedziela, 16 czerwca 2013
Kategoria < 50km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (18)
Rozdział 18: Powrót do cywilizacji
Nad ranem zbudziło nas gorąco i słońce. W nocy deszcz się nie odzywał, wszystko więc było suche. Hipcia postawiła nas na nogi o ósmej, mimo że sugerowałem, że możemy sobie spokojnie, spokojnie, spokojnie poleżeć. O dziewiątej byliśmy już zebrani, po chwili pokonaliśmy krótki podjazd na ostatnią przełęcz, z której zjeżdżając minęliśmy dwóch sakwiarzy i zblokowaliśmy na zakrętach ruch kamperów. Minęliśmy Rafsbotn i spokojnie pokołowaliśy na lotnisko, robiąc jeszcze przerwę na stacji, na której zwróciłem do połowy wypełniony kartusz (babeczka jakoś była zdziwiona, ale przyjęła tłumaczenie, że do samolotu nie wezmę, a do kosza nie wyrzucę, w zeszłym roku wystarczyło proste "Czy mogę to u was zostawić?"). Zjedliśmy tam też parówkę, za polską cenę dziesięciu koron; dobrze, że nie odkryliśmy tego wcześniej, bo zapewne (analogicznie do zeszłorocznej wyprawy na Gdańsk) stałyby się one podstawią naszego żywienia.
Lotnisko w Alcie było niewielkie, sympatyczne i prawie bezludne. Zanim weszliśmy, postaliśmy jeszcze przed info o samej Alcie i pomnikiem ichniego Małysza. Potem, mając trzy godziny w zapasie, niespiesznie przebraliśmy się w ostatnie czyste koszulki, spakowaliśmy rowery, przeglądnęliśmy i uzupełniliśmy część relacji i usiłowaliśmy kupić kawę w automacie. Z jedną się udało, z drugą - straciłem pięć koron i tym samym brakło mi drobniaków, a nie chciało mi się latać i rozmieniać papierków. W międzyczasie na zewnątrz zaczęło padać. Hipcia, jak to ona, narzekała, że mogliśmy jeszcze zakręcić kawałek, bo czasu było dosyć, ale skoro już byliśmy spakowani, to nie było sensu szukać okazji na przejechanie 10 km po mieście.
Przy odprawie dostaliśmy dwa wielkie wory na rower (!), oddaliśmy wszystko, po czym w niewielkiej poczekalni postanowiliśmy zaszaleć i napić się piwa w nagrodę po podróży. Było to najdroższe nasze piwo w życiu. Po dłuższym oczekiwaniu wsiedliśmy do samolotu, wysiadka w Oslo. Tu był problem z bagażem: w tamtą stronę musieliśmy go odebrać; tu - powiedziano nam, że bagaż sam leci do Warszawy, więc odrobinę niespokojni o to ruszyliśmy w stronę ponownej odprawy (gdybyśmy to wiedzieli wcześniej, poszlibyśmy od razu w stronę wejścia dla pasażerów transferowych). Rozsiedliśmy się wygodnie i słysząc z okolic polską mowę, wcinaliśmy zakupione przed chwilą żelki i popijaliśmy piwem, równie bandycko drogim co to pite w Alcie. Po oczekiwaniu wsiedliśmy do samolotu, którego start opóźnił się przez brak jednego z członków personelu pokładowego, po czym poszybowaliśmy w powietrze.
Nad Polską za oknem zaczęło wisieć coś dziwnego, czego nie widziałem od dawna. Noc. Po wszystkich norweskich miastach, wyglądających jak wtulone we fragment niegościnnej przyrody, rozległa Warszawa, z jej szerokimi, rozświetlonymi ulicami, wyglądała jak zaraza pożerająca ziemię. Lądując zresztą doszliśmy do tego, że jest coś nie tak: jest ciemno, gorąco, śmierdzi spaliną i jest dużo ludzi - na pewno jesteśmy w piekle. Była to jednak faktycznie Warszawa.
Bagaże szczęśliwie wyjechały, tym razem, dla odmiany, rowery wyjechały pasem dla bagażu ponadwymiarowego, nie, jak rok temu, normalnym pasem bagażowym... nawet były w całości. Zebraliśmy wszystko do kupy (coś dziwnego, trzy osoby zainteresowały się tym, skąd wracamy i gdzie byliśmy), po czym zapakowaliśmy bagaże na rower i popchnęliśmy rowery w stronę wyjścia. Na wyjściu jeszcze pogadanka z taksiarzami, żartującymi, że wszystko pakujemy na rower, zamiast dać im zarobić, po czym ruszyliśmy w nocną Warszawę.
Nad ranem zbudziło nas gorąco i słońce. W nocy deszcz się nie odzywał, wszystko więc było suche. Hipcia postawiła nas na nogi o ósmej, mimo że sugerowałem, że możemy sobie spokojnie, spokojnie, spokojnie poleżeć. O dziewiątej byliśmy już zebrani, po chwili pokonaliśmy krótki podjazd na ostatnią przełęcz, z której zjeżdżając minęliśmy dwóch sakwiarzy i zblokowaliśmy na zakrętach ruch kamperów. Minęliśmy Rafsbotn i spokojnie pokołowaliśy na lotnisko, robiąc jeszcze przerwę na stacji, na której zwróciłem do połowy wypełniony kartusz (babeczka jakoś była zdziwiona, ale przyjęła tłumaczenie, że do samolotu nie wezmę, a do kosza nie wyrzucę, w zeszłym roku wystarczyło proste "Czy mogę to u was zostawić?"). Zjedliśmy tam też parówkę, za polską cenę dziesięciu koron; dobrze, że nie odkryliśmy tego wcześniej, bo zapewne (analogicznie do zeszłorocznej wyprawy na Gdańsk) stałyby się one podstawią naszego żywienia.
Lotnisko w Alcie było niewielkie, sympatyczne i prawie bezludne. Zanim weszliśmy, postaliśmy jeszcze przed info o samej Alcie i pomnikiem ichniego Małysza. Potem, mając trzy godziny w zapasie, niespiesznie przebraliśmy się w ostatnie czyste koszulki, spakowaliśmy rowery, przeglądnęliśmy i uzupełniliśmy część relacji i usiłowaliśmy kupić kawę w automacie. Z jedną się udało, z drugą - straciłem pięć koron i tym samym brakło mi drobniaków, a nie chciało mi się latać i rozmieniać papierków. W międzyczasie na zewnątrz zaczęło padać. Hipcia, jak to ona, narzekała, że mogliśmy jeszcze zakręcić kawałek, bo czasu było dosyć, ale skoro już byliśmy spakowani, to nie było sensu szukać okazji na przejechanie 10 km po mieście.
Przy odprawie dostaliśmy dwa wielkie wory na rower (!), oddaliśmy wszystko, po czym w niewielkiej poczekalni postanowiliśmy zaszaleć i napić się piwa w nagrodę po podróży. Było to najdroższe nasze piwo w życiu. Po dłuższym oczekiwaniu wsiedliśmy do samolotu, wysiadka w Oslo. Tu był problem z bagażem: w tamtą stronę musieliśmy go odebrać; tu - powiedziano nam, że bagaż sam leci do Warszawy, więc odrobinę niespokojni o to ruszyliśmy w stronę ponownej odprawy (gdybyśmy to wiedzieli wcześniej, poszlibyśmy od razu w stronę wejścia dla pasażerów transferowych). Rozsiedliśmy się wygodnie i słysząc z okolic polską mowę, wcinaliśmy zakupione przed chwilą żelki i popijaliśmy piwem, równie bandycko drogim co to pite w Alcie. Po oczekiwaniu wsiedliśmy do samolotu, którego start opóźnił się przez brak jednego z członków personelu pokładowego, po czym poszybowaliśmy w powietrze.
Nad Polską za oknem zaczęło wisieć coś dziwnego, czego nie widziałem od dawna. Noc. Po wszystkich norweskich miastach, wyglądających jak wtulone we fragment niegościnnej przyrody, rozległa Warszawa, z jej szerokimi, rozświetlonymi ulicami, wyglądała jak zaraza pożerająca ziemię. Lądując zresztą doszliśmy do tego, że jest coś nie tak: jest ciemno, gorąco, śmierdzi spaliną i jest dużo ludzi - na pewno jesteśmy w piekle. Była to jednak faktycznie Warszawa.
Bagaże szczęśliwie wyjechały, tym razem, dla odmiany, rowery wyjechały pasem dla bagażu ponadwymiarowego, nie, jak rok temu, normalnym pasem bagażowym... nawet były w całości. Zebraliśmy wszystko do kupy (coś dziwnego, trzy osoby zainteresowały się tym, skąd wracamy i gdzie byliśmy), po czym zapakowaliśmy bagaże na rower i popchnęliśmy rowery w stronę wyjścia. Na wyjściu jeszcze pogadanka z taksiarzami, żartującymi, że wszystko pakujemy na rower, zamiast dać im zarobić, po czym ruszyliśmy w nocną Warszawę.
- DST 25.91km
- Czas 01:38
- VAVG 15.86km/h
- VMAX 55.00km/h
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!