Wpisy archiwalne w miesiącu
Czerwiec, 2011
Dystans całkowity: | 618.47 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 26:46 |
Średnia prędkość: | 23.11 km/h |
Liczba aktywności: | 27 |
Średnio na aktywność: | 22.91 km i 0h 59m |
Więcej statystyk |
Poniedziałek, 6 czerwca 2011
Kategoria do czytania, transport
Kto włączył grzanie?
Wieczorem wczoraj patrzyłem na pogodę. Rano 23 stopnie, po południu 25-27. Nie wiem, kto to wymyślił, ale mojej zgody nie ma. Proszę mi tu serwować ładną, chłodną jesień, no.
Bidonu jeszcze zapomniałem dziś.
Chyba zrobię dużo nadgodzin, żeby do domu wyjść tak po 22:00. Może po 23:00. Ma być "tylko" 18 stopni.
Bidonu jeszcze zapomniałem dziś.
Chyba zrobię dużo nadgodzin, żeby do domu wyjść tak po 22:00. Może po 23:00. Ma być "tylko" 18 stopni.
- DST 13.61km
- Czas 00:33
- VAVG 24.75km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 5 czerwca 2011
Kategoria do czytania, transport
Smrodki i gniotki
Powinienem chyba dodać kategorię "smrodki i gniotki" dla takich dystansów, jak dzisiejsze dojazdy na uczelnię. Sześć kilometrów jednak samo się nie przejechało, jakby nie patrzeć ;-)
Kupiłem w Tesco jakieś mikroskopijne brzeszczoty do wyrzynarki (bo tylko takie były) i zaraz siadam do mocowania się z urwaną śrubą w moście.
Kupiłem w Tesco jakieś mikroskopijne brzeszczoty do wyrzynarki (bo tylko takie były) i zaraz siadam do mocowania się z urwaną śrubą w moście.
- DST 6.18km
- Czas 00:16
- VAVG 23.18km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 4 czerwca 2011
Kategoria do czytania, transport
Smarujemy, smarujemy
W końcu (bo strzelało i skrzypiało), wziąłem się za smarowanie mostu. Odkręciłem, rozebrałem, wyczyściłem, przesmarowałem i dawaj, skręcam. Doszedłem do momentu mocowania kierownicy do mostu, gdy nagle okazało się, że ukręciłem śrubę. Jakaś napoczęta musiała być, bo do wkręcenia brakło jej jeszcze trochę... No nic, na razie kierownica będzie trzymała się na trzech. Przynajmniej nie skrzypi. Jutro za to wyprawa po brzeszczot i będziemy próbowali wykręcać i wypiłowywać.
Na pociechę: zmierzyłem dziś buty i wiem, że z rozmiarówki Shimano trzeba mi 46. Prawie kupiłem, ale takie za 360zł to chyba zbyt niesamowite dla mnie. Jeszcze bym spowodował wypadek, ociekając tą niesamowitością Srebrnych Butów Shimano. Ja potrzebuję jakieś tańsze, dla amatorów...
Na pociechę: zmierzyłem dziś buty i wiem, że z rozmiarówki Shimano trzeba mi 46. Prawie kupiłem, ale takie za 360zł to chyba zbyt niesamowite dla mnie. Jeszcze bym spowodował wypadek, ociekając tą niesamowitością Srebrnych Butów Shimano. Ja potrzebuję jakieś tańsze, dla amatorów...
- DST 10.83km
- Czas 00:28
- VAVG 23.21km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Piątek, 3 czerwca 2011
Kategoria do czytania, transport
Pierwsze 100 aż tak szybko?
Kurczę, to pierwszy raz, kiedy udaje mi się trzeciego dnia miesiąca przekroczyć przejechanych 100km. Potraktujmy to jako wypadek przy pracy... Chyba, że stanie się to regularnością ;-)
Dziś na cały wieczór ułożyła mi humor Hipcia, która, wracając z pracy, powiedziała jakiejś laleczce na miejskim rowerze (która postanowiła bez rozglądania się sprawdzić, czy po drugiej stronie ścieżki rowerowej jest tak samo nierówno) "kurwa, laska, spierdalaj".
Nie wiem, czemu mnie to tak bawi.
Ale, serio, czasami powinno się pompką przez plecy lać tępaków. Przykre to.
Dziś na cały wieczór ułożyła mi humor Hipcia, która, wracając z pracy, powiedziała jakiejś laleczce na miejskim rowerze (która postanowiła bez rozglądania się sprawdzić, czy po drugiej stronie ścieżki rowerowej jest tak samo nierówno) "kurwa, laska, spierdalaj".
Nie wiem, czemu mnie to tak bawi.
Ale, serio, czasami powinno się pompką przez plecy lać tępaków. Przykre to.
- DST 23.75km
- Czas 01:06
- VAVG 21.59km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Piątek, 3 czerwca 2011
Kategoria do czytania, transport
Podsumowanie pierwszego roku jazdy
Zanosi się na najdłuższy wpis w historii mojego tu pisania. Nieciekawy chyba. Z góry gratuluję tym, którzy przeczytają do końca.
0. Wstęp
Na niektórych profilach ludzie piszą, że kupili rower z trywialnych powodów i nie spodziewali się, że "dopadnie ich cykloza". Ja, przeciwnie, przewidywałem, że tak może się to skończyć. Kilka rzeczy związanych z rowerem mnie zdziwiło, ale generalnie obrót spraw był przewidywalny.
I. Historia
Zaczęło się od "Smyka", potem była kupiona na Ruskim Rynku w Rzeszowie "Tisa", potem "Lider" - szosówka Rometa w rozmiarze "junior", na końcu "Wezuwiusz" Rometa, bydlę ważące, jeśli dobrze pamiętam specyfikację, 15,5kg, z za dużą ramą jak dla mnie (miałem 15 lat). Pierwsze wycieczki były zapewne nie inne od tych przebywanych przez każdego w wieku szczenięcym, to, co chyba odróżnia moją historię od innych, była ulica. Mniej więcej od mojego ósmego roku życia, w ramach wycieczek rowerowych z ojcem, byłem przymuszany do jazdy jezdnią, nie chodnikiem. Oj, jak ja się momentami bałem. Pamiętam skrzyżowanie Rejtana/Sikorskiego/AK/Powstańców (dwie dwupasmowe jezdnie oddzielone sporym pasem zieleni), gdy stałem na nim, czekając na czerwonym świetle na wyrok, który brzmiał "przejechać przez to Olbrzymie Skrzyżowanie" (mówimy tu o dziesięciolatku, więc te marne 30-40 metrów to było coś). Można dyskutować o tym, czy było to ze strony ojca odpowiedzialne, na pewno wiele mnie nauczyło. Do dzisiaj nie czuję żadnego strachu podczas jazdy jezdnią.
Sezon historyczny skończył się gdzieś siedem lat temu, gdy mój ostatni rower przestał się nadawać do jazdy (nie mieszkałem już wtedy w Rzeszowie, więc naprawianie go, gdy przyjeżdżałem, nie mialo sensu), pożyczałem wówczas rower od brata.
II. Rok temu, czyli teraźniejszość
W zasadzie "półtora roku temu", bo wtedy, w grudniu 2009, zostałem zaskoczony prezentem na urodziny. Hipcia spędziła kupę czasu, przeszukała sieć i znalazła kandydatury, z których wybrałem sobie jeden, który zakupiony został chyba w styczniu 2010. O święta naiwności! Przyszedłem do sklepu (w zimowych ciuchach), zobaczyłem, usiadłem, zapytałem sprzedawcy, czy jego zdaniem będzie dobry... i kupiłem! Teraz, gdybym miał kupować nowy rower, pewnie podejmowanie decyzji o kupnie trwałoby kilka tygodni myślenia, mierzenia i badania specyfikacji; zresztą tak to wygląda z kupowaniem nowego roweru dla Hipci.
Rower wylądował w pokoju i stał cierpliwie. Ustaliliśmy bowiem, że startujemy razem, a do startu brakowało jeszcze jednego roweru. Gdzieś w okolicach przełomu maja i czerwca przyjechaliśmy do Rzeszowa, stamtąd przywieźliśmy Hipciowy rowerek i...
Trzeciego czerwca wyruszyliśmy na pierwszą trasę. Pierwszą i zarazem najciekawszą, bo poruszając się po Warszawie komunikacją miejską bądź pieszo, nie znaliśmy za dobrze miasta z poziomu pojazdu, którym można kierować. Jechaliśmy zatem przed siebie, ścieżkami rowerowymi, przy każdym skręcie podejmując decyzję i z grubsza tylko wiedząc, dokąd jedziemy. Jak bardzo z grubsza wiedzieliśmy, obrazować może nasz zaskoczenie, gdy nagle za wiaduktem na Jana Pawła, pojawiła się przed nami Arkadia. Tego samego dnia zarejestrowałem się na bikemap.net, narysowałem całą tę trasę i cały dumny zapisałem dystans i czas jazdy (zliczony z zegarka). Pierwszego dnia po weekendzie (siódmego, w poniedziałek), wieczorkiem, przeszperałem sieć w poszukiwaniu portalu, na którym będę mógł wpisywać swoje jazdy i tak trafiłem na BSa.
III. W międzyczasie, czyli od czerwca do czerwca
Porównując czas i dystanse sprzed roku, widzę postęp, jaki dało nam przejechanie tych kilku tysięcy kilometrów. Mimo że do pracy jeździmy zupełnie się nie spiesząc, mamy średnią o 3-5km/h wyższą, niż rok temu. Wtedy średnia powyżej 20km/h była osiągnięciem, dziś jest standardem. Ale w końcu to naturalna kolejność codziennego trenowania mięśni.
Innym tematem była rowerowa wiedza. Zaczęło się od kupienia licznika, potem powoli dokupowaliśmy narzędzia, pierwsze jazdy były robione metodą "goło i wesoło" - gdy Hipcia złapała gumę w Truskawie, wracaliśmy autobusem, bo nie mieliśmy łatek. W czasach historycznych rolę mechanika zawsze miał ojciec, teraz wszystkiego uczyłem się powoli sam. Smarowanie/czyszczenie łańcucha, regulacje klocków, linek, przerzutek... wszystko jak dziecko, wszystko powoli i po kolei. Taki postęp też cieszy. Nadal zresztą jest wiele miejsc w rowerze, gdzie jeszcze nie zaglądalem, a zatem jest spore pole do popisu w zakresie uczenia się.
Na osobny akapit zasługuje oczywiście Hipcia, dla której też był to rok nauki. Pierwsze jazdy były w zasadzie unikaniem jezdni za wszelką cenę (miała kiedyś spotkanie z poduchą powietrza, którą pchała przed sobą ciężarówka, dzięki której wyrzuciła ją (Hipcię) na trawnik), potem powoli, powoli... aż doszliśmy do momentu, gdy Hipcia np. robi lewoskręty w miejscówkach, gdzie ja nie czuję się pewnie i wolę objechać przejściem.
W moim przypadku (jak pisałem, jazdy jezdnią byłem nauczony), nauka polegała również na, jak lubią mówić komentatorzy sportowi, nauce boiskowego sprytu, czyli wszystkich sztuczek, które stosuje rowerzysta, by efektywnie przemknąć przez miasto, nie stojąc w korkach i na skrzyżowaniach.
Nadeszła jesień, wówczas miałem przerwę w zapisywaniu czegokolwiek na BS. Rozpoczęło się od kilku wpisów, potem jeszcze trochę i jeszcze trochę... w końcu chyba w styczniu podzieliłem z dwa tysiące km na kawałki po 20 km i pracowicie nadganiałem zapomniane wpisy. Ale pamiętam fragment od jesieni: deszcze padały, a my nadal jeździliśmy. Problem był, co prawda, z ubiorem, bo do późnej jesieni ubranie nasze było nierowerowe, zatem w przypadku deszczu wszystko było nasiąknięte, a po ośmiu godzinach w worku w pracy... człowiek jechał jak choinka zapachowa o zapachu zgnilizny. Nadeszła zima... i tu nastąpił fragment, którego nie przewidziałem kupując rower (jeszcze w lipcu rozglądałem się za pokrowcem, żeby rower na balkonie przez zimę przechować), a którego już w sierpniu byłem świadom: śnieg to taki asfalt, tylko trochę biały i miękki. I śliski. Ale miękki, gdy się człowiek na śliskim wygrzmoci. Pierwsza jazda trafiła się sama - do pracy jechaliśmy po twardym, a z powrotem po białym. Sypnęło wtedy konkretnie - miasto sparaliżowane, wiało jak jasna cholera, a my mieliśmy jechać z okolic Świętokrzyskiej do domu na Bemowo, a potem stamtąd na kurs na Muranów. Ledwo dojechaliśmy do Grzybowskiej (Hipcia miała już starte opony i jeździła jak po lodowisku), mieliśmy chyba dwie godziny, ale w tych warunkach bylibyśmy w domu szybciej na piechotę i z powrotem. Autobus/tramwaj nie wchodził w grę, bo wszystko stało. Pojechaliśmy zatem na kurs, tam straciłem Hipcię z oczu na 30 sekund i wyparowała. Odnalazła się, przyklejona jak rozgwiazda do kaloryfera. Przy ciepłej herbacie (a można było kupić flaszkę, i tak do kursu by z nas zeszło!) czekaliśmy półtorej godziny. Po kursie powrót był już spokojny, bo przestało padać i wiać, było tylko dużo białego pod kołami.
Dalsza część zimy była przetykana jazdą i niejazdą; żeby nie było przykro, postanowiłem nie jeździć, póki Hipcia nie jeździ. Najpierw była przerwa na kupienie nowych opon, potem była przerwa związana z awarią wolnobiegu... I gdzieś tak około 12 stycznia zaczęło się znów i stabilnie przez całą zimę się już kręciło. Przyszła zima zapewne będzie przejeżdżona bardziej: Hipcia będzie miała lepszy sprzęt, a oboje będziemy mieli więcej doświadczenia.
I tak doszło do wiosny...
IV. Dziś
Na dziś mam przejechane 5500 km. Gdybym zrobił tyle w zeszłym roku, postawiłoby mnie to w okolicach 259 miejsca na BSie, zatem wydaje mi się, że jest to dużo. Z drugiej strony niedużo, jeśli weźmie się pod uwagę, że większość tego stanowią dojazdy do pracy. Póki co nie planuję zwiększyć intensywności jazdy i na 90% nie planuję bawienia się w wyścigi, chyba, że chodzi tu o wybranie się na maraton tylko po to, żeby go ukończyć. Ale trenować regularnie, jeździć z pulsometrem, trzymać się harmonogramu... chyba nie. Jest jedno miejsce, gdzie muszę się trzymać harmonogramu i zachowywać się w uporzadkowany sposób; dzięki temu co miesiąc moje konto jest zasilane pieniążkami; więcej takich mi nie potrzeba. Póki co, dobrze się bawię samą jazdą.
Filozofia? Nie przypinam do tego żadnej. Jednym z najważniejszych argumentów jest to, że do pracy nie muszę jechać w puszce z kupą ludzi, ani we własnej puszce, marnując pieniądze. Poza tym - jest to przyjemne. I tyle wystarczy.
0. Wstęp
Na niektórych profilach ludzie piszą, że kupili rower z trywialnych powodów i nie spodziewali się, że "dopadnie ich cykloza". Ja, przeciwnie, przewidywałem, że tak może się to skończyć. Kilka rzeczy związanych z rowerem mnie zdziwiło, ale generalnie obrót spraw był przewidywalny.
I. Historia
Zaczęło się od "Smyka", potem była kupiona na Ruskim Rynku w Rzeszowie "Tisa", potem "Lider" - szosówka Rometa w rozmiarze "junior", na końcu "Wezuwiusz" Rometa, bydlę ważące, jeśli dobrze pamiętam specyfikację, 15,5kg, z za dużą ramą jak dla mnie (miałem 15 lat). Pierwsze wycieczki były zapewne nie inne od tych przebywanych przez każdego w wieku szczenięcym, to, co chyba odróżnia moją historię od innych, była ulica. Mniej więcej od mojego ósmego roku życia, w ramach wycieczek rowerowych z ojcem, byłem przymuszany do jazdy jezdnią, nie chodnikiem. Oj, jak ja się momentami bałem. Pamiętam skrzyżowanie Rejtana/Sikorskiego/AK/Powstańców (dwie dwupasmowe jezdnie oddzielone sporym pasem zieleni), gdy stałem na nim, czekając na czerwonym świetle na wyrok, który brzmiał "przejechać przez to Olbrzymie Skrzyżowanie" (mówimy tu o dziesięciolatku, więc te marne 30-40 metrów to było coś). Można dyskutować o tym, czy było to ze strony ojca odpowiedzialne, na pewno wiele mnie nauczyło. Do dzisiaj nie czuję żadnego strachu podczas jazdy jezdnią.
Sezon historyczny skończył się gdzieś siedem lat temu, gdy mój ostatni rower przestał się nadawać do jazdy (nie mieszkałem już wtedy w Rzeszowie, więc naprawianie go, gdy przyjeżdżałem, nie mialo sensu), pożyczałem wówczas rower od brata.
II. Rok temu, czyli teraźniejszość
W zasadzie "półtora roku temu", bo wtedy, w grudniu 2009, zostałem zaskoczony prezentem na urodziny. Hipcia spędziła kupę czasu, przeszukała sieć i znalazła kandydatury, z których wybrałem sobie jeden, który zakupiony został chyba w styczniu 2010. O święta naiwności! Przyszedłem do sklepu (w zimowych ciuchach), zobaczyłem, usiadłem, zapytałem sprzedawcy, czy jego zdaniem będzie dobry... i kupiłem! Teraz, gdybym miał kupować nowy rower, pewnie podejmowanie decyzji o kupnie trwałoby kilka tygodni myślenia, mierzenia i badania specyfikacji; zresztą tak to wygląda z kupowaniem nowego roweru dla Hipci.
Rower wylądował w pokoju i stał cierpliwie. Ustaliliśmy bowiem, że startujemy razem, a do startu brakowało jeszcze jednego roweru. Gdzieś w okolicach przełomu maja i czerwca przyjechaliśmy do Rzeszowa, stamtąd przywieźliśmy Hipciowy rowerek i...
Trzeciego czerwca wyruszyliśmy na pierwszą trasę. Pierwszą i zarazem najciekawszą, bo poruszając się po Warszawie komunikacją miejską bądź pieszo, nie znaliśmy za dobrze miasta z poziomu pojazdu, którym można kierować. Jechaliśmy zatem przed siebie, ścieżkami rowerowymi, przy każdym skręcie podejmując decyzję i z grubsza tylko wiedząc, dokąd jedziemy. Jak bardzo z grubsza wiedzieliśmy, obrazować może nasz zaskoczenie, gdy nagle za wiaduktem na Jana Pawła, pojawiła się przed nami Arkadia. Tego samego dnia zarejestrowałem się na bikemap.net, narysowałem całą tę trasę i cały dumny zapisałem dystans i czas jazdy (zliczony z zegarka). Pierwszego dnia po weekendzie (siódmego, w poniedziałek), wieczorkiem, przeszperałem sieć w poszukiwaniu portalu, na którym będę mógł wpisywać swoje jazdy i tak trafiłem na BSa.
III. W międzyczasie, czyli od czerwca do czerwca
Porównując czas i dystanse sprzed roku, widzę postęp, jaki dało nam przejechanie tych kilku tysięcy kilometrów. Mimo że do pracy jeździmy zupełnie się nie spiesząc, mamy średnią o 3-5km/h wyższą, niż rok temu. Wtedy średnia powyżej 20km/h była osiągnięciem, dziś jest standardem. Ale w końcu to naturalna kolejność codziennego trenowania mięśni.
Innym tematem była rowerowa wiedza. Zaczęło się od kupienia licznika, potem powoli dokupowaliśmy narzędzia, pierwsze jazdy były robione metodą "goło i wesoło" - gdy Hipcia złapała gumę w Truskawie, wracaliśmy autobusem, bo nie mieliśmy łatek. W czasach historycznych rolę mechanika zawsze miał ojciec, teraz wszystkiego uczyłem się powoli sam. Smarowanie/czyszczenie łańcucha, regulacje klocków, linek, przerzutek... wszystko jak dziecko, wszystko powoli i po kolei. Taki postęp też cieszy. Nadal zresztą jest wiele miejsc w rowerze, gdzie jeszcze nie zaglądalem, a zatem jest spore pole do popisu w zakresie uczenia się.
Na osobny akapit zasługuje oczywiście Hipcia, dla której też był to rok nauki. Pierwsze jazdy były w zasadzie unikaniem jezdni za wszelką cenę (miała kiedyś spotkanie z poduchą powietrza, którą pchała przed sobą ciężarówka, dzięki której wyrzuciła ją (Hipcię) na trawnik), potem powoli, powoli... aż doszliśmy do momentu, gdy Hipcia np. robi lewoskręty w miejscówkach, gdzie ja nie czuję się pewnie i wolę objechać przejściem.
W moim przypadku (jak pisałem, jazdy jezdnią byłem nauczony), nauka polegała również na, jak lubią mówić komentatorzy sportowi, nauce boiskowego sprytu, czyli wszystkich sztuczek, które stosuje rowerzysta, by efektywnie przemknąć przez miasto, nie stojąc w korkach i na skrzyżowaniach.
Nadeszła jesień, wówczas miałem przerwę w zapisywaniu czegokolwiek na BS. Rozpoczęło się od kilku wpisów, potem jeszcze trochę i jeszcze trochę... w końcu chyba w styczniu podzieliłem z dwa tysiące km na kawałki po 20 km i pracowicie nadganiałem zapomniane wpisy. Ale pamiętam fragment od jesieni: deszcze padały, a my nadal jeździliśmy. Problem był, co prawda, z ubiorem, bo do późnej jesieni ubranie nasze było nierowerowe, zatem w przypadku deszczu wszystko było nasiąknięte, a po ośmiu godzinach w worku w pracy... człowiek jechał jak choinka zapachowa o zapachu zgnilizny. Nadeszła zima... i tu nastąpił fragment, którego nie przewidziałem kupując rower (jeszcze w lipcu rozglądałem się za pokrowcem, żeby rower na balkonie przez zimę przechować), a którego już w sierpniu byłem świadom: śnieg to taki asfalt, tylko trochę biały i miękki. I śliski. Ale miękki, gdy się człowiek na śliskim wygrzmoci. Pierwsza jazda trafiła się sama - do pracy jechaliśmy po twardym, a z powrotem po białym. Sypnęło wtedy konkretnie - miasto sparaliżowane, wiało jak jasna cholera, a my mieliśmy jechać z okolic Świętokrzyskiej do domu na Bemowo, a potem stamtąd na kurs na Muranów. Ledwo dojechaliśmy do Grzybowskiej (Hipcia miała już starte opony i jeździła jak po lodowisku), mieliśmy chyba dwie godziny, ale w tych warunkach bylibyśmy w domu szybciej na piechotę i z powrotem. Autobus/tramwaj nie wchodził w grę, bo wszystko stało. Pojechaliśmy zatem na kurs, tam straciłem Hipcię z oczu na 30 sekund i wyparowała. Odnalazła się, przyklejona jak rozgwiazda do kaloryfera. Przy ciepłej herbacie (a można było kupić flaszkę, i tak do kursu by z nas zeszło!) czekaliśmy półtorej godziny. Po kursie powrót był już spokojny, bo przestało padać i wiać, było tylko dużo białego pod kołami.
Dalsza część zimy była przetykana jazdą i niejazdą; żeby nie było przykro, postanowiłem nie jeździć, póki Hipcia nie jeździ. Najpierw była przerwa na kupienie nowych opon, potem była przerwa związana z awarią wolnobiegu... I gdzieś tak około 12 stycznia zaczęło się znów i stabilnie przez całą zimę się już kręciło. Przyszła zima zapewne będzie przejeżdżona bardziej: Hipcia będzie miała lepszy sprzęt, a oboje będziemy mieli więcej doświadczenia.
I tak doszło do wiosny...
IV. Dziś
Na dziś mam przejechane 5500 km. Gdybym zrobił tyle w zeszłym roku, postawiłoby mnie to w okolicach 259 miejsca na BSie, zatem wydaje mi się, że jest to dużo. Z drugiej strony niedużo, jeśli weźmie się pod uwagę, że większość tego stanowią dojazdy do pracy. Póki co nie planuję zwiększyć intensywności jazdy i na 90% nie planuję bawienia się w wyścigi, chyba, że chodzi tu o wybranie się na maraton tylko po to, żeby go ukończyć. Ale trenować regularnie, jeździć z pulsometrem, trzymać się harmonogramu... chyba nie. Jest jedno miejsce, gdzie muszę się trzymać harmonogramu i zachowywać się w uporzadkowany sposób; dzięki temu co miesiąc moje konto jest zasilane pieniążkami; więcej takich mi nie potrzeba. Póki co, dobrze się bawię samą jazdą.
Filozofia? Nie przypinam do tego żadnej. Jednym z najważniejszych argumentów jest to, że do pracy nie muszę jechać w puszce z kupą ludzi, ani we własnej puszce, marnując pieniądze. Poza tym - jest to przyjemne. I tyle wystarczy.
- DST 53.23km
- Czas 02:08
- VAVG 24.95km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Czwartek, 2 czerwca 2011
Kategoria do czytania, transport
Pogańskie pory robią się regułą!
...albowiem dziś kuper z łóżka zwlokłem punktualnie o 6:20. Po półgodzinie siedziałem już w drodze do pracy. Źle mi się jeździ tak samemu, jak już była możliwość jazdy z Hipcią, to trasa przyjemnie mijała i można było porozmawiać, a teraz znowu taka czysta transportówka.
Do tego wczoraj myślałem, że o tej siódmej, to luzy na mieście, a okazuje się, że wczoraj był wyjątek, dziś już więcej aut jechało.
Zakupiłem przedwczoraj ręcznik szybkoschnący i dziś go do roboty przywiozłem na testy. Chłonie to, co mokre, bardzo szybko; szybkoschnącość też nie jest chwytem marketingowym, bo to, co z siebie starłem, wyparował w kwadrans. Teraz czas na ostatni, długoterminowy test: czy "Anti Bacteria System" oprócz napisu coś tam działa. Innymi slowy - czy za tydzień nie będę wycierał się równoważnikiem suchej, znoszonej koszulki.
Obaczym.
Do tego wczoraj myślałem, że o tej siódmej, to luzy na mieście, a okazuje się, że wczoraj był wyjątek, dziś już więcej aut jechało.
Zakupiłem przedwczoraj ręcznik szybkoschnący i dziś go do roboty przywiozłem na testy. Chłonie to, co mokre, bardzo szybko; szybkoschnącość też nie jest chwytem marketingowym, bo to, co z siebie starłem, wyparował w kwadrans. Teraz czas na ostatni, długoterminowy test: czy "Anti Bacteria System" oprócz napisu coś tam działa. Innymi slowy - czy za tydzień nie będę wycierał się równoważnikiem suchej, znoszonej koszulki.
Obaczym.
- DST 25.35km
- Czas 01:01
- VAVG 24.93km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Środa, 1 czerwca 2011
Kategoria do czytania, transport
Czerwiec otwarty o porze iście pogańskiej
No bo jak to, żeby człowiek musiał wstać o 6:15 i leciał na 7:00 do roboty? A dziś tak, niestety, musiałem.
Przynajmniej ruch był malutki.
Przynajmniej ruch był malutki.
- DST 6.51km
- Czas 00:15
- VAVG 26.04km/h
- Sprzęt Unibike Viper