Niedziela, 7 lipca 2013
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Wietrzne gminobranie
Cała wycieczka zaczęła się od wielu niedowierzań. Pierwsze niedowierzanie miało miejsce już w sobotę wieczorem, bo nie wierzyłem, że uda nam się wstać w niedzielę rano. Rzeczywistość zweryfikowała moje plany, bo wstałem gotów do drogi o 4:45... dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z tego, która jest godzina i położyłem się spać. Gdy już wstaliśmy planowo (po budziku o 5:45 i przed tym o 6:00), nie wierzyłem, że uda nam się zebrać i wyjść zgodnie z założeniem, czyli o 6:30. Rzeczywistość ponownie zakpiła sobie ze mnie, bo zebrani, zjedzeni i gotowi do wyjścia byliśmy o 6:20 i musieliśmy siedzieć 10 minut, żeby potem nie siedzieć niepotrzebnie i nie czekać gdzie indziej. W końcu czas nadszedł i wyskoczyliśmy na asfalt.
Dygresja na boku: tak, dobrze widzisz, drogi Czytelniku. Niedziela, wstałem przed szóstą rano, a o wpół do siódmej (nadal rano!) byłem na kołach. Również w to nie wierzę, ale mam na to świadków.
Do przejechania mieliśmy tylko kawałek, poranna, zaspana Warszawa była nawet zjadliwa, a przyjemny chłód poranka orzeźwiał, ale i przypominał, że już niedługo zrobi się paskudnie i słonecznie. Powoli toczyliśmy się w kierunku Dworca Zachodniego, zajechaliśmy tam od tyłu, Bema i Tunelową, żeby bez biegania tunelami dostać się do kas IC. Tam nastąpiło moje kolejne niedowierzanie, bo przypuszczałem, że jeśli już wykonałem tyle roboty z tym całym budzeniem się i wychodzeniem z domu, to musi mieć miejsce coś, co z ironicznym uśmieszkiem spartoli nam cały plan: zakładałem, że albo wagon rowerowy w ogóle nie będzie dołączony do składu, albo okaże się, że np. limit przewożonych rowerów właśnie się wyczerpał. Ale nie! Bilety mi sprzedano, przetachaliśmy się kawałeczek na peron, zasiedliśmy w cieniu, by po chwili pożegnać wzrokiem pociąg z 7:17 do pełnego wspomnień Kołobrzegu, a za kolejne kilkanaście minut wędrować w kierunku sektora C, gdzie miał zatrzymać się wagon rowerowy.
Wagon rowerowy nadjechał i się zatrzymał. Zobaczyłem duże, rozsuwane drzwi (takie, jak w osobówkach) i pomyślałem "Niemożliwe!". Faktycznie, było to niemożliwe, rzeczone drzwi w ogóle nie otworzyły się, więc musieliśmy się zapakować przez standardowe, małe. Wewnątrz przywitał nas przewozorowerowy raj: olbrzymi, na oko dwudziestometrowy korytarz pełen wieszaków na rowery. Powiesiliśmy pojazdy i skierowaliśmy się w stronę miejscówek. W wagonie pozostawiono trzy lub cztery przedziały: na ścianach, tam, gdzie zwykle jest lustro, była wycięta dziura, tak, że każdy mógł na bieżąco sprawdzać, czy jego rower jeszcze jedzie w składzie, czy też jakiś miłośnik Veturilo wypożyczył go sobie na wieczne nieoddanie. Wspomniane dziury w ściankach prowadziły do zabawnych sytuacji, gdy ktoś patrzył w "lustro" i zamiast siebie widział jakiś obcy pysk.
Wraz z nami do przedziału zapakowała się dziewczyna wyposażona w kolorowy tatuaż przedstawiający... smoka i Son Goku. Za chwilę poszła w kimę, a my zasiedliśmy przy oknie i patrzyliśmy, jak Warszawa zostaje w tyle.
Skoro nasi bohaterowie jadą sobie właśnie w nieznane i mają przed sobą jeszcze dwie godziny jazdy, postaram się jakoś zapełnić ten czas i napiszę dwa słowa o przygotowaniach. Przygotowania dzieliły się na te standardowe, czyli nasmarowanie łańcucha, zdjęcie bagażnika (Hipci) i założenie światełka, oraz na niestandardowe, czyli założenie Hipci lemondki. Łączyło się to z wymianą mostka i kierownicy, bo oryginalna kierownica była za gruba w okolicy łączenia z mostem... Jej Wysokość bardzo protestowała, ale w końcu na odwal pozwoliła mi łaskawie działać. Trochę musiałem się napocić ale efekt końcowy został osiągnięty. Odrobinę obawiałem się, czy most dłuższy o trzy centymetry nie narobi problemów, ale Hipcia nie zgodziła się na żadne testy. Testy i regulacja po drodze, tak rzekła.
Do przygotowań należało też spakowanie wszystkiego. Do bagażu wskoczyły dwie dłuższe bluzy (na wypadek, gdybyśmy wpadli na pomysł szlajania się nocą), kilka batonów i zestaw podstawowych narzędzi, czyli klucze, łatki+łyżki+pompka oraz skuwacz. Jakoś nie potrafię się przekonać do jeżdżenia bez narzędzi, niektórzy awarię po drodze i konieczność szukania sklepu rowerowego czy też pomocy u tubylców nazywają "przygodą", ja na takie coś mówię "spieprzony wyjazd". Nie używam przy tym słowa "spieprzony".
O, słyszę, że pociąg właśnie zaczyna hamować po raz drugi. Pierwszy przystanek był w Koluszkach, po nich zaczął nas brać sen, nawet ustawiliśmy sobie budzik, niepotrzebnie, bo przed drugim hamowaniem odezwał się zew natury, a spacer po wagonie obudził nas zupełnie. Pociąg w końcu się zatrzymał, my z rowerami z gracją wydostaliśmy się z niego na niewielki, sympatyczny peron, oznaczony napisem "Piotrków Trybunalski". Była godzina 9:29.
Żeby wytoczyć się na asfalt musieliśmy przejść sto metrów, potem dwukrotnie pytałem tubylców o kierunek na Łódź, bo za pierwszym razem sugerowano mi skręt pod prąd... W końcu jednak wyjechaliśmy na znak "Łódź >", minęliśmy jedynego McDonalda w Piotrkowie i rozpoczęliśmy kierowanie się na zewnątrz. Po chwili przyjemnej jazdy jezdnią po prawej zobaczyliśmy znaki drogi rowerowej... trudno. Wskoczyliśmy, a tu przyjemna niespodzianka: droga równa, szeroka, chociaż trochę z kostki Dauna. Przejechaliśmy tak z kilometr i wróciliśmy na asfalt, opuszczając miasto drogą nr 91 na Łódź.
Drogowskaz wskazywał, że do Łodzi mamy 44 km. Nie sprawdzałem dystansów między miastami, więc trochę się zdziwiłem, że to tak blisko, ale... niby dlaczego miało być dalej? Wracając na trasę: słońce świeci i najwyraźniej się rozpędza, ale póki co jest jeszcze znośnie. Prognoza pogody się sprawdza: mamy słońce, temperaturę w okolicy 25 stopni i wiatr. Wiatr o sile ok. 5 m/s. Wiatr z północy. Jeśli ktoś nie rozwiązał jeszcze zagadki: wiatr w twarz. Wiedziałem, że tak będzie, ale... no właśnie, dobrą zagadką jest, dlaczego w ogóle zdecydowaliśmy się na tę trasę, wiedząc, że cały dzień będziemy mieli wiatr o tej sile i o tym kierunku... czyli wyjeżdżając już skazaliśmy się na wmordewind przez całą podróż. Dlaczego jednak pojechaliśmy? Pozostanie to nierozwiązaną zagadką.
Wiatr zatem sobie wieje, ale mimo to udaje się spokojnie trzymać prędkość przelotową w akceptowalnych granicach. Zmiany robimy tak, jak było umówione, co 150 sekund (wersja dla humanistów: co dwie i pół minuty). Droga początkowo wąska, po zmianie numeru na jedynkę doposaża się w szerokie pobocze, dzięki czemu możemy spokojnie jechać, nie kombinując i nie oglądając się trzysta razy przed zrobieniem zmiany. Oglądanie się i tak było zbędne, bo ruch od samego początku był znikomy. Gdy zaczął się zwiększać, po ilości reklam, które zapraszają nas do centrum handlowych w Rzgowie, wywnioskowaliśmy, że zbliżamy się do Łodzi. Po chwili, gdy już byliśmy tuż-tuż, pojawiły się rozkopy, zmiany organizacji ruchu i kupa innych dodatków, które sprawiły, że staliśmy się niepotrzebnym balastem na ograniczonych słupkami, wyznaczonych tymczasowo pasach. Na całe szczęście (dla kierowców) zaraz napotkaliśmy znak "Uć", przy którym się zatrzymaliśmy, raz, żeby zrobić fotkę, a dwa, żeby poprawić Hipci siodełko, bo coś ją udo bolało.
Uć. Miasto o najkrótszej nazwie w Polsce. Wjeżdżając już wiedzieliśmy, że chcemy je opuścić jak najszybciej, nie ze względu na samo miasto, ale ze względu na to, że po miastach bujać się nie lubimy. Powodów do opuszczenia Łódź postanowiła nam dostarczyć we własnym zakresie. Póki jeszcze był asfalt, było znośnie. O tym, że tory tramwajowe wyposażone są w wielkie asfaltowe muldy wiedziałem z mojego poprzedniego, samochodowego pobytu. O tym, że są tam ronda, takie, jak w testach na prawo jazdy: pięć wlotów, trzy pasy, tramwaje środkiem i żadnych świateł, wiedziałem również stamtąd. Po chwili jednak pojawił się buspas, a nas znaki wyrzuciły na jakiś chodnik. Pojechaliśmy sto metrów i wróciliśmy na buspas... przy okazji postraszyła nas policja, bo gdy jechalismy z buspasa prosto (bus - prosto, inni - prawo), wyprzedzili nas po chwili na błyskotece. My za skrzyżowaniem i tak zbiliśmy na chodniko-śmieszkę, ale na szczęście zatrzymali sobie tylko jakiś samochód. Dobrze, do rzeczy: dalej była sobie chodnikościeżka, która pojawiała się i znikała, w pewnym momencie pojawiła się DDR, zjechaliśmy... kocie łby! Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać. Na szczęście było tego tylko sto metrów, potem pojawiła się kostka Dauna, śmieszka prowadziła bokiem, czasem wyjeżdżając na kilkanaście metrów na chodnik, widocznie wielkim problemem było maźnięcie białą farbą, żeby toto oznaczyć na tym chodniku. W końcu jednak DDRy zniknęły i mogliśmy wrócić na asfalt i z ulgą opuścić Łódź drogą nr 14 w kierunku Łowicza.
Były okolice południa, słońce zaczynało się coraz lepiej bawić, a bidony nam wysychały. Minąwszy Sosnowiec zajechaliśmy do Strykowa, gdzie nawiedziliśmy Carrefour kupując (kultowe) zielone Powerade'y i Nestea (to jedyne było zimne). Dalej droga poprowadziła nas w stronę Głowna, gdzie przy tamtejszym jeziorze (zalewie?) niedziela w pełni: na piachu prażą się jedne ciała, drugie starają się nie utopić, a w powietrzu pachnie latem: lasem i ciepłą wodą z jeziora. Gdzieś po drodze zatankowaliśmy na CPNie tym razem dwa zimne Powerade'y (była 13:30). Słońce grzeje, wiatr wieje, my jedziemy. W zasadzie to leżymy, bo jednak lemondka bardzo pomagała. W końcu przed nami pojawił się Łowicz, który objechaliśmy obwodnicą i niemal bez przystanku wylecieliśmy na Sochaczew, narzekając, że już od chwili zniknęły drogowskazy wskazujące na coś innego niż Warszawę. A tak, mamy przypominane cały czas, że jedziemy z nieznanego w znane.
Z samej drogi do Sochaczewa pamiętam, że było gorąco, pod wiatr i że jak schodziłem ze zmiany, to obowiązkowo brałem łyk picia. A, no i jeszcze sady. Długie, niekończące się sady, przy których co chwilę stały samochody sadowników proponując świeże owoce. Bananów jednak nie mieli, więc nawet się nie zatrzymywaliśmy.
W końcu dotarliśmy do obwodnicy Sochaczewa. Zalegliśmy sobie kilkadziesiąt metrów przed skrzyżowaniem, w cieniu i zaczęliśmy lustrować mapę. Na liczniku było 130 km, do domu najkrótszą drogą było jakieś 60 km, godzina 16:00. Za tym, żeby pojechać prosto, głosowało słońce, które przełączyło się na tryb "ziemia nagrzana, więc ugotuję was z każdej strony" i nasi siatkarze, którzy o 20:00 mieli przekopać Amerykanów. Za drogą naokoło głosował Wyszogród, który zapewniał nam, że zrobimy ponad 200 km. Zostawiłem Hipcię z tym dylematem i poszedłem na stację kupić dwa litry Powerade'a, skandal, mieli tylko dwa zielone P.! Zalaliśmy bidony, zalaliśmy siebie i zdecydowaliśmy, że walimy na Wyszogród. W końcu specjalnie go dodałem do trasy, bo Hipcia bardzo go kiedyś chciała odwiedzić.
Na skrzyżowaniu skręciliśmy w "50". Na dzień dobry - zakaz dla rowerów, ale tuż obok idzie asfaltowa droga, tak, jak kiedyś, na drodze do Skierniewic. Po chwili droga jednak skręca między domki, pytamy o opcję dojazdu na Wyszogród, ale ludzie niewiele nam pomagają, znowu skręcamy do głównej i znowu idzie jakaś asfaltówka. Jedziemy chwilę, droga skręca w krzaki, więc zbadawszy drugą stronę drogi, stwierdzamy, że niech nas w dupę całują i walimy pod ten śmieszny zakaz. Zakaz kończy się wraz z obwodnicą, potem jeszcze na chwilę się pojawia, a potem jeszcze raz, w miejscu, które sugeruje, że bokiem znowu pójdzie asfaltówka. Zjechaliśmy w nią, tylko po to, żeby po dwustu metrach zobaczyć, że dalej mamy błotnistą dróżkę między polami. Mrucząc w samych superlatywach pod adresem kretyna, który wysyła rowery w krzaki i nawet nie zadba o to, żeby jakoś mogły wyjechac, przeskakujemy przez rów z rowerami na plecach, wracamy na drogę z mocnym postanowieniem, że na żadne zakazy juz nie patrzymy. Droga jest paskudna: czasem równa, ale w większości tak połatana, że jazda na leżąco daje dodatkowych wrażeń. Strach się bać jazdy szosówką! Do tego zwiększył się ruch.
Gdzieś tam między drzewami zaczęło się jechać lepiej. Wiatr na chwilę odpuścił, pozwolił nam dojechać w okolice Wisły, po czym powrócił. Przekroczywszy rzekę skręciliśmy w stronę Zakroczyma. Niby powinien być spokój, bo wiatr miał być z północy, tymczasem nadal wiał nam w ryło. Jedno się tylko zmieniło: wzmógł się ruch (powroty z weekendów?), a słońce zaczęło świecić za plecami, mogliśmy więc jechać w stronę swojego cienia. Mieliśmy przed sobą około czterdziestu kilometrów, z tego już po chwili, po jakichś piętnastu, wjechaliśmy w znane - tereny gminy Czerwińsk n. Wisłą, które odwiedziliśmy już w zeszłym roku. Jechało się jednak dobrze, problemem były zmiany, bo trzeba było sie wstrzelić w momenty, gdy nic nie jechało z tyłu.
W końcu pojawił sie Zakroczym, skręciliśmy do Centrum i zrobiliśmy postój przy sklepie tuż przy rondzie (tam, gdzie zwykle się zatrzymywaliśmy). Dwa banany i 2,25 l picia wzbogaciły nasz dobytek, po czym znaną już drogą potoczyliśmy się w kierunku NDM. Wiatru - nie ma. Jedzie się spokojnie, przyjemnie, zaczynamy powoli rozważać atak na trzy setki, plan jednak zarzucamy, bo bylibyśmy w domu koło północy, a tak to przynajmniej moglibyśmy spędzić jeszcze chwilę wieczoru przed dniem pracy. Przy wyjeździe - korek. Ludzie wracają z weekendu. Spokój zaczyna się dopiero po zjeździe na ekspresówkę, co prawda trochę aut upraszcza sobie drogę przez Łomianki (w tym jeden kretyn jadący sporo powyżej stówki, który nas strąbił, gdy robiliśmy akurat zmianę, mimo że sporo wcześniej widział, co się dzieje), ale ogólnie jedzie się dobrze. Rower toczy się sam, bez wysiłku, do zrobienia została sama końcówka, gdzieś w okolicach Czosnowa pękają dwie stówy, a Hipcia jak zawsze marudzi, że mój licznik wskazuje więcej niż jej (i tak wyniki uśredniamy).
Po skręcie w kierunku Estrady pojawia się pytanie: będzie 230 czy nie? Nie byliśmy tego pewni, nawet coś zaczęliśmy bąkać o dokręceniu (chociaż mamy zasadę, że powyżej 150 km nie dokręcamy do równych), problem sam się rozwiązał: olbrzymi korek weekendowego powrotu, który ominęliśmy lewym pasem, a który rozsypywał się w lewo (w Arkuszową) i prosto (w Estrady). W prawo nie jechali, więc odbiliśmy na Stare Babice i znaną drogą, bez żadnego ruchu, włączając w międzyczasie światła, dojechaliśmy pod sam dom. W domu byliśmy na 21:00.
Akurat zdążyliśmy na mecz, strzeliliśmy sobie tradycyjnego Wściekłego Psa, napiliśmy się piwa i skupiliśmy na odpoczywaniu. Hipcia do tego skupiła się na swoich plecach, które w miejscach odsłoniętych, przybrały kolor dojrzałej wiśni (smarowanie się olejkiem jest dla słabych).
Czas na część formalną. Skoro zrobiliśmy już tak, że z samego rana ruszyliśmy i w ogóle, to trzeba podsumować tak, jak to robią pr0:
- jedzenie (na dwie osoby): duże snickers, mars i twix + cztery (przeterminowane) żele + dwa banany
- picie (na dwie osoby): dziewięć litrów, woda i powerade
- zaliczonych gmin: 13
- przerw po drodze: 1:50 h - to jest na pewno materiał do poprawy.
Podsumowując słownie: jesteśmy zadowoleni. Dopiero po 190 km wiatr znikł, wcześniej pomijając jednostkowe, liczone w minutach chwile, mieliśmy go cały czas w twarz, na oko te prognozowane 5 m/s, w porywach więcej. Średnia jak na warunki też niezła, nie jechaliśmy, by się jakoś bardzo zmęczyć, mogła być więc wyższa. Gdyby nie było wiatru, spokojnie moglibyśmy tego dnia porwać się na życiówkę... Czas powoli planować na jakiś bezwietrzny dzień dystans w granicach 320+.
Do tego jeszcze muszę dopisać dwa słowa o lemondce. Wzap zaciekawił mnie swoim komentarzem, cytując za wiki: Lemondka wymusza też jednak skrajnie pochyloną i wyciągniętą pozycję, która na dłuższą metę jest bardzo trudna do zniesienia. Zaciekawiło mnie to, bo każda, nawet najwygodniejsza pozycja na dłuższą metę jest nie do zniesienia, więc spodziewałem się, że negatywne objawy pokażą się stosunkowo szybko. Tymczasem... tymczasem dopiero po czterech godzinach jazdy (przeplatanych, oczywiście, ruszaniem się, ale zdecydowana większość jednak na leżąco) poczułem jakieś mrowienie w plecach. Po pięciu godzinach co jakieś kilkanaście minut rozciągałem sobie kark (nie przerywając jazdy), do samego końca mogłem jednak bez problemu jechać na leżąco w kilkunastominutowych seriach bez zmiany pozycji. Ponieważ wszystkiego zebrało się z dziesięć godzin, obalam niniejszym mit o dłuższej mecie i niedozniesieniu.
Kilka fotek i mapka:
Dygresja na boku: tak, dobrze widzisz, drogi Czytelniku. Niedziela, wstałem przed szóstą rano, a o wpół do siódmej (nadal rano!) byłem na kołach. Również w to nie wierzę, ale mam na to świadków.
Do przejechania mieliśmy tylko kawałek, poranna, zaspana Warszawa była nawet zjadliwa, a przyjemny chłód poranka orzeźwiał, ale i przypominał, że już niedługo zrobi się paskudnie i słonecznie. Powoli toczyliśmy się w kierunku Dworca Zachodniego, zajechaliśmy tam od tyłu, Bema i Tunelową, żeby bez biegania tunelami dostać się do kas IC. Tam nastąpiło moje kolejne niedowierzanie, bo przypuszczałem, że jeśli już wykonałem tyle roboty z tym całym budzeniem się i wychodzeniem z domu, to musi mieć miejsce coś, co z ironicznym uśmieszkiem spartoli nam cały plan: zakładałem, że albo wagon rowerowy w ogóle nie będzie dołączony do składu, albo okaże się, że np. limit przewożonych rowerów właśnie się wyczerpał. Ale nie! Bilety mi sprzedano, przetachaliśmy się kawałeczek na peron, zasiedliśmy w cieniu, by po chwili pożegnać wzrokiem pociąg z 7:17 do pełnego wspomnień Kołobrzegu, a za kolejne kilkanaście minut wędrować w kierunku sektora C, gdzie miał zatrzymać się wagon rowerowy.
Wagon rowerowy nadjechał i się zatrzymał. Zobaczyłem duże, rozsuwane drzwi (takie, jak w osobówkach) i pomyślałem "Niemożliwe!". Faktycznie, było to niemożliwe, rzeczone drzwi w ogóle nie otworzyły się, więc musieliśmy się zapakować przez standardowe, małe. Wewnątrz przywitał nas przewozorowerowy raj: olbrzymi, na oko dwudziestometrowy korytarz pełen wieszaków na rowery. Powiesiliśmy pojazdy i skierowaliśmy się w stronę miejscówek. W wagonie pozostawiono trzy lub cztery przedziały: na ścianach, tam, gdzie zwykle jest lustro, była wycięta dziura, tak, że każdy mógł na bieżąco sprawdzać, czy jego rower jeszcze jedzie w składzie, czy też jakiś miłośnik Veturilo wypożyczył go sobie na wieczne nieoddanie. Wspomniane dziury w ściankach prowadziły do zabawnych sytuacji, gdy ktoś patrzył w "lustro" i zamiast siebie widział jakiś obcy pysk.
Wraz z nami do przedziału zapakowała się dziewczyna wyposażona w kolorowy tatuaż przedstawiający... smoka i Son Goku. Za chwilę poszła w kimę, a my zasiedliśmy przy oknie i patrzyliśmy, jak Warszawa zostaje w tyle.
Skoro nasi bohaterowie jadą sobie właśnie w nieznane i mają przed sobą jeszcze dwie godziny jazdy, postaram się jakoś zapełnić ten czas i napiszę dwa słowa o przygotowaniach. Przygotowania dzieliły się na te standardowe, czyli nasmarowanie łańcucha, zdjęcie bagażnika (Hipci) i założenie światełka, oraz na niestandardowe, czyli założenie Hipci lemondki. Łączyło się to z wymianą mostka i kierownicy, bo oryginalna kierownica była za gruba w okolicy łączenia z mostem... Jej Wysokość bardzo protestowała, ale w końcu na odwal pozwoliła mi łaskawie działać. Trochę musiałem się napocić ale efekt końcowy został osiągnięty. Odrobinę obawiałem się, czy most dłuższy o trzy centymetry nie narobi problemów, ale Hipcia nie zgodziła się na żadne testy. Testy i regulacja po drodze, tak rzekła.
Do przygotowań należało też spakowanie wszystkiego. Do bagażu wskoczyły dwie dłuższe bluzy (na wypadek, gdybyśmy wpadli na pomysł szlajania się nocą), kilka batonów i zestaw podstawowych narzędzi, czyli klucze, łatki+łyżki+pompka oraz skuwacz. Jakoś nie potrafię się przekonać do jeżdżenia bez narzędzi, niektórzy awarię po drodze i konieczność szukania sklepu rowerowego czy też pomocy u tubylców nazywają "przygodą", ja na takie coś mówię "spieprzony wyjazd". Nie używam przy tym słowa "spieprzony".
O, słyszę, że pociąg właśnie zaczyna hamować po raz drugi. Pierwszy przystanek był w Koluszkach, po nich zaczął nas brać sen, nawet ustawiliśmy sobie budzik, niepotrzebnie, bo przed drugim hamowaniem odezwał się zew natury, a spacer po wagonie obudził nas zupełnie. Pociąg w końcu się zatrzymał, my z rowerami z gracją wydostaliśmy się z niego na niewielki, sympatyczny peron, oznaczony napisem "Piotrków Trybunalski". Była godzina 9:29.
Żeby wytoczyć się na asfalt musieliśmy przejść sto metrów, potem dwukrotnie pytałem tubylców o kierunek na Łódź, bo za pierwszym razem sugerowano mi skręt pod prąd... W końcu jednak wyjechaliśmy na znak "Łódź >", minęliśmy jedynego McDonalda w Piotrkowie i rozpoczęliśmy kierowanie się na zewnątrz. Po chwili przyjemnej jazdy jezdnią po prawej zobaczyliśmy znaki drogi rowerowej... trudno. Wskoczyliśmy, a tu przyjemna niespodzianka: droga równa, szeroka, chociaż trochę z kostki Dauna. Przejechaliśmy tak z kilometr i wróciliśmy na asfalt, opuszczając miasto drogą nr 91 na Łódź.
Drogowskaz wskazywał, że do Łodzi mamy 44 km. Nie sprawdzałem dystansów między miastami, więc trochę się zdziwiłem, że to tak blisko, ale... niby dlaczego miało być dalej? Wracając na trasę: słońce świeci i najwyraźniej się rozpędza, ale póki co jest jeszcze znośnie. Prognoza pogody się sprawdza: mamy słońce, temperaturę w okolicy 25 stopni i wiatr. Wiatr o sile ok. 5 m/s. Wiatr z północy. Jeśli ktoś nie rozwiązał jeszcze zagadki: wiatr w twarz. Wiedziałem, że tak będzie, ale... no właśnie, dobrą zagadką jest, dlaczego w ogóle zdecydowaliśmy się na tę trasę, wiedząc, że cały dzień będziemy mieli wiatr o tej sile i o tym kierunku... czyli wyjeżdżając już skazaliśmy się na wmordewind przez całą podróż. Dlaczego jednak pojechaliśmy? Pozostanie to nierozwiązaną zagadką.
Wiatr zatem sobie wieje, ale mimo to udaje się spokojnie trzymać prędkość przelotową w akceptowalnych granicach. Zmiany robimy tak, jak było umówione, co 150 sekund (wersja dla humanistów: co dwie i pół minuty). Droga początkowo wąska, po zmianie numeru na jedynkę doposaża się w szerokie pobocze, dzięki czemu możemy spokojnie jechać, nie kombinując i nie oglądając się trzysta razy przed zrobieniem zmiany. Oglądanie się i tak było zbędne, bo ruch od samego początku był znikomy. Gdy zaczął się zwiększać, po ilości reklam, które zapraszają nas do centrum handlowych w Rzgowie, wywnioskowaliśmy, że zbliżamy się do Łodzi. Po chwili, gdy już byliśmy tuż-tuż, pojawiły się rozkopy, zmiany organizacji ruchu i kupa innych dodatków, które sprawiły, że staliśmy się niepotrzebnym balastem na ograniczonych słupkami, wyznaczonych tymczasowo pasach. Na całe szczęście (dla kierowców) zaraz napotkaliśmy znak "Uć", przy którym się zatrzymaliśmy, raz, żeby zrobić fotkę, a dwa, żeby poprawić Hipci siodełko, bo coś ją udo bolało.
Uć. Miasto o najkrótszej nazwie w Polsce. Wjeżdżając już wiedzieliśmy, że chcemy je opuścić jak najszybciej, nie ze względu na samo miasto, ale ze względu na to, że po miastach bujać się nie lubimy. Powodów do opuszczenia Łódź postanowiła nam dostarczyć we własnym zakresie. Póki jeszcze był asfalt, było znośnie. O tym, że tory tramwajowe wyposażone są w wielkie asfaltowe muldy wiedziałem z mojego poprzedniego, samochodowego pobytu. O tym, że są tam ronda, takie, jak w testach na prawo jazdy: pięć wlotów, trzy pasy, tramwaje środkiem i żadnych świateł, wiedziałem również stamtąd. Po chwili jednak pojawił się buspas, a nas znaki wyrzuciły na jakiś chodnik. Pojechaliśmy sto metrów i wróciliśmy na buspas... przy okazji postraszyła nas policja, bo gdy jechalismy z buspasa prosto (bus - prosto, inni - prawo), wyprzedzili nas po chwili na błyskotece. My za skrzyżowaniem i tak zbiliśmy na chodniko-śmieszkę, ale na szczęście zatrzymali sobie tylko jakiś samochód. Dobrze, do rzeczy: dalej była sobie chodnikościeżka, która pojawiała się i znikała, w pewnym momencie pojawiła się DDR, zjechaliśmy... kocie łby! Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać. Na szczęście było tego tylko sto metrów, potem pojawiła się kostka Dauna, śmieszka prowadziła bokiem, czasem wyjeżdżając na kilkanaście metrów na chodnik, widocznie wielkim problemem było maźnięcie białą farbą, żeby toto oznaczyć na tym chodniku. W końcu jednak DDRy zniknęły i mogliśmy wrócić na asfalt i z ulgą opuścić Łódź drogą nr 14 w kierunku Łowicza.
Były okolice południa, słońce zaczynało się coraz lepiej bawić, a bidony nam wysychały. Minąwszy Sosnowiec zajechaliśmy do Strykowa, gdzie nawiedziliśmy Carrefour kupując (kultowe) zielone Powerade'y i Nestea (to jedyne było zimne). Dalej droga poprowadziła nas w stronę Głowna, gdzie przy tamtejszym jeziorze (zalewie?) niedziela w pełni: na piachu prażą się jedne ciała, drugie starają się nie utopić, a w powietrzu pachnie latem: lasem i ciepłą wodą z jeziora. Gdzieś po drodze zatankowaliśmy na CPNie tym razem dwa zimne Powerade'y (była 13:30). Słońce grzeje, wiatr wieje, my jedziemy. W zasadzie to leżymy, bo jednak lemondka bardzo pomagała. W końcu przed nami pojawił się Łowicz, który objechaliśmy obwodnicą i niemal bez przystanku wylecieliśmy na Sochaczew, narzekając, że już od chwili zniknęły drogowskazy wskazujące na coś innego niż Warszawę. A tak, mamy przypominane cały czas, że jedziemy z nieznanego w znane.
Z samej drogi do Sochaczewa pamiętam, że było gorąco, pod wiatr i że jak schodziłem ze zmiany, to obowiązkowo brałem łyk picia. A, no i jeszcze sady. Długie, niekończące się sady, przy których co chwilę stały samochody sadowników proponując świeże owoce. Bananów jednak nie mieli, więc nawet się nie zatrzymywaliśmy.
W końcu dotarliśmy do obwodnicy Sochaczewa. Zalegliśmy sobie kilkadziesiąt metrów przed skrzyżowaniem, w cieniu i zaczęliśmy lustrować mapę. Na liczniku było 130 km, do domu najkrótszą drogą było jakieś 60 km, godzina 16:00. Za tym, żeby pojechać prosto, głosowało słońce, które przełączyło się na tryb "ziemia nagrzana, więc ugotuję was z każdej strony" i nasi siatkarze, którzy o 20:00 mieli przekopać Amerykanów. Za drogą naokoło głosował Wyszogród, który zapewniał nam, że zrobimy ponad 200 km. Zostawiłem Hipcię z tym dylematem i poszedłem na stację kupić dwa litry Powerade'a, skandal, mieli tylko dwa zielone P.! Zalaliśmy bidony, zalaliśmy siebie i zdecydowaliśmy, że walimy na Wyszogród. W końcu specjalnie go dodałem do trasy, bo Hipcia bardzo go kiedyś chciała odwiedzić.
Na skrzyżowaniu skręciliśmy w "50". Na dzień dobry - zakaz dla rowerów, ale tuż obok idzie asfaltowa droga, tak, jak kiedyś, na drodze do Skierniewic. Po chwili droga jednak skręca między domki, pytamy o opcję dojazdu na Wyszogród, ale ludzie niewiele nam pomagają, znowu skręcamy do głównej i znowu idzie jakaś asfaltówka. Jedziemy chwilę, droga skręca w krzaki, więc zbadawszy drugą stronę drogi, stwierdzamy, że niech nas w dupę całują i walimy pod ten śmieszny zakaz. Zakaz kończy się wraz z obwodnicą, potem jeszcze na chwilę się pojawia, a potem jeszcze raz, w miejscu, które sugeruje, że bokiem znowu pójdzie asfaltówka. Zjechaliśmy w nią, tylko po to, żeby po dwustu metrach zobaczyć, że dalej mamy błotnistą dróżkę między polami. Mrucząc w samych superlatywach pod adresem kretyna, który wysyła rowery w krzaki i nawet nie zadba o to, żeby jakoś mogły wyjechac, przeskakujemy przez rów z rowerami na plecach, wracamy na drogę z mocnym postanowieniem, że na żadne zakazy juz nie patrzymy. Droga jest paskudna: czasem równa, ale w większości tak połatana, że jazda na leżąco daje dodatkowych wrażeń. Strach się bać jazdy szosówką! Do tego zwiększył się ruch.
Gdzieś tam między drzewami zaczęło się jechać lepiej. Wiatr na chwilę odpuścił, pozwolił nam dojechać w okolice Wisły, po czym powrócił. Przekroczywszy rzekę skręciliśmy w stronę Zakroczyma. Niby powinien być spokój, bo wiatr miał być z północy, tymczasem nadal wiał nam w ryło. Jedno się tylko zmieniło: wzmógł się ruch (powroty z weekendów?), a słońce zaczęło świecić za plecami, mogliśmy więc jechać w stronę swojego cienia. Mieliśmy przed sobą około czterdziestu kilometrów, z tego już po chwili, po jakichś piętnastu, wjechaliśmy w znane - tereny gminy Czerwińsk n. Wisłą, które odwiedziliśmy już w zeszłym roku. Jechało się jednak dobrze, problemem były zmiany, bo trzeba było sie wstrzelić w momenty, gdy nic nie jechało z tyłu.
W końcu pojawił sie Zakroczym, skręciliśmy do Centrum i zrobiliśmy postój przy sklepie tuż przy rondzie (tam, gdzie zwykle się zatrzymywaliśmy). Dwa banany i 2,25 l picia wzbogaciły nasz dobytek, po czym znaną już drogą potoczyliśmy się w kierunku NDM. Wiatru - nie ma. Jedzie się spokojnie, przyjemnie, zaczynamy powoli rozważać atak na trzy setki, plan jednak zarzucamy, bo bylibyśmy w domu koło północy, a tak to przynajmniej moglibyśmy spędzić jeszcze chwilę wieczoru przed dniem pracy. Przy wyjeździe - korek. Ludzie wracają z weekendu. Spokój zaczyna się dopiero po zjeździe na ekspresówkę, co prawda trochę aut upraszcza sobie drogę przez Łomianki (w tym jeden kretyn jadący sporo powyżej stówki, który nas strąbił, gdy robiliśmy akurat zmianę, mimo że sporo wcześniej widział, co się dzieje), ale ogólnie jedzie się dobrze. Rower toczy się sam, bez wysiłku, do zrobienia została sama końcówka, gdzieś w okolicach Czosnowa pękają dwie stówy, a Hipcia jak zawsze marudzi, że mój licznik wskazuje więcej niż jej (i tak wyniki uśredniamy).
Po skręcie w kierunku Estrady pojawia się pytanie: będzie 230 czy nie? Nie byliśmy tego pewni, nawet coś zaczęliśmy bąkać o dokręceniu (chociaż mamy zasadę, że powyżej 150 km nie dokręcamy do równych), problem sam się rozwiązał: olbrzymi korek weekendowego powrotu, który ominęliśmy lewym pasem, a który rozsypywał się w lewo (w Arkuszową) i prosto (w Estrady). W prawo nie jechali, więc odbiliśmy na Stare Babice i znaną drogą, bez żadnego ruchu, włączając w międzyczasie światła, dojechaliśmy pod sam dom. W domu byliśmy na 21:00.
Akurat zdążyliśmy na mecz, strzeliliśmy sobie tradycyjnego Wściekłego Psa, napiliśmy się piwa i skupiliśmy na odpoczywaniu. Hipcia do tego skupiła się na swoich plecach, które w miejscach odsłoniętych, przybrały kolor dojrzałej wiśni (smarowanie się olejkiem jest dla słabych).
Czas na część formalną. Skoro zrobiliśmy już tak, że z samego rana ruszyliśmy i w ogóle, to trzeba podsumować tak, jak to robią pr0:
- jedzenie (na dwie osoby): duże snickers, mars i twix + cztery (przeterminowane) żele + dwa banany
- picie (na dwie osoby): dziewięć litrów, woda i powerade
- zaliczonych gmin: 13
- przerw po drodze: 1:50 h - to jest na pewno materiał do poprawy.
Podsumowując słownie: jesteśmy zadowoleni. Dopiero po 190 km wiatr znikł, wcześniej pomijając jednostkowe, liczone w minutach chwile, mieliśmy go cały czas w twarz, na oko te prognozowane 5 m/s, w porywach więcej. Średnia jak na warunki też niezła, nie jechaliśmy, by się jakoś bardzo zmęczyć, mogła być więc wyższa. Gdyby nie było wiatru, spokojnie moglibyśmy tego dnia porwać się na życiówkę... Czas powoli planować na jakiś bezwietrzny dzień dystans w granicach 320+.
Do tego jeszcze muszę dopisać dwa słowa o lemondce. Wzap zaciekawił mnie swoim komentarzem, cytując za wiki: Lemondka wymusza też jednak skrajnie pochyloną i wyciągniętą pozycję, która na dłuższą metę jest bardzo trudna do zniesienia. Zaciekawiło mnie to, bo każda, nawet najwygodniejsza pozycja na dłuższą metę jest nie do zniesienia, więc spodziewałem się, że negatywne objawy pokażą się stosunkowo szybko. Tymczasem... tymczasem dopiero po czterech godzinach jazdy (przeplatanych, oczywiście, ruszaniem się, ale zdecydowana większość jednak na leżąco) poczułem jakieś mrowienie w plecach. Po pięciu godzinach co jakieś kilkanaście minut rozciągałem sobie kark (nie przerywając jazdy), do samego końca mogłem jednak bez problemu jechać na leżąco w kilkunastominutowych seriach bez zmiany pozycji. Ponieważ wszystkiego zebrało się z dziesięć godzin, obalam niniejszym mit o dłuższej mecie i niedozniesieniu.
Kilka fotek i mapka:
Tak to ja mogę rower przewozić. A i pół Hipci załapało się na fotę.© Hipek99
Uć wita nas... remontami© Hipek99
Decyzje pod Sochaczewem© Hipek99
Wisła tuż przed Wyszogrodem© Hipek99
Wisła tuż przed Wyszogrodem© Hipek99
- DST 231.89km
- Czas 10:09
- VAVG 22.85km/h
- VMAX 46.19km/h
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Fakty nie miały być ani cięte, ani "iść dobrze", tylko miały być faktyczne.
mors - 12:41 piątek, 12 lipca 2013 | linkuj
No nie stricte didaskalia, ale miałem nadzieję, że zrozumiesz przesłanie.
Nie riposta, bo nie było w tym wpisie odniesień do mnie, a przede wszystkim, to stwierdziłem tylko fakty.
Niedługo każde słowo będę Ci musiał definiować...
http://sjp.pl/niedomiar mors - 23:09 czwartek, 11 lipca 2013 | linkuj
Nie riposta, bo nie było w tym wpisie odniesień do mnie, a przede wszystkim, to stwierdziłem tylko fakty.
Niedługo każde słowo będę Ci musiał definiować...
http://sjp.pl/niedomiar mors - 23:09 czwartek, 11 lipca 2013 | linkuj
Dobra średnia, jak na te waruny oraz foty, jak na Hipka.
Natomiast nie mam pojęcia, co Wam się podoba w tej relacji? Nadmiar didaskaliów, czy niedomiar wartości poznawczych /w szczególności turystyczno-krajoznawczych/... mors - 21:27 czwartek, 11 lipca 2013 | linkuj
Natomiast nie mam pojęcia, co Wam się podoba w tej relacji? Nadmiar didaskaliów, czy niedomiar wartości poznawczych /w szczególności turystyczno-krajoznawczych/... mors - 21:27 czwartek, 11 lipca 2013 | linkuj
Przy zwykłej kierownicy po 4 godzinach bez rękawiczek cierpną mi przedramiona. Więc lemondkę można by jeszcze uczynić bardziej praktyczną używając elastycznej opaski do amortyzacji drgań.
Niezła trasa. Pewnie sporo dają zmiany, tj. jazda z partnerem. Ja ten wiatr poczułem już przy 17km jadąc w podobnym kierunku z Ursusa Na Bielany:) wzap - 08:01 środa, 10 lipca 2013 | linkuj
Niezła trasa. Pewnie sporo dają zmiany, tj. jazda z partnerem. Ja ten wiatr poczułem już przy 17km jadąc w podobnym kierunku z Ursusa Na Bielany:) wzap - 08:01 środa, 10 lipca 2013 | linkuj
"paskudnie i słonecznie" - te dwa słowa w jednym zdaniu wykluczają się wzajemnie :D
bestiaheniu - 09:52 wtorek, 9 lipca 2013 | linkuj
Te wagony rowerowe - dawniej bagażowe, są stopniowo kasowane przez IC. Zamiast nich powstają bezprzedziałowe z sześcioma, lub trzema miejscami na rower.
oelka - 17:59 poniedziałek, 8 lipca 2013 | linkuj
Zaintrygował mnie fragment o zmianach na prowadzeniu. Mężczyzna na rowerze nie powinien wypuszczać kobiety na prowadzenie, sam powinien ciągnąć z przodu przez całą drogę. Zmiany są dla słabych (tak jak olejek do smarowania) :)
A na poważnie, to bardzo gratuluję dystansu i - co ważniejsze - bardzo ciekawego opisu podróży. yurek55 - 17:48 poniedziałek, 8 lipca 2013 | linkuj
A na poważnie, to bardzo gratuluję dystansu i - co ważniejsze - bardzo ciekawego opisu podróży. yurek55 - 17:48 poniedziałek, 8 lipca 2013 | linkuj
To nie remont, tylko budowa zjazdu do południowej obwodnicy Łodzi S8 bodajże. Jeśli zaś idzie o Piotrków (i Zduńską Wolę), to miał tam nawet dojeżdżać z Łodzi tramwaj, ale Wielka Wojna pokrzyżowała plany.
kdk - 12:40 poniedziałek, 8 lipca 2013 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!