Wpisy archiwalne w miesiącu
Październik, 2012
Dystans całkowity: | 1840.13 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 89:00 |
Średnia prędkość: | 20.68 km/h |
Maksymalna prędkość: | 48.03 km/h |
Liczba aktywności: | 35 |
Średnio na aktywność: | 52.58 km i 2h 32m |
Więcej statystyk |
Poniedziałek, 22 października 2012
Kategoria > 100km, sakwy, zaliczając gminy
Pierwsza (jesienna) Hip-rawka. Dzień 3
Pobudka znowu rano. Tym razem nie tak wcześnie, ale zebrani jesteśmy już o ósmej trzydzieści. Trochę wątpiłem w jakość naszego ukrycia w dzień, ale okazalo się, że nie byliśmy widoczni z żadnej strony. Powoli wyłazi słońce, namiot, rozkładany na mokro, bo i mżyło, i nie wysechł po przedwczorajszej mgle, jest prawie suchy.
Wytaczamy się na asfalt i ruszamy. W Lidzbarku decydujemy się zrezygnować z Dobrego Miasta na rzecz planu noclegu nie przy Elblągu, a już na Mierzei Wiślanej, skręcamy więc na Ornetę, pięknym, warmińskim, nierównym asfaltem. Trzęsiemy się tak do Ornety, chociaż tyle naszego, że pogoda ładna, Ornetę objeżdżamy dookoła, zgodnie ze znakami, mamy więc widok na centrum z kazdej strony i to w warunkach pięknej jesieni. Za Ornetą jemy śniadanie (standardowo - krem czekoladowy) i zmykamy przez Pieniężno w kierunku Braniewa, robiąc tylko przerwę na kilka kilometrów skoku na północ, by zaliczyć gminę Lelkowo (kolejna, którą głupio byłoby zostawić pustą, pod samą granicą).
Pogoda jest niezła. Co prawda wieje, a na niebo wylazły chmury, ale nadal dominuje jesienny, przyjemny krajobraz.
Wjeżdżamy do Braniewa i stajemy w korku. Zanim zabraliśmy się za omijanie, zobaczyliśmy objazd i info o nieczynnym moście. Zbiliśmy na chodnik i zagadnęliśmy pierwszą napotkaną osobę. Akurat była to pani ze Starostwa Powiatowego, pokazała nam objazd przez park, opowiedziała trochę o mieście i na do widzenia dała nam breloczek z herbem powiatu braniewskiego.
Pojechaliśmy zgodnie ze wskazówkami, trochę na czuja i już za chwilę, na wylotówce na Frombork, jedliśmy parówkę i popijaliśmy kawą. We Fromborku objawił nam się po raz pierwszy Zalew Wiślany, minęliśmy go i po chwili jazdy, już na światłach, dostaliśmy w nagrodę kilkukilometrowy zjazd do Elbląga. Mapa mówiła, że jest tam jakaś obwodnica, która może nie być dozwolona dla rowerów, więc podpytawszy kogoś kierujemy się w stronę lokalnych uliczek, gdzie po zrobieniu zakupów na jakimś podejrzanym osiedlu lądujemy przy wylotówce na wylotówkę na Gdańsk.
Przerwa na Orlenie. Podpytuję sprzedawcy o dalszą drogę na Nowy Dwór: "Nie jedźcie, to jest siódemka (ta SIÓDEMKA), tam nawet w dzień boję się jeździć". Dalej dowiedziałem się kilku rzeczy o kaskach (jemu dwa razy uratował życie: raz na maratonie w Istebnej, gdy strzelił łbem o kamienie, drugi raz, gdy schodząc z górki pięćdziesiątką wyłożył się na piachu przy skręcie - bardzo ważkie argumenty, w stosunku do naszej sytuacji i naszej jazdy). Koleżka jednak, wbrem pierwszym pozorom okazał się wybitnie rowerowy, wyjaśnił nam jak dojechać bocznymi drogami do Nowego Dworu, po czym wrócił do rozmowy z kumplem... o ostatnim Harpaganie.
Wzięliśmy rowery i za chwilę już staliśmy przy wyjeździe na DK7, by dowiedzieć się, że nawet nie ma co się pchać na jezdnię, bo jest zakaz, na szczęście tuż obok idzie ładna droga rowerowa. Wsiadamy na nią, po chwili obserwacji, stojąc już przy skręcie na boczne drogi, decydujemy się jednak pojechać główną - szerokie pobocze, ruch niewielki, można chyba podjąć to ryzyko. Podpytaliśmy jeszcze funkcjonariuszy, ktorzy dzielnie eskortowali pijanego rowerzystę do domu (ten, gdy wyciągnął rower z radiowozu, chciał na niego wsiadać i jechać do siebie) - droga rowerowa idzie do granicy województwa, dalej, do Nowego Dworu mamy szerokie pobocze.
No i pojechaliśmy. Po stu kilometrach trzęsienia się po nierównościach, ładny asfalt był jak balsam na dłonie. Pobocze szerokie, ruch, jak wspomniałem, niewielki, do samego Nowego Dworu dojechaliśmy bez zbędnych przystanków, tam odbiliśmy na Stegnę i po chwili przerwy pojechaliśmy na północ. Ruch nadal niewielki, droga prowadziła między polami, ciemno, ładny asfalt i zupełnie płasko.
W Stegnie Hipcia rzuciła pomysłem wejścia w las (chociaż mieliśmy wpaść dopiero w Kątach Rybackich). Wskoczyliśmy do lasu, odjechaliśmy mniej więcej do połowy drogi między Stegną a Sztutowem i polowy drogi między główną a brzegiem. Z miejscówkami średnio. Leśnymi drogami dotaczamy się do zejścia na plażę, tam chwilę szukamy, po czym rozbijamy się tuż przy krawędzi klifu.
Wiatr nie wieje, jest ciepło, więc korzystamy z okazji, siadamy sobie na krawędzi i pijemy piwko z widokiem na morze, rozświetlone miasta. Jest wspaniale.
Wytaczamy się na asfalt i ruszamy. W Lidzbarku decydujemy się zrezygnować z Dobrego Miasta na rzecz planu noclegu nie przy Elblągu, a już na Mierzei Wiślanej, skręcamy więc na Ornetę, pięknym, warmińskim, nierównym asfaltem. Trzęsiemy się tak do Ornety, chociaż tyle naszego, że pogoda ładna, Ornetę objeżdżamy dookoła, zgodnie ze znakami, mamy więc widok na centrum z kazdej strony i to w warunkach pięknej jesieni. Za Ornetą jemy śniadanie (standardowo - krem czekoladowy) i zmykamy przez Pieniężno w kierunku Braniewa, robiąc tylko przerwę na kilka kilometrów skoku na północ, by zaliczyć gminę Lelkowo (kolejna, którą głupio byłoby zostawić pustą, pod samą granicą).
Pogoda jest niezła. Co prawda wieje, a na niebo wylazły chmury, ale nadal dominuje jesienny, przyjemny krajobraz.
Wjeżdżamy do Braniewa i stajemy w korku. Zanim zabraliśmy się za omijanie, zobaczyliśmy objazd i info o nieczynnym moście. Zbiliśmy na chodnik i zagadnęliśmy pierwszą napotkaną osobę. Akurat była to pani ze Starostwa Powiatowego, pokazała nam objazd przez park, opowiedziała trochę o mieście i na do widzenia dała nam breloczek z herbem powiatu braniewskiego.
Pojechaliśmy zgodnie ze wskazówkami, trochę na czuja i już za chwilę, na wylotówce na Frombork, jedliśmy parówkę i popijaliśmy kawą. We Fromborku objawił nam się po raz pierwszy Zalew Wiślany, minęliśmy go i po chwili jazdy, już na światłach, dostaliśmy w nagrodę kilkukilometrowy zjazd do Elbląga. Mapa mówiła, że jest tam jakaś obwodnica, która może nie być dozwolona dla rowerów, więc podpytawszy kogoś kierujemy się w stronę lokalnych uliczek, gdzie po zrobieniu zakupów na jakimś podejrzanym osiedlu lądujemy przy wylotówce na wylotówkę na Gdańsk.
Przerwa na Orlenie. Podpytuję sprzedawcy o dalszą drogę na Nowy Dwór: "Nie jedźcie, to jest siódemka (ta SIÓDEMKA), tam nawet w dzień boję się jeździć". Dalej dowiedziałem się kilku rzeczy o kaskach (jemu dwa razy uratował życie: raz na maratonie w Istebnej, gdy strzelił łbem o kamienie, drugi raz, gdy schodząc z górki pięćdziesiątką wyłożył się na piachu przy skręcie - bardzo ważkie argumenty, w stosunku do naszej sytuacji i naszej jazdy). Koleżka jednak, wbrem pierwszym pozorom okazał się wybitnie rowerowy, wyjaśnił nam jak dojechać bocznymi drogami do Nowego Dworu, po czym wrócił do rozmowy z kumplem... o ostatnim Harpaganie.
Wzięliśmy rowery i za chwilę już staliśmy przy wyjeździe na DK7, by dowiedzieć się, że nawet nie ma co się pchać na jezdnię, bo jest zakaz, na szczęście tuż obok idzie ładna droga rowerowa. Wsiadamy na nią, po chwili obserwacji, stojąc już przy skręcie na boczne drogi, decydujemy się jednak pojechać główną - szerokie pobocze, ruch niewielki, można chyba podjąć to ryzyko. Podpytaliśmy jeszcze funkcjonariuszy, ktorzy dzielnie eskortowali pijanego rowerzystę do domu (ten, gdy wyciągnął rower z radiowozu, chciał na niego wsiadać i jechać do siebie) - droga rowerowa idzie do granicy województwa, dalej, do Nowego Dworu mamy szerokie pobocze.
No i pojechaliśmy. Po stu kilometrach trzęsienia się po nierównościach, ładny asfalt był jak balsam na dłonie. Pobocze szerokie, ruch, jak wspomniałem, niewielki, do samego Nowego Dworu dojechaliśmy bez zbędnych przystanków, tam odbiliśmy na Stegnę i po chwili przerwy pojechaliśmy na północ. Ruch nadal niewielki, droga prowadziła między polami, ciemno, ładny asfalt i zupełnie płasko.
W Stegnie Hipcia rzuciła pomysłem wejścia w las (chociaż mieliśmy wpaść dopiero w Kątach Rybackich). Wskoczyliśmy do lasu, odjechaliśmy mniej więcej do połowy drogi między Stegną a Sztutowem i polowy drogi między główną a brzegiem. Z miejscówkami średnio. Leśnymi drogami dotaczamy się do zejścia na plażę, tam chwilę szukamy, po czym rozbijamy się tuż przy krawędzi klifu.
Wiatr nie wieje, jest ciepło, więc korzystamy z okazji, siadamy sobie na krawędzi i pijemy piwko z widokiem na morze, rozświetlone miasta. Jest wspaniale.
- DST 178.60km
- Czas 09:42
- VAVG 18.41km/h
- VMAX 42.89km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 21 października 2012
Kategoria > 100km, sakwy, zaliczając gminy
Pierwsza (jesienna) Hip-rawka. Dzień 2
Nigdy nie mogę zrozumieć Hipci. Ona nieustannie wierzy, że pomysł ustawienia budzika na piątą rano ma jakikolwiek sens. Kończy się tak, jak zawsze - ona wstaje, próbuje mnie budzić, ja mówię, że weź zapomnij, zasypiamy. I tak do kolejnego budzika. Niemniej jednak w końcu nadeszła godzina, gdy musiałem się zmierzyć z moim najgorszym wrogiem - pobudką, gdy dookoła jest zimno. Wykopałem się ze śpiwora, ubraliśmy się i coś tylko przekąsiliśmy, po czym wylazłem na zewnątrz...
Ojacie! Albo nawet Łomatko! Wszystko we mgle, światło dzienne ledwo przebija się do lasu. Ładnie, bo ładnie, można patrzeć i patrzeć, ale trzeba się pakować. A jak już się spakowało, to się wytoczyło na asfalt, by zobaczyć, że klimat wcale nie ustępuje. Mamy asfalt, mgłę i las. Na tyle mocną mgłę, że na początku jeszcze ruszamy na światłach. Po chwili jednak światła wyłączamy, a gdzieś przed Spychowem robimy dłuższą przerwę na śniadanie. Wszystko jest wilgotne, cały czas jest chłodno, jakoś nie przypomina wczorajszego, słonecznego dnia.
Mijamy Spychowo, przelatujemy przez Kiełbonki i w Pieckach robimy przerwę na zakupy. Ze stacjami srednio, więc zamiast kawy musi wystarczyć puszka energetyka. Jedziemy dalej, dwa kilometry za Pieckami na moim liczniku rocznego przebiegu pojawia się piąta cyfra na początku. Powoli robi się pagórkowato. Wjeżdżamy do Mrągowa, gdzie od razu wita nas droga rowerowa, przynajmniej tyle dobrego, że równa. Kierujemy się na Kętrzyn... by zobaczyć, że drogowskazy wyprowadziły nas na obwodnicę z zakazem dla rowerów. Zakaz to zakaz, to mniejsza sprawa, problem w tym, że jest tam na tyle wąsko, że ciężarówka, których jechało tam sporo, nie miałaby szans nas bezpiecznie wyprzedzić. Zawracamy więc i pytając mieszkańców kierujemy się przez centrum. Trochę jazdy po kostce, wizyta na Orlenie i w końcu wypadamy na żółtą drogą prowadzącą do Kętrzyna. Od razu widać, że nie jest to droga czerwona, ruch mniejszy, jedzie się spokojniej.
Do Kętrzyna podjeżdżamy pod niewielką górkę, by przy granicy miasta zasiąść w słońcu, które po raz pierwszy tego dnia postanowiło wystawić pysk zza chmur. Chwila nad mapą i kierujemy się dalej, w miejscowości Winda odbijamy na wschód, by nawiedzić gminę Srokowo. Dalej droga prowadzi nas w kierunku Bartoszyc. Pojawia się wiatr w twarz, słońce też daje w twarz, pagórki też sobie pagórkują. Do tego to coś, co zdiagnozowałem wczoraj jako "piszczy", piszczy sobie dalej. Nieustannie. I przeszkadza mi świadomość tego, że nie wiem, co to i jakie może mieć konsekwencje.
Przed Korszami odbijamy w jakiejś wiosce na Sępopol. Gmina przy granicy, nie wypada zostawić dziury. Droga... tę drogę zapamiętamy na długo. Dziura na dziurze, pęknięcie na pęknięciu, wszystko się trzęsie, nieliczne fragmenty znośnego asfaltu pojawiają się na środku jezdni, wiec jedziemy tamtędy, zsuwając się na boki, gdy coś nadjeżdża. Po irytujących trzystu godzinach takiej jazdy w końcu docieramy do Sępopola. W mieście asfalt niezly, ale wypadając w stronę Bartoszyc znowu dostajemy dziury. Z radością witamy główną i równą drogę na Bartoszyce, z mniejszą radością mżawkę, która pojawia się przy wjeździe do miasta.
Zakupy zrobione w Lidlu, parówka zjedzona na Orlenie. Chcieliśmy jechać na Lidzbark Warmiński, ale na jutro pozostałoby Górowo Iławeckie, które (jak się okazało) wypada odwiedzić dokładnie, bo posiada ono również część miejską gminy (czy jak to tam się nazywa). Lidzbark zostanie na jutro, ruszamy na Górowo. Od razu wita nas zupełna ciemność, brak latarni, pasów, kiepski asfalt i mżawka. Chwilę później ubieramy rzeczy przeciwdeszczowe, okulary idą do kieszeni, bo na nic się nie przydadzą. Teraz czeka nas tylko godzina rzeźbienia przed siebie, urozmaicana uciekaniem przed wyskakującymi przed koło znienacka nierównościami. Przynajmniej to coś piszczącego z tyłu przestało piszczeć.
Górowo odwiedzone, skręcamy pod skosem w prawo i wracamy na Lidzbark. Mżawka nie przestaje, ale asfalt odrobinę się polepsza. Kolejna godzina jazdy, by po sprawdzeniu mapy stwierdzić, że mamy dwie opcje: albo nocujemy gdzieś tu, albo jedziemy dziesięć kilometrów za Lidzbark i szukamy noclegu w lasach w kierunku Dobrego Miasta, z tym, że wtedy szukać zaczęlibyśmy około północy. Stwierdzamy, że spokojniej będzie, jak poszukamy tutaj i zagłębiamy się w niewielki lasek, który wyrastal przy drodze. Chwila szukania upewniła nas, że nie ma co włazić za głęboko, bo jest dość błotniście i krzaczaście, ale udało się znaleźć miejsce, znowu, ładnie ukryte między drzewami, gdzie zaparkowaliśmy nasz przenośny domek. Rozbijanie namiotu trochę się przeciąga, bo na wszelki wypadek przerywamy prace i zakrywamy światła, gdy coś jedzie, ale w końcu udaje się, wskakujemy do środka, kolacja i spanie.
Ojacie! Albo nawet Łomatko! Wszystko we mgle, światło dzienne ledwo przebija się do lasu. Ładnie, bo ładnie, można patrzeć i patrzeć, ale trzeba się pakować. A jak już się spakowało, to się wytoczyło na asfalt, by zobaczyć, że klimat wcale nie ustępuje. Mamy asfalt, mgłę i las. Na tyle mocną mgłę, że na początku jeszcze ruszamy na światłach. Po chwili jednak światła wyłączamy, a gdzieś przed Spychowem robimy dłuższą przerwę na śniadanie. Wszystko jest wilgotne, cały czas jest chłodno, jakoś nie przypomina wczorajszego, słonecznego dnia.
Mijamy Spychowo, przelatujemy przez Kiełbonki i w Pieckach robimy przerwę na zakupy. Ze stacjami srednio, więc zamiast kawy musi wystarczyć puszka energetyka. Jedziemy dalej, dwa kilometry za Pieckami na moim liczniku rocznego przebiegu pojawia się piąta cyfra na początku. Powoli robi się pagórkowato. Wjeżdżamy do Mrągowa, gdzie od razu wita nas droga rowerowa, przynajmniej tyle dobrego, że równa. Kierujemy się na Kętrzyn... by zobaczyć, że drogowskazy wyprowadziły nas na obwodnicę z zakazem dla rowerów. Zakaz to zakaz, to mniejsza sprawa, problem w tym, że jest tam na tyle wąsko, że ciężarówka, których jechało tam sporo, nie miałaby szans nas bezpiecznie wyprzedzić. Zawracamy więc i pytając mieszkańców kierujemy się przez centrum. Trochę jazdy po kostce, wizyta na Orlenie i w końcu wypadamy na żółtą drogą prowadzącą do Kętrzyna. Od razu widać, że nie jest to droga czerwona, ruch mniejszy, jedzie się spokojniej.
Do Kętrzyna podjeżdżamy pod niewielką górkę, by przy granicy miasta zasiąść w słońcu, które po raz pierwszy tego dnia postanowiło wystawić pysk zza chmur. Chwila nad mapą i kierujemy się dalej, w miejscowości Winda odbijamy na wschód, by nawiedzić gminę Srokowo. Dalej droga prowadzi nas w kierunku Bartoszyc. Pojawia się wiatr w twarz, słońce też daje w twarz, pagórki też sobie pagórkują. Do tego to coś, co zdiagnozowałem wczoraj jako "piszczy", piszczy sobie dalej. Nieustannie. I przeszkadza mi świadomość tego, że nie wiem, co to i jakie może mieć konsekwencje.
Przed Korszami odbijamy w jakiejś wiosce na Sępopol. Gmina przy granicy, nie wypada zostawić dziury. Droga... tę drogę zapamiętamy na długo. Dziura na dziurze, pęknięcie na pęknięciu, wszystko się trzęsie, nieliczne fragmenty znośnego asfaltu pojawiają się na środku jezdni, wiec jedziemy tamtędy, zsuwając się na boki, gdy coś nadjeżdża. Po irytujących trzystu godzinach takiej jazdy w końcu docieramy do Sępopola. W mieście asfalt niezly, ale wypadając w stronę Bartoszyc znowu dostajemy dziury. Z radością witamy główną i równą drogę na Bartoszyce, z mniejszą radością mżawkę, która pojawia się przy wjeździe do miasta.
Zakupy zrobione w Lidlu, parówka zjedzona na Orlenie. Chcieliśmy jechać na Lidzbark Warmiński, ale na jutro pozostałoby Górowo Iławeckie, które (jak się okazało) wypada odwiedzić dokładnie, bo posiada ono również część miejską gminy (czy jak to tam się nazywa). Lidzbark zostanie na jutro, ruszamy na Górowo. Od razu wita nas zupełna ciemność, brak latarni, pasów, kiepski asfalt i mżawka. Chwilę później ubieramy rzeczy przeciwdeszczowe, okulary idą do kieszeni, bo na nic się nie przydadzą. Teraz czeka nas tylko godzina rzeźbienia przed siebie, urozmaicana uciekaniem przed wyskakującymi przed koło znienacka nierównościami. Przynajmniej to coś piszczącego z tyłu przestało piszczeć.
Górowo odwiedzone, skręcamy pod skosem w prawo i wracamy na Lidzbark. Mżawka nie przestaje, ale asfalt odrobinę się polepsza. Kolejna godzina jazdy, by po sprawdzeniu mapy stwierdzić, że mamy dwie opcje: albo nocujemy gdzieś tu, albo jedziemy dziesięć kilometrów za Lidzbark i szukamy noclegu w lasach w kierunku Dobrego Miasta, z tym, że wtedy szukać zaczęlibyśmy około północy. Stwierdzamy, że spokojniej będzie, jak poszukamy tutaj i zagłębiamy się w niewielki lasek, który wyrastal przy drodze. Chwila szukania upewniła nas, że nie ma co włazić za głęboko, bo jest dość błotniście i krzaczaście, ale udało się znaleźć miejsce, znowu, ładnie ukryte między drzewami, gdzie zaparkowaliśmy nasz przenośny domek. Rozbijanie namiotu trochę się przeciąga, bo na wszelki wypadek przerywamy prace i zakrywamy światła, gdy coś jedzie, ale w końcu udaje się, wskakujemy do środka, kolacja i spanie.
- DST 185.64km
- Czas 09:32
- VAVG 19.47km/h
- VMAX 40.36km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 20 października 2012
Kategoria > 100km, sakwy, zaliczając gminy
Pierwsza (jesienna) Hip-rawka. Dzień 1
Pomysł na wyjazd pojawił się już chwilę temu, jako rzucona luźno myśl. Nagle, znienacka okazało się, że dostanę w październiku dwa dni urlopu, na które nawet nie do końca liczyłem, taki prezent trzeba było jakoś zagospodarować. Pakowanie i przygotowywanie trasy rozpoczęliśmy z półtora tygodnia wczesniej, w międzyczasie okazało się, że dostaniemy jeszcze jeden prezent: przez kilka dni ma być ciepła i ładna pogoda.
Nadszedł sobotni ranek. Zerwaliśmy się z łóżka i po śniadaniu osakwiliśmy nasze pojazdy, po czym ruszyliśmy w pięknym słońcu. Na nosie okulary przeciwsłoneczne i niepokojące wrażenie, że zaraz zrobi się za gorąco. Jesień, połowa października. Pięknie.
Przejeżdżamy most Marykury nową ścieżką rowerową, po czym kierujemy się na Wieliszew ulicą Płochocińską. I teraz wypada napisać: jedziemy, jedziemy, jedziemy. Słońce świeci, jest ciepło, ładnie, drzewa mienią się wszystkimi kolorami... Obwodnica Serocka okazuje się zamknięta dla rowerów, na szczęście obok jest droga techniczna, którą jedziemy... by odbić się od ściany lasu. W związku z naszą niechęcią do szukania tego, czego komuś nie chciało się oznakować, złamaliśmy prawo i przejechaliśmy całe pięćset metrów pod zakaz. Szaleństwo.
Minęliśmy Serock i gdzieś przed Pułtuskiem zrobiliśmy przerwę na stacji benzynowej na, jak się okazało, standardowy posiłek tej wyprawy: Zestaw Turysty - Hotdog + Kawa. Zjedliśmy sobie to z widokiem na zielone pola, cały czas przy pięknym słońcu.
W Pułtusku odbijamy z głównej na mniej główną, na Maków Mazowiecki. Siedem kilometrów przez samym Makowem pojawia się w asfalcie dołek. Krzyczę "Uwaga!" i przejeżdżam. Hipcia też przejeżdża, z tym, że robi "Chrup!" a potem metaliczne "Dzyń!". Zatrzymuję się i patrzę, widzę, że na ziemię spada jakaś część roweru. Uff... na szczęście to tylko uchwyt błotnika. Zanim się zorientowałem, że błotnik jest na uchwytach plastikowych, które raczej nie robią "dzyń!", Hipcia sama wyjaśniła: siodełko.
Nożżżżżż jasna cholera! Pół kilo narzędzi na różne okazje, pierdoły, sznurki, linki, śruby wiezione tylko po to, żeby się okazało, ze marne osiemdziesiąt kilometrów od domu mamy urwaną śrubę mocującą siodło do sztycy. Dupa.
Poradzić coś możemy jednak: turysta zawsze przygotowany, sznurek ma. Sznurkiem, w ramach współpracy polsko-radzieckiej, montuję siodło do całości. Daje się jechać. Dojeżdżamy do Makowa, tam, oczywiście, sklepy pozamykane, w końcu jest sobotnie popołudnie. Wchodzę do meblowego, śrub nie mają, ale kierują mnie do chłopaka, który naprawia skutery. Tam, po chwili szukania udaje się skompletować zestaw i siodło znowu jest przymocowane czymś metalowym.
Zabawy z siodełkiem kosztowały nas łącznie z półtorej godziny, więc trochę spóźnieni kierujemy się na Ostrołękę. Droga żółta, prowadząca przez lasy i nieruchliwa. Słońce jeszcze świeci, ale już zmieniamy szkła w okularach na zwykłe, klimat nadal kapitalnie jesienny, wszystko się złoci, żółci i pomarańczowi, zapach mokrego lasu towarzyszy nam bez przerwy. Suniemy sobie spokojnie, po drodze odrobinę wzbogacając garderobę, bo zaczęło się już robić chłodno.
W Ostrołęce najpierw zjeżdżamy do centrum, by zdać sobie sprawę z tego, że to bez sensu, wracamy i na wylotówce robimy zakupy na kolację i śniadanie. Włączamy światła i jedziemy - moment później po raz drugi tego dnia ktoś na nas trąbi. Sytuacja taka, jak już mieliśmy: za kierownicą stary dziad, który machając łapą odsyła nas na: chodnik (tak było w Wieliszewie) albo na pobocze (Ostrołęka). Kończy się tak, jak mogło się skończyć - my wzruszamy ramionami, on sobie jedzie: chodnikiem wlec się nie będziemy (bo i nie wolno), a pobocze... poboczem jechaliśmy, z tym, że akurat nim szło trzech chłopaków, których trzeba było wyprzedzić, więc ośmieliliśmy się wyjechać na pas ruchu dla samochodów.
Robi sie ciemno i wyłazi mgła, a jest dopiero tuż po osiemnastej. Walimy dalej, gdzieś w Kadzidle robimy znowu przerwę na stacji, jakoś mi ciężko na duszy, to i siadam i zdycham sobie na krawężniku. Rozważam nawet opcję noclegu gdzieś w pobliżu, ale zestaw Turysty uświadamia mi jednak, że nie było mi ciężko, tylko byłem głodny. Pokrzepiony strawą wsiadam z nową mocą na rower i jedziemy, jedziemy, jedziemy, w mgłę, w mgłę, w mgłę. W końcu wypada dzisiaj przekroczyć granicę województw.
W międzyczasie coś zaczyna mi piszczeć w okolicy tylnego koła. Robię kilka testów - nie, to nie hamulce. Zostaje jedyna słuszna opcja - piszczy, to niech piszczy. Hipcia, przy okazji sprawdza, że nasze tylne światła widać naprawdę z daleka. Czyli jesteśmy bezpieczni.
Granica województwa przekroczona. Klimat robi się coraz ciekawszy, bo mgła, bo ciemno i niewielki ruch. W Rozogach robimy zebranie załogi i analizujemy temat. Fajnie byłoby już gdzieś zanocować, odjeżdżamy zatem kontrolne dwa kilometry w las, robimy rekonesans, po czym, gdy mieliśmy pewność, że nikt nie jedzie, śmignęliśmy z rowerami w gąszcz. Po chwili szukania coś się znalazło, ale tuż obok asfaltu, szukając dalej znaleźliśmy bitą drogę przez las. Metodą "dwieście metrów przed siebie, w prawo, sto metrów prosto, stop." udajemy się w głąb lasu, po czym szukamy miejsca. Tu trochę trzeba się nachodzić, bo las zrobił się już rzadki, ale udaje się znaleźć przyjemne miejsce, na mchu, otoczone kilkoma choinkami.
Rozkładamy namiot, pakujemy się do środka, jemy kolację i zapadamy w sen. W nocy uparcie gdzieś szczeka jakiś pies. A nad ranem ryczą krowy. Zatem nocleg w lesie z odgłosami zwierząt: full wypas.
Nadszedł sobotni ranek. Zerwaliśmy się z łóżka i po śniadaniu osakwiliśmy nasze pojazdy, po czym ruszyliśmy w pięknym słońcu. Na nosie okulary przeciwsłoneczne i niepokojące wrażenie, że zaraz zrobi się za gorąco. Jesień, połowa października. Pięknie.
Przejeżdżamy most Marykury nową ścieżką rowerową, po czym kierujemy się na Wieliszew ulicą Płochocińską. I teraz wypada napisać: jedziemy, jedziemy, jedziemy. Słońce świeci, jest ciepło, ładnie, drzewa mienią się wszystkimi kolorami... Obwodnica Serocka okazuje się zamknięta dla rowerów, na szczęście obok jest droga techniczna, którą jedziemy... by odbić się od ściany lasu. W związku z naszą niechęcią do szukania tego, czego komuś nie chciało się oznakować, złamaliśmy prawo i przejechaliśmy całe pięćset metrów pod zakaz. Szaleństwo.
Minęliśmy Serock i gdzieś przed Pułtuskiem zrobiliśmy przerwę na stacji benzynowej na, jak się okazało, standardowy posiłek tej wyprawy: Zestaw Turysty - Hotdog + Kawa. Zjedliśmy sobie to z widokiem na zielone pola, cały czas przy pięknym słońcu.
W Pułtusku odbijamy z głównej na mniej główną, na Maków Mazowiecki. Siedem kilometrów przez samym Makowem pojawia się w asfalcie dołek. Krzyczę "Uwaga!" i przejeżdżam. Hipcia też przejeżdża, z tym, że robi "Chrup!" a potem metaliczne "Dzyń!". Zatrzymuję się i patrzę, widzę, że na ziemię spada jakaś część roweru. Uff... na szczęście to tylko uchwyt błotnika. Zanim się zorientowałem, że błotnik jest na uchwytach plastikowych, które raczej nie robią "dzyń!", Hipcia sama wyjaśniła: siodełko.
Nożżżżżż jasna cholera! Pół kilo narzędzi na różne okazje, pierdoły, sznurki, linki, śruby wiezione tylko po to, żeby się okazało, ze marne osiemdziesiąt kilometrów od domu mamy urwaną śrubę mocującą siodło do sztycy. Dupa.
Poradzić coś możemy jednak: turysta zawsze przygotowany, sznurek ma. Sznurkiem, w ramach współpracy polsko-radzieckiej, montuję siodło do całości. Daje się jechać. Dojeżdżamy do Makowa, tam, oczywiście, sklepy pozamykane, w końcu jest sobotnie popołudnie. Wchodzę do meblowego, śrub nie mają, ale kierują mnie do chłopaka, który naprawia skutery. Tam, po chwili szukania udaje się skompletować zestaw i siodło znowu jest przymocowane czymś metalowym.
Zabawy z siodełkiem kosztowały nas łącznie z półtorej godziny, więc trochę spóźnieni kierujemy się na Ostrołękę. Droga żółta, prowadząca przez lasy i nieruchliwa. Słońce jeszcze świeci, ale już zmieniamy szkła w okularach na zwykłe, klimat nadal kapitalnie jesienny, wszystko się złoci, żółci i pomarańczowi, zapach mokrego lasu towarzyszy nam bez przerwy. Suniemy sobie spokojnie, po drodze odrobinę wzbogacając garderobę, bo zaczęło się już robić chłodno.
W Ostrołęce najpierw zjeżdżamy do centrum, by zdać sobie sprawę z tego, że to bez sensu, wracamy i na wylotówce robimy zakupy na kolację i śniadanie. Włączamy światła i jedziemy - moment później po raz drugi tego dnia ktoś na nas trąbi. Sytuacja taka, jak już mieliśmy: za kierownicą stary dziad, który machając łapą odsyła nas na: chodnik (tak było w Wieliszewie) albo na pobocze (Ostrołęka). Kończy się tak, jak mogło się skończyć - my wzruszamy ramionami, on sobie jedzie: chodnikiem wlec się nie będziemy (bo i nie wolno), a pobocze... poboczem jechaliśmy, z tym, że akurat nim szło trzech chłopaków, których trzeba było wyprzedzić, więc ośmieliliśmy się wyjechać na pas ruchu dla samochodów.
Robi sie ciemno i wyłazi mgła, a jest dopiero tuż po osiemnastej. Walimy dalej, gdzieś w Kadzidle robimy znowu przerwę na stacji, jakoś mi ciężko na duszy, to i siadam i zdycham sobie na krawężniku. Rozważam nawet opcję noclegu gdzieś w pobliżu, ale zestaw Turysty uświadamia mi jednak, że nie było mi ciężko, tylko byłem głodny. Pokrzepiony strawą wsiadam z nową mocą na rower i jedziemy, jedziemy, jedziemy, w mgłę, w mgłę, w mgłę. W końcu wypada dzisiaj przekroczyć granicę województw.
W międzyczasie coś zaczyna mi piszczeć w okolicy tylnego koła. Robię kilka testów - nie, to nie hamulce. Zostaje jedyna słuszna opcja - piszczy, to niech piszczy. Hipcia, przy okazji sprawdza, że nasze tylne światła widać naprawdę z daleka. Czyli jesteśmy bezpieczni.
Granica województwa przekroczona. Klimat robi się coraz ciekawszy, bo mgła, bo ciemno i niewielki ruch. W Rozogach robimy zebranie załogi i analizujemy temat. Fajnie byłoby już gdzieś zanocować, odjeżdżamy zatem kontrolne dwa kilometry w las, robimy rekonesans, po czym, gdy mieliśmy pewność, że nikt nie jedzie, śmignęliśmy z rowerami w gąszcz. Po chwili szukania coś się znalazło, ale tuż obok asfaltu, szukając dalej znaleźliśmy bitą drogę przez las. Metodą "dwieście metrów przed siebie, w prawo, sto metrów prosto, stop." udajemy się w głąb lasu, po czym szukamy miejsca. Tu trochę trzeba się nachodzić, bo las zrobił się już rzadki, ale udaje się znaleźć przyjemne miejsce, na mchu, otoczone kilkoma choinkami.
Rozkładamy namiot, pakujemy się do środka, jemy kolację i zapadamy w sen. W nocy uparcie gdzieś szczeka jakiś pies. A nad ranem ryczą krowy. Zatem nocleg w lesie z odgłosami zwierząt: full wypas.
- DST 186.70km
- Czas 08:46
- VAVG 21.30km/h
- VMAX 45.31km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Piątek, 19 października 2012
Kategoria transport
Z pracy. Szybko, bo przed urlopem.
- DST 7.94km
- Czas 00:27
- VAVG 17.64km/h
- VMAX 33.92km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Piątek, 19 października 2012
Kategoria do czytania, transport
Części nadal nie przyszły
Znany i Duży rowerowy Sklep Internetowy po raz kolejny zrobił mnie w balona. Zamówienie miało być w terminie "do pięciu dni", okazuje się, że będą potrzebowali dziesięciu, żeby ściągnąć dla nas części. Części nie było też w Legionie, więc, niestety, nadal muszę się wozić na zużytej przedniej zębatce. Wkurza mnie to niebożebnie, bo ruszam jak załadowane Cinquecento pod górkę, zamiast machnąć dwa razy i ustabilizować prędkość. Po mieście też nie mogę się za bardzo rozpędzać, bo trzeba brać poprawkę na to, że w przypadku nagłego zatrzymania, jeśli nie zdążę zrzucić na małą z przodu, będę ruszał niesamowicie wolno, jeśli w ogóle ruszę. Hipcia przynajmniej ma "tylko" zużyty napęd, który jest "tylko" zużyty, ale zupełnie nie przeszkadza.
Jazdy nie było za wiele - standardowo - praca-dom-praca.
Jazdy nie było za wiele - standardowo - praca-dom-praca.
- DST 22.61km
- Czas 01:02
- VAVG 21.88km/h
- VMAX 38.12km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Czwartek, 18 października 2012
Kategoria do czytania, transport
Znowu jeżdżę sam
Bo Hipcia miała w domu pracę, a do pracy miała na trochę później niż ja. To sobie kręciłem. Ciepło, osiem stopni. Wieczorem spokój, ale rano za to korki na Powstańców i długo przed Prymasa.
- DST 34.94km
- Czas 01:34
- VAVG 22.30km/h
- VMAX 39.24km/h
- K: 8.5
- Sprzęt Unibike Viper
Środa, 17 października 2012
Kategoria transport, do czytania
Trochę jest do opisania. To opiszę.
Jadąc do pracy zignorowałem wskazania new.meteo. Między innymi dlatego, że zapomniałem, że jadę z Ochoty na Bemowo, ale przez Ursynów. Deszcz padał sobie - spokojnie, konsekwentnie. Jechało się przyjemnie. Juz prawie na miejscu zadzwoniłem do Hipci, żeby się dowiedzieć, że dzwoniła do mnie, żebym nie jechał. Za późno.
Załatwiłem, co miałem załatwić, z suchych rzeczy przebrałem się w mokre i ruszyłem. Deszcz stwierdził, że skoro już wracam, to nie będzie mi robiło, że sobie mocniej popada. I popadało. W okolicach toru na Służewcu poczułem, że softshell wreszcie zaczyna się poddawać i przemaka na plecach. Jadąc dalej wpadłem na pomysł, że będzie dobrze pojechać Rzymowskiego i Wołoską. Jechałem sobie prawą stroną prawego pasa. Ochlapywały mnie ciężarówki jadące środkowym. Nie, żeby robiło mi to jakąś różnicę. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałem potoki płynące ulicą.
Przy okazji: od Wołoskiej gonił mnie rowerzysta. Ja jechałem jezdnią - on chodnikiem. Jechaliśmy równo, z tą różnicą, że ja jechałem sobie spokojnie, a on musiał kombinować. Co stracił gdzieś - musiał nadrobić. Po płytach chodnikowych przy Banacha - współczuję. Śmignięcie zza płotu prosto przez przejście bezpośrednio przed samochodem - gratuluję głupoty. Po zmroku, w deszczu i bez oświetlenia ulicznego, gnanie po chodniku z taką prędkością, jak on gnał, zasługiwało na pompkę w szprychy. Kretyn.
Z Banacha zrobiłem lewoskręt - przestraszył mnie radiowóz, który ruszył na sygnale, gdy zjeżdżałem na chodnik. Pojechali jednak nie za mną, a za autem, które jechało przede mną.
Jechało się jednak niezmiernie przyjemnie. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz przyjechałem do domu tak dokumentnie przemoczony :)
W nocy wymieniłem Hipci łańcuch na stary, zmieniłem też opony.
Do pracy jechałem też nie bezpośrednio, przy okazji spotkałem kolegę, który swego czasu szykował się do rozpoczęcia dojazdów do pracy. Rzadko spotyka się człowieka tak przestraszonego ulicą, który mówi o tym, że udaje mu się dojechać do DDRu tak, jakby opowiadał o oazie na pustyni :) Ma jednak ambicję jeździć, ale jest strasznie zachowawczy. Jestem pewien, że przez to swoje przerażenie prędzej czy później narobi sobie bigosu...
Załatwiłem, co miałem załatwić, z suchych rzeczy przebrałem się w mokre i ruszyłem. Deszcz stwierdził, że skoro już wracam, to nie będzie mi robiło, że sobie mocniej popada. I popadało. W okolicach toru na Służewcu poczułem, że softshell wreszcie zaczyna się poddawać i przemaka na plecach. Jadąc dalej wpadłem na pomysł, że będzie dobrze pojechać Rzymowskiego i Wołoską. Jechałem sobie prawą stroną prawego pasa. Ochlapywały mnie ciężarówki jadące środkowym. Nie, żeby robiło mi to jakąś różnicę. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałem potoki płynące ulicą.
Przy okazji: od Wołoskiej gonił mnie rowerzysta. Ja jechałem jezdnią - on chodnikiem. Jechaliśmy równo, z tą różnicą, że ja jechałem sobie spokojnie, a on musiał kombinować. Co stracił gdzieś - musiał nadrobić. Po płytach chodnikowych przy Banacha - współczuję. Śmignięcie zza płotu prosto przez przejście bezpośrednio przed samochodem - gratuluję głupoty. Po zmroku, w deszczu i bez oświetlenia ulicznego, gnanie po chodniku z taką prędkością, jak on gnał, zasługiwało na pompkę w szprychy. Kretyn.
Z Banacha zrobiłem lewoskręt - przestraszył mnie radiowóz, który ruszył na sygnale, gdy zjeżdżałem na chodnik. Pojechali jednak nie za mną, a za autem, które jechało przede mną.
Jechało się jednak niezmiernie przyjemnie. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz przyjechałem do domu tak dokumentnie przemoczony :)
W nocy wymieniłem Hipci łańcuch na stary, zmieniłem też opony.
Do pracy jechałem też nie bezpośrednio, przy okazji spotkałem kolegę, który swego czasu szykował się do rozpoczęcia dojazdów do pracy. Rzadko spotyka się człowieka tak przestraszonego ulicą, który mówi o tym, że udaje mu się dojechać do DDRu tak, jakby opowiadał o oazie na pustyni :) Ma jednak ambicję jeździć, ale jest strasznie zachowawczy. Jestem pewien, że przez to swoje przerażenie prędzej czy później narobi sobie bigosu...
- DST 49.01km
- Czas 02:21
- VAVG 20.86km/h
- VMAX 38.12km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Wtorek, 16 października 2012
Kategoria do czytania, transport
Ciężki coś dzień
Dwóch pajaców wyznających zasadę "mam kamizelkę, nie potrzebuję świateł" powinno mi podziękować. Zbyt zmęczony byłem wczoraj, żeby jednego głąba z drugim opierniczyć, bo bujali się od lewej do prawej, jakby byli sami na DDR. Ale kamizelki mieli, przypięte do plecaków.
Z tego powodu (zmęczenia, nie pajaców), pojechaliśmy na kurs autem.
Wieczorem jeszcze wymieniłem Hipci łańcuch, żeby sprawdzić, czy stara kaseta może da radę. Nie da. Będę dziś przekładał łańcuch z powrotem, dobrze, że udało się znaleźć jakieś współpracujące przełożenie.
Rano do pracy. Też jakoś dupnie się jechało.
BTW. Po wpisach widać, że jesień. Studenci poszli do szkoły, ciepłolubni już nie jeżdżą, na BS cisza...
Z tego powodu (zmęczenia, nie pajaców), pojechaliśmy na kurs autem.
Wieczorem jeszcze wymieniłem Hipci łańcuch, żeby sprawdzić, czy stara kaseta może da radę. Nie da. Będę dziś przekładał łańcuch z powrotem, dobrze, że udało się znaleźć jakieś współpracujące przełożenie.
Rano do pracy. Też jakoś dupnie się jechało.
BTW. Po wpisach widać, że jesień. Studenci poszli do szkoły, ciepłolubni już nie jeżdżą, na BS cisza...
- DST 16.46km
- Czas 00:47
- VAVG 21.01km/h
- VMAX 39.63km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Poniedziałek, 15 października 2012
Kategoria do czytania, transport
Do pracy
Wiatr w pysk, jechać się nie chciało.
- DST 9.16km
- Czas 00:27
- VAVG 20.36km/h
- VMAX 32.02km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 14 października 2012
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy
Pętla przez Rawę Mazowiecką
Pierwotny plan na niedzielę zakładał trzy rzeczy: długą trasę, podróż PKP i wstanie wcześnie rano. To ostatnie odrzuciliśmy komisyjnie. Podróż PKP połączeniem, które nas interesuje, nie napawa myślami optymistycznymi, bo nie ma przewozu rowerów, a zatem gwarancji, że nam się uda je przewieźć. Pozostała "długa trasa". Hipcia miała już nawet wstępny plan...
Punkt 13:00 wychodzimy z domu. Na dzień dobry coś psuje się z pogodynką: miało być około dziesięciu stopni, jest z siedemnaście. Szorujemy w kierunku Grodziska, pierwszy raz jadąc tą trasą w tę stronę i o tej godzinie. I przy tej temperaturze. W Milanówku jeszcze skusiliśmy się na ichnią śmieszkę rowerową (może i było trochę nierówno, ale jeszcze płasko), ale po skręcie na Radziejowice, gdy przywitał nas chodnik dla rowerzystów, upstrzony bramami, podjazdami, a do tego znaki zakazu dla rowerów, mruknęliśmy kilka soczystych zdań na temat ichniego Inżyniera Ruchu i zakazy olaliśmy.
W Radziejowicach niespodzianka. Droga S-8, która się nadal buduje. Posmęciliśmy trochę dookoła, po czym stwierdziliśmy, że zajmujemy dla siebie już prawie ukończony, ale jeszcze niedopuszczony do ruchu pas. Co prawda najpierw mieliśmy trochę zabawy z jazdą po piasku i znoszeniem roweru o dwa metry w pionie, ale w końcu (upewniwszy się u pana, który pilnował mostostalowego dobytku), ruszyliśmy "naszym" pasem. Przystanek na CPNie wzbogacił nas o jednego Lecha (bezalkoholowego) i Colę. Lecha od razu wypiliśmy, Cola została na później.
Liczyliśmy na to, że takim nieczynnym pasem dojedziemy daleko, ale zaraz się skończyło - musieliśmy włączyć się do "normalnego" ruchu. Po dwóch nieudanych epizodach z drogą serwisową, wróciliśmy na główną, na której sytuacja też się ustabilizowała: dla rowerów przeznaczono pobocze i prawy pas, lewy pas zajęły samochody... i tak przez ponad trzydzieści kilometrów. To mnie się podoba!
Rawa Mazowiecka pojawiła się po serii denerwujących, bo niewysokich, ale za to długich podjazdów. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy na Białą Rawską, w międzyczasie włączając światła. W Białej decyzja - jak pojedziemy do domu od razu, to będzie podejrzanie krótko, więc przedłużyliśmy sobie trasę przez Nowe Miasto n. Pilicą. Droga do Nowego Miasta była przyjemna, ciemna, nieruchliwa, prowadząca wzdłuż sadów (ładnie pachnialo jabłkami), po drodze trzeba było zrobić przystanek na ubranie się (pół godziny później wyjechaliśmy z chmury chłodu i trzeba było się rozbierać).
Wypadliśmy na główną w stronę Grójca i się zaczęło. Ruch większy, droga paskudna, bo pobocze bylo porwane i dziurawe... Momentami było nawet znośnie, ale wiekszość to walka o utrzymanie się w jezdni, szczególnie, gdy z przodu samochody słyszaly o opuszczaniu świateł, ale nikt tego nie umie zrobić. Odbiliśmy jeszcze dwa kilometry w lewo, by zaliczyć sobie gminę Błędów i, zrobiwszy przystanek na CPNie w Belsku Dużym (macie hot-dogi? - nie ma - baterie? - nie ma - toaleta? - nieczynna), dojechaliśy do Grójca.
W Grójcu odbiliśmy na Warszawę, ominęliśmy ekspresówkę i wsiedliśmy na kierunek "Warszawa". Aż do Janek jechalo się nieprzyjemnie: auta z naprzeciwka oślepialy na tyle, że lampka przednia nic nie dawała, mogliśmy tylko liczyć na to, że nie wpadniemy w żadną dziurę. W domu byliśmy na północ.
Zdjęcia będą! Jutro. Może.
Zaliczonych gmin: 12
Zamknięty powiat żyrardowski.
Punkt 13:00 wychodzimy z domu. Na dzień dobry coś psuje się z pogodynką: miało być około dziesięciu stopni, jest z siedemnaście. Szorujemy w kierunku Grodziska, pierwszy raz jadąc tą trasą w tę stronę i o tej godzinie. I przy tej temperaturze. W Milanówku jeszcze skusiliśmy się na ichnią śmieszkę rowerową (może i było trochę nierówno, ale jeszcze płasko), ale po skręcie na Radziejowice, gdy przywitał nas chodnik dla rowerzystów, upstrzony bramami, podjazdami, a do tego znaki zakazu dla rowerów, mruknęliśmy kilka soczystych zdań na temat ichniego Inżyniera Ruchu i zakazy olaliśmy.
W Radziejowicach niespodzianka. Droga S-8, która się nadal buduje. Posmęciliśmy trochę dookoła, po czym stwierdziliśmy, że zajmujemy dla siebie już prawie ukończony, ale jeszcze niedopuszczony do ruchu pas. Co prawda najpierw mieliśmy trochę zabawy z jazdą po piasku i znoszeniem roweru o dwa metry w pionie, ale w końcu (upewniwszy się u pana, który pilnował mostostalowego dobytku), ruszyliśmy "naszym" pasem. Przystanek na CPNie wzbogacił nas o jednego Lecha (bezalkoholowego) i Colę. Lecha od razu wypiliśmy, Cola została na później.
Liczyliśmy na to, że takim nieczynnym pasem dojedziemy daleko, ale zaraz się skończyło - musieliśmy włączyć się do "normalnego" ruchu. Po dwóch nieudanych epizodach z drogą serwisową, wróciliśmy na główną, na której sytuacja też się ustabilizowała: dla rowerów przeznaczono pobocze i prawy pas, lewy pas zajęły samochody... i tak przez ponad trzydzieści kilometrów. To mnie się podoba!
Rawa Mazowiecka pojawiła się po serii denerwujących, bo niewysokich, ale za to długich podjazdów. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy na Białą Rawską, w międzyczasie włączając światła. W Białej decyzja - jak pojedziemy do domu od razu, to będzie podejrzanie krótko, więc przedłużyliśmy sobie trasę przez Nowe Miasto n. Pilicą. Droga do Nowego Miasta była przyjemna, ciemna, nieruchliwa, prowadząca wzdłuż sadów (ładnie pachnialo jabłkami), po drodze trzeba było zrobić przystanek na ubranie się (pół godziny później wyjechaliśmy z chmury chłodu i trzeba było się rozbierać).
Wypadliśmy na główną w stronę Grójca i się zaczęło. Ruch większy, droga paskudna, bo pobocze bylo porwane i dziurawe... Momentami było nawet znośnie, ale wiekszość to walka o utrzymanie się w jezdni, szczególnie, gdy z przodu samochody słyszaly o opuszczaniu świateł, ale nikt tego nie umie zrobić. Odbiliśmy jeszcze dwa kilometry w lewo, by zaliczyć sobie gminę Błędów i, zrobiwszy przystanek na CPNie w Belsku Dużym (macie hot-dogi? - nie ma - baterie? - nie ma - toaleta? - nieczynna), dojechaliśy do Grójca.
W Grójcu odbiliśmy na Warszawę, ominęliśmy ekspresówkę i wsiedliśmy na kierunek "Warszawa". Aż do Janek jechalo się nieprzyjemnie: auta z naprzeciwka oślepialy na tyle, że lampka przednia nic nie dawała, mogliśmy tylko liczyć na to, że nie wpadniemy w żadną dziurę. W domu byliśmy na północ.
Zdjęcia będą! Jutro. Może.
Zaliczonych gmin: 12
Zamknięty powiat żyrardowski.
- DST 206.66km
- Czas 09:12
- VAVG 22.46km/h
- Sprzęt Unibike Viper