Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2012
Dystans całkowity: | 1303.36 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 68:22 |
Średnia prędkość: | 19.06 km/h |
Maksymalna prędkość: | 60.42 km/h |
Liczba aktywności: | 34 |
Średnio na aktywność: | 38.33 km i 2h 00m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 12 sierpnia 2012
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Co ta Norwegia zrobiła z ludźmi?
Jak człowiek zaczynał, to zrobił sobie kategorie warunkowane przez granice 25 i 50km i cieszył się, że mu wpadło coś powyżej 25km. A jak już powyżej 50km, to że ho ho albo i lepiej. Potem raz wpadła stówka i zrobił kategorię "jeszcze dłuższe", bo kto by regularnie takie dystanse jeździł?
A potem pojechał do Norwegii.
Z trasy około 160km zrezygnowaliśmy tylko dlatego, że we wtorek ruszamy na długi weekend i muszę się jakoś wyspać przed trasą. Już kategorię "jeszcze dłuższe" przemianowałem na "> 100km" i zastanawiam się, kiedy powstanie "> 200km". Boję się, co będzie, jak kupimy szosówki.
Zaplanowaliśmy taką lekką trasę, niewiele powyżej 100km, trochę pod zaliczanie gmin. Spakowane dwie sakwy, nauczony wczorajszym doświadczeniem, pod ręką ukryłem gaz (na drodze trzy razy miałem go w ręce, ale dwa psy nas zupełnie olały, a jeden dość szybko zrezygnował, nie miałem potrzeby zniechęcania).
Na dzień dobry wita nas wiatr w twarz, początek już znaną trasą- przez most północny i przy torach w kierunku Legionowa, tu zmieniamy trasę i szutrowymi dróżkami przemykamy w kierunku ul. Jana Pawła, stamtąd odbijamy w drogę serwisową prowadzącą na Wieliszew - ta jest przyjemna, zero ruchu. Chwila przerwy przy skrzyżowaniu na Komornicę, rzut oka na mapę i relaks przy zachodzącym słońcu. Dalej przez elektrownię wodną w Dębem, ostry podjazd i za chwilę skręt na miejscowość o nazwie Nuna.
Ruszamy na zachód - słońce powoli zachodzi, świeci w oczy. Przegapiamy skręt na Lorcin (chociaż mieliśmy podejrzenia), ale decydujemy się jechać prosto, bo... Cisza, droga prowadzi między polami, jak okiem sięgnąć, tylko roślinność, nie licząc kilku wiosek, można jechać, jechać i jechać. Droga zdecydowanie godna polecenia, samochodów też jak na lekarstwo. W miejscowości Czajki asfalt się kończy, wskakujemy na główną i po chwili, za Wkrą skręcamy w lewo. Powoli zmierzcha, włączamy światła.
W Błędowie odbijamy na Janów, ubieramy się cieplej i jedziemy na Zakroczym. Tu już trochę większy ruch, ciemno, nic już ciekawego, sam Zakroczym za to spokojny, cały ruch zbija się na ekspresówkę i "czerwoną" na NDM. Mijamy Twierdzę Modlin (trzeba kiedyś odwiedzić) i wstrzymując nieznacznie ruch wahadłowy na moście na Wiśle przebijamy się na "naszą" stronę. Teraz tylko znana trasa na Łomianki. Po drodze Hipci psuje sie noga - coś nie tak z siodełkiem, udo zaczyna boleć, robimy przerwę, poprawiamy udo, poprawiamy siodełko i ruszamy dalej. Już w samych Łomiankach dziwnie zaczynam się czuć. Zakładam, że brakuje paliwa, pochłaniam dwa batony, zapijam colą i ruszamy. Kawałek dalej kraksa - dwa samochody rozbite, coś poważnego, bo i straż na miejscu, i poduszki wystrzelone.
Do domu dojeżdżamy przed północą. Zaliczone trzy nowe gminy, tym samym powiat nowodworski dołącza do grupy wyczyszczonych powiatów (obok legionowskiego, pruszkowskiego i warszawskiego zachodniego). Średnia z całej trasy > 20km/h, dodatkowy powód do zadowolenia.
\
A potem pojechał do Norwegii.
Z trasy około 160km zrezygnowaliśmy tylko dlatego, że we wtorek ruszamy na długi weekend i muszę się jakoś wyspać przed trasą. Już kategorię "jeszcze dłuższe" przemianowałem na "> 100km" i zastanawiam się, kiedy powstanie "> 200km". Boję się, co będzie, jak kupimy szosówki.
Zaplanowaliśmy taką lekką trasę, niewiele powyżej 100km, trochę pod zaliczanie gmin. Spakowane dwie sakwy, nauczony wczorajszym doświadczeniem, pod ręką ukryłem gaz (na drodze trzy razy miałem go w ręce, ale dwa psy nas zupełnie olały, a jeden dość szybko zrezygnował, nie miałem potrzeby zniechęcania).
Na dzień dobry wita nas wiatr w twarz, początek już znaną trasą- przez most północny i przy torach w kierunku Legionowa, tu zmieniamy trasę i szutrowymi dróżkami przemykamy w kierunku ul. Jana Pawła, stamtąd odbijamy w drogę serwisową prowadzącą na Wieliszew - ta jest przyjemna, zero ruchu. Chwila przerwy przy skrzyżowaniu na Komornicę, rzut oka na mapę i relaks przy zachodzącym słońcu. Dalej przez elektrownię wodną w Dębem, ostry podjazd i za chwilę skręt na miejscowość o nazwie Nuna.
Ruszamy na zachód - słońce powoli zachodzi, świeci w oczy. Przegapiamy skręt na Lorcin (chociaż mieliśmy podejrzenia), ale decydujemy się jechać prosto, bo... Cisza, droga prowadzi między polami, jak okiem sięgnąć, tylko roślinność, nie licząc kilku wiosek, można jechać, jechać i jechać. Droga zdecydowanie godna polecenia, samochodów też jak na lekarstwo. W miejscowości Czajki asfalt się kończy, wskakujemy na główną i po chwili, za Wkrą skręcamy w lewo. Powoli zmierzcha, włączamy światła.
W Błędowie odbijamy na Janów, ubieramy się cieplej i jedziemy na Zakroczym. Tu już trochę większy ruch, ciemno, nic już ciekawego, sam Zakroczym za to spokojny, cały ruch zbija się na ekspresówkę i "czerwoną" na NDM. Mijamy Twierdzę Modlin (trzeba kiedyś odwiedzić) i wstrzymując nieznacznie ruch wahadłowy na moście na Wiśle przebijamy się na "naszą" stronę. Teraz tylko znana trasa na Łomianki. Po drodze Hipci psuje sie noga - coś nie tak z siodełkiem, udo zaczyna boleć, robimy przerwę, poprawiamy udo, poprawiamy siodełko i ruszamy dalej. Już w samych Łomiankach dziwnie zaczynam się czuć. Zakładam, że brakuje paliwa, pochłaniam dwa batony, zapijam colą i ruszamy. Kawałek dalej kraksa - dwa samochody rozbite, coś poważnego, bo i straż na miejscu, i poduszki wystrzelone.
Do domu dojeżdżamy przed północą. Zaliczone trzy nowe gminy, tym samym powiat nowodworski dołącza do grupy wyczyszczonych powiatów (obok legionowskiego, pruszkowskiego i warszawskiego zachodniego). Średnia z całej trasy > 20km/h, dodatkowy powód do zadowolenia.
Posiadówka nad mapą© Hipek99
Ciężki żywot: kobita planuje trasę, chłop w fotografa się bawi.© Hipek99
Stacja kolejowa Studzianki© Hipek99
Wiatraki© Hipek99
- DST 119.40km
- Czas 05:43
- VAVG 20.89km/h
- VMAX 46.19km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 11 sierpnia 2012
Kategoria > 100km, do czytania, ze zdjęciem, zaliczając gminy, kampinos
Połówka Kampinoskiego Rowerowego
Podgryzaliśmy ten szlak, podgryzaliśmy, aż w końcu postanowiliśmy przejechać się nim dłużej. Postanowiliśmy to raczej późno, bo około 14:30, ale kto czyta, ten wie, że to jest dla nas dobra godzina na wychodzenie na rower. Plan był prosty: wsiadamy na szlak, jedziemy tyle, ile się da, zeskakujemy na asfalt i wracamy do domu. Miałem niewielką nadzieję na to, że uda się nam dotrzeć w okolice Sochaczewa przed zmrokiem, bo stamtąd droga prowadziła raczej prosto, zresztą końcówkę, od Leszna, już znaliśmy. Wszystko zależało od tego, jak ułoży się droga i piach: ja miałem sakwy i opony 1,75, Hipcia swoje Marathony 1,6, więc idealne ogumienie na KPN.
Tuż przed naszym wyjściem za oknem zmaterializował się deszcz, może nie "ściana deszczu", ale strugi to i owszem. Przeczekaliśmy aż przejdzie i ruszyliśmy. Dwieście metrów od bloku już zakładaliśmy kurtki, przestało padać w Latchorzewie, w Babicach pod kościołem, pozbyliśmy się ich. Dalej droga prowadziła znanym traktem do Lipkowa, tam bez zatrzymania skręciliśmy w prawo na zielony. I stąd, jak głosi informacja na stronie KPN, tylko 145km. Zaraz po skręcie znowu spadło mokre, więc kurtki na grzbiet, kapelusze na głowy i ochraniacze na buty. Tą częścią szlaku jechaliśmy tydzień temu, więc zatrzymując się tylko na zakładanie lub zdejmowanie kurtek (deszcz nie potrafił się zdecydować), dojechaliśmy do asfaltu prowadzącego do Kiełpina i, w drugą stronę, w kierunku szlaku na Szczukówek. Przecięliśmy asfalt i zaczęło się trochę nieznane, bo w tą stronę tym szlakiem jeszcze nie jechaliśmy. W dzień chyba też nie.
Zaczęło się robić kałużasto. Kałuże na szczęście płytkie, a błota nie było, zatem jechało się spokojnie. W Palmirach wyjechaliśmy na asfalt i skręciliśmy w lewo, znaleźć miejsce, gdzie zgubiliśmy się (jadąc od drugiej strony) trzy tygodnie wcześniej. Po drodze robimy przystanek serwisowy - Hipci zablokował się amortyzator i lewa łapka przestała się dobrze bawić. Nawet strzeliłem kilka fotek telefonem mym. Ruszyliśmy, "zagubiony" szlak się znalazł, mysleliśmy, że zamalował go ambitny człowiek, który zielone strzałki sprejem przekolorował na fioletowe, ale nie, to my po prostu nie patrzyliśmy uważnie.
Wyskakujemy na asfalt i ignorując piękną, zarośniętą dróżkę rowerową, asfaltem mkniemy w kierunku Augustówka, odbijając w Jesionce trochę ze szlaku na zakupy - Cola i, przypadkowo upolowana, oranżada! Kto nie pamięta, jak smakowały takie Oranżady i Ptysie, ten, widzi mi się, niedługo po tym świecie chodzi. Wypiliśmy i ruszyliśmy dalej - zaraz za miejscowością szutrówka idzie w lewo i prowadzi nas aż do Cybulic, tam przeskakujemy asfalt i jest - Zachodni Kampinos! Jak już raz się go naruszyło, kolejne razy polecą jak lawina.
Szlak wkrótce chowa się w lesie, raz nie przegapiamy zakrętu tylko dlatego, że w odpowiednim momencie popatrzyłem w prawo. Minęliśmy wtedy groby żołnierzy i chwilę później chmura, która widniała na horyzoncie, zmaterializowała się nad nami. Lunęło - schowaliśmy się na kilka minut pod drzewem, by przepuścić pierwsze uderzenie, zaraz potem ruszyliśmy dalej. Minęliśmy Leoncin, w Wilkowie tak, jak ostatnio, odbiliśmy w lewo i chwilę później mogliśmy powiedzieć, że jesteśmy w najdalej odsuniętym od Warszawy miejscu, do którego dotarliśmy rowerami. Minęliśmy te granicę (którą, symbolicznie, oznaczał szlaban - tym razem otwarty) i ruszyliśmy. Z kopyta... w piasek. Pewnie, gdybyśmy mieli grubsze opony, to by nas to nie bolało... albo prawie nie bolało. Teraz jednak musieliśmy się trochę z piachem omordować. W Piaskach Duchownych sytuacja wcale się nie polepszyła, wręcz przeciwnie - kawałek później wybiliśmy się na wielką piaskownicę rozdeptaną przez konie. Tu juz kilkaset metrów trzeba było pchać. Zmaterializował się obok strumyk (Kanał Kromnowski), po chwili konsternacji ruszyliśmy w dalszą drogę - zaraz objawił się most i przez chwilę można bylo jechać. Potem kolejny most i znów konsternacja: jest wał, po lewej stronie wału prowadzi droga, po prawej pola, ale tam właśnie jest oznaczenie szlaku. Wybraliśmy drogę dojechaliśmy do kolejnego mostu, przejechaliśmy się tam i z powrotem polami, aż w końcu doszliśmy do wniosku, że droga musi prowadzić wałem. Po drodze, patrząc na GPS, zorientowałem się, że Sports Tracker wyjadł mi prawie całą baterię, wyłączyłem go więc w cholerę. I prowadziła. Raczej wysoka trawa, ale mimo zapadającego zmroku udawało się ustalić, którędy prowadzi wyjeżdżony pas. Po drodze spotkaliśmy borsuka, który tuptał sobie radośnie prosto w nas, a później, gdy nas zauważył, oddtuptał w drugą stronę, tylko trochę szybciej. Spotkaliśmy też kilka krzaczków malin, które nie wymagały zatrzymania i krzaki róż, które wymagały zatrzymania i ostrożnego przejścia na drugą stronę.
Minęliśmy główną i po chwili przez most zjechaliśmy do lasu. Tu już przydały się lampki i czołówki. Nawigowaliśmy za szlakiem aż do okolic Tułowic, gdzie tylko sobie znanym sposobem poprowadziłem nas w stronę Śladowa. A że akurat była główna i asfalt to... dobrze, że zorientowaliśmy się w porę. W Tułowicach przegapiliśmy skręt na szlak i ustaliliśmy, że to już jest ten moment. Szlak miał dalej prowadzić łąkami, znów jakimś wałem, więc woleliśmy nie ryzykować kręceniem się w kółko i powrotem do domu około trzeciej-czwartej (bo na niedzielę też chcieliśmy coś dłuższego zrobić). Koniec trasy - na liczniku okolo 85km, zatem, biorąc pod uwagę drogę do Lipkowa (11km), przejechaliśmy połowę Kampinoskiego Szlaku Rowerowego.
Teraz trzeba wrócić do domu: ładną, asfaltową i nieoświetloną drogą z Brochowa dojechaliśmy do Woli Pasikońskiej, potem, niestety, zaczęły się zabudowania. Stamtąd dojechaliśmy do Podkampinosu i dalej już wioskami. Ze dwa razy pogoniły nas psy - raz cała banda, drugi raz jeden, ale za to duży. Akurat dzisiaj Hipcia proponowała, żeby wziąć psikawkę, ale nie, człowiek-idiota uznał, że skoro tyle razy sie nie przydała, to na pewno się nie przyda i teraz. A szkoda. Zwłaszcza, że ciężko było rozbujać rower - psy na szczęście tylko goniły.
Gdzieś tam pękła stówka po drodze, dziwne uczucie, bo zawsze to sto kilometrów coś znaczyło - bylo celem wycieczki albo sygnałem, że można szukać miejsca na nocleg - a tu, po prostu, poszła, minęła, jedziemy dalej. Nagle Hipcia hamuje. Myślę - kolejny kundel, ale nie - na drutach elektrycznych siedziała sobie sowa.
W końcu dojechaliśmy. Na liczniku - 141km - pobity rekord najdłuższego dystansu.
Po drodze postawiliśmy koło na terenie dwóch nieodwiedzonych gmin: Brochów i Sochaczew (obszar wiejski). Cała trasa zrobiona bez odpoczynków, z wyjątkiem przerw serwisowych.
Tuż przed naszym wyjściem za oknem zmaterializował się deszcz, może nie "ściana deszczu", ale strugi to i owszem. Przeczekaliśmy aż przejdzie i ruszyliśmy. Dwieście metrów od bloku już zakładaliśmy kurtki, przestało padać w Latchorzewie, w Babicach pod kościołem, pozbyliśmy się ich. Dalej droga prowadziła znanym traktem do Lipkowa, tam bez zatrzymania skręciliśmy w prawo na zielony. I stąd, jak głosi informacja na stronie KPN, tylko 145km. Zaraz po skręcie znowu spadło mokre, więc kurtki na grzbiet, kapelusze na głowy i ochraniacze na buty. Tą częścią szlaku jechaliśmy tydzień temu, więc zatrzymując się tylko na zakładanie lub zdejmowanie kurtek (deszcz nie potrafił się zdecydować), dojechaliśmy do asfaltu prowadzącego do Kiełpina i, w drugą stronę, w kierunku szlaku na Szczukówek. Przecięliśmy asfalt i zaczęło się trochę nieznane, bo w tą stronę tym szlakiem jeszcze nie jechaliśmy. W dzień chyba też nie.
Zaczęło się robić kałużasto. Kałuże na szczęście płytkie, a błota nie było, zatem jechało się spokojnie. W Palmirach wyjechaliśmy na asfalt i skręciliśmy w lewo, znaleźć miejsce, gdzie zgubiliśmy się (jadąc od drugiej strony) trzy tygodnie wcześniej. Po drodze robimy przystanek serwisowy - Hipci zablokował się amortyzator i lewa łapka przestała się dobrze bawić. Nawet strzeliłem kilka fotek telefonem mym. Ruszyliśmy, "zagubiony" szlak się znalazł, mysleliśmy, że zamalował go ambitny człowiek, który zielone strzałki sprejem przekolorował na fioletowe, ale nie, to my po prostu nie patrzyliśmy uważnie.
Wyskakujemy na asfalt i ignorując piękną, zarośniętą dróżkę rowerową, asfaltem mkniemy w kierunku Augustówka, odbijając w Jesionce trochę ze szlaku na zakupy - Cola i, przypadkowo upolowana, oranżada! Kto nie pamięta, jak smakowały takie Oranżady i Ptysie, ten, widzi mi się, niedługo po tym świecie chodzi. Wypiliśmy i ruszyliśmy dalej - zaraz za miejscowością szutrówka idzie w lewo i prowadzi nas aż do Cybulic, tam przeskakujemy asfalt i jest - Zachodni Kampinos! Jak już raz się go naruszyło, kolejne razy polecą jak lawina.
Szlak wkrótce chowa się w lesie, raz nie przegapiamy zakrętu tylko dlatego, że w odpowiednim momencie popatrzyłem w prawo. Minęliśmy wtedy groby żołnierzy i chwilę później chmura, która widniała na horyzoncie, zmaterializowała się nad nami. Lunęło - schowaliśmy się na kilka minut pod drzewem, by przepuścić pierwsze uderzenie, zaraz potem ruszyliśmy dalej. Minęliśmy Leoncin, w Wilkowie tak, jak ostatnio, odbiliśmy w lewo i chwilę później mogliśmy powiedzieć, że jesteśmy w najdalej odsuniętym od Warszawy miejscu, do którego dotarliśmy rowerami. Minęliśmy te granicę (którą, symbolicznie, oznaczał szlaban - tym razem otwarty) i ruszyliśmy. Z kopyta... w piasek. Pewnie, gdybyśmy mieli grubsze opony, to by nas to nie bolało... albo prawie nie bolało. Teraz jednak musieliśmy się trochę z piachem omordować. W Piaskach Duchownych sytuacja wcale się nie polepszyła, wręcz przeciwnie - kawałek później wybiliśmy się na wielką piaskownicę rozdeptaną przez konie. Tu juz kilkaset metrów trzeba było pchać. Zmaterializował się obok strumyk (Kanał Kromnowski), po chwili konsternacji ruszyliśmy w dalszą drogę - zaraz objawił się most i przez chwilę można bylo jechać. Potem kolejny most i znów konsternacja: jest wał, po lewej stronie wału prowadzi droga, po prawej pola, ale tam właśnie jest oznaczenie szlaku. Wybraliśmy drogę dojechaliśmy do kolejnego mostu, przejechaliśmy się tam i z powrotem polami, aż w końcu doszliśmy do wniosku, że droga musi prowadzić wałem. Po drodze, patrząc na GPS, zorientowałem się, że Sports Tracker wyjadł mi prawie całą baterię, wyłączyłem go więc w cholerę. I prowadziła. Raczej wysoka trawa, ale mimo zapadającego zmroku udawało się ustalić, którędy prowadzi wyjeżdżony pas. Po drodze spotkaliśmy borsuka, który tuptał sobie radośnie prosto w nas, a później, gdy nas zauważył, oddtuptał w drugą stronę, tylko trochę szybciej. Spotkaliśmy też kilka krzaczków malin, które nie wymagały zatrzymania i krzaki róż, które wymagały zatrzymania i ostrożnego przejścia na drugą stronę.
Minęliśmy główną i po chwili przez most zjechaliśmy do lasu. Tu już przydały się lampki i czołówki. Nawigowaliśmy za szlakiem aż do okolic Tułowic, gdzie tylko sobie znanym sposobem poprowadziłem nas w stronę Śladowa. A że akurat była główna i asfalt to... dobrze, że zorientowaliśmy się w porę. W Tułowicach przegapiliśmy skręt na szlak i ustaliliśmy, że to już jest ten moment. Szlak miał dalej prowadzić łąkami, znów jakimś wałem, więc woleliśmy nie ryzykować kręceniem się w kółko i powrotem do domu około trzeciej-czwartej (bo na niedzielę też chcieliśmy coś dłuższego zrobić). Koniec trasy - na liczniku okolo 85km, zatem, biorąc pod uwagę drogę do Lipkowa (11km), przejechaliśmy połowę Kampinoskiego Szlaku Rowerowego.
Teraz trzeba wrócić do domu: ładną, asfaltową i nieoświetloną drogą z Brochowa dojechaliśmy do Woli Pasikońskiej, potem, niestety, zaczęły się zabudowania. Stamtąd dojechaliśmy do Podkampinosu i dalej już wioskami. Ze dwa razy pogoniły nas psy - raz cała banda, drugi raz jeden, ale za to duży. Akurat dzisiaj Hipcia proponowała, żeby wziąć psikawkę, ale nie, człowiek-idiota uznał, że skoro tyle razy sie nie przydała, to na pewno się nie przyda i teraz. A szkoda. Zwłaszcza, że ciężko było rozbujać rower - psy na szczęście tylko goniły.
Gdzieś tam pękła stówka po drodze, dziwne uczucie, bo zawsze to sto kilometrów coś znaczyło - bylo celem wycieczki albo sygnałem, że można szukać miejsca na nocleg - a tu, po prostu, poszła, minęła, jedziemy dalej. Nagle Hipcia hamuje. Myślę - kolejny kundel, ale nie - na drutach elektrycznych siedziała sobie sowa.
W końcu dojechaliśmy. Na liczniku - 141km - pobity rekord najdłuższego dystansu.
Po drodze postawiliśmy koło na terenie dwóch nieodwiedzonych gmin: Brochów i Sochaczew (obszar wiejski). Cała trasa zrobiona bez odpoczynków, z wyjątkiem przerw serwisowych.
Szlak w okolich Palmir© Hipek99
Jest odrobinę syfiasto© Hipek99
Przerwa serwisowa© Hipek99
Komu w de temu ce.© Hipek99
Smaki młodości© Hipek99
A kto jeszcze pamięta takie tablice początku miejscowości?© Hipek99
Zachodni Kampinos, tuż przed kolejnym deszczem© Hipek99
- DST 141.21km
- Czas 08:30
- VAVG 16.61km/h
- VMAX 38.49km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Piątek, 10 sierpnia 2012
Kategoria transport
Z pracy
- DST 15.81km
- Czas 00:42
- VAVG 22.59km/h
- VMAX 35.74km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Piątek, 10 sierpnia 2012
Kategoria do czytania, transport, nie do końca rowerowo
No to jedziemy czyli nierowerowy wpis w rowerowy dzień. Bo rowerowo nic się nie wydarzyło.
Od końca: rowerowo faktycznie nic się nie wydarzyło - dojechałem do domu po pracy, dojechałem z domu do pracy, jadąc część z Hipcią.
Teraz ta część nierowerowa:
Swego czasu wybrały się dzieci w góry. I potem jeszcze raz. I jeszcze. Postanowiłem to jakoś spisać, nawet powstała osobna kategoria. Coś jednak nie pasowało, bo jakoś wycieczki górskie średnio pasują do bikeloga. Gdy w okolicy końca 2011 okazało się, że na pewno prędzej czy później zaczniemy ze wspinaczką, postanowiłem to wszystko uporządkować i wyodrębnić poza bikestats, czyli tak, jak logika nakazuje.
Okazja się nadarzyła, bo akurat w grudniu tak się zdarzyło, że świętowaliśmy jedenasty rok razem. Uzbierałem zatem relacje, uporządkowałem przestrzennie i udało się - strona-prezent zaistniała, na razie w wersji ukrytej dla ócz postronnych. Ukrytej, bo Hipcia jak to Hipcia: ucieszyła się, po czym powiedziała, że to trzeba przeglądnąć i uzupełnić, bo na pewno o czymś pozapominałem. I tak upłynął wieczór i poranek... i wieczór i poranek... i mamy sierpień. Zgoda na publikację wreszcie poszła.
Dla ludzików, który się za dużo spodziewają, mam smutną wiadomość: szablon pisany jest w notatniku, porządnie, ale w notatniku. Nie ma javascriptów, flaszów, komentarzy, php, sqla i inszych zabawek dla ludzi, którzy mają za dużo czasu. Strona to, jak jest napisane na początku, to zbiór uporządkowanych notatek stanowiących pamiątkę tego, co tam człowiek kiedyś porobił. Zdjęć też nie ma, może kiedyś będą. Mam na uwadze, że takowe trzeba wybrać, zmniejszyć, wrzucić i zrobię to czem prędzej, jak tylko znajdę brakującą, dwudziestą piątą godzinę doby. Konkretnie: "dodać zdjęcia" wyląduje na zaszczytnym osiemdziesiątym miejscu na liście "do zrobienia jak znajdę brakujacą godzinę doby".
Dobra, to tego, no: zapraszam. Jak kto wtyczek używa, AdBlock się przyda :)
Teraz ta część nierowerowa:
Swego czasu wybrały się dzieci w góry. I potem jeszcze raz. I jeszcze. Postanowiłem to jakoś spisać, nawet powstała osobna kategoria. Coś jednak nie pasowało, bo jakoś wycieczki górskie średnio pasują do bikeloga. Gdy w okolicy końca 2011 okazało się, że na pewno prędzej czy później zaczniemy ze wspinaczką, postanowiłem to wszystko uporządkować i wyodrębnić poza bikestats, czyli tak, jak logika nakazuje.
Okazja się nadarzyła, bo akurat w grudniu tak się zdarzyło, że świętowaliśmy jedenasty rok razem. Uzbierałem zatem relacje, uporządkowałem przestrzennie i udało się - strona-prezent zaistniała, na razie w wersji ukrytej dla ócz postronnych. Ukrytej, bo Hipcia jak to Hipcia: ucieszyła się, po czym powiedziała, że to trzeba przeglądnąć i uzupełnić, bo na pewno o czymś pozapominałem. I tak upłynął wieczór i poranek... i wieczór i poranek... i mamy sierpień. Zgoda na publikację wreszcie poszła.
Dla ludzików, który się za dużo spodziewają, mam smutną wiadomość: szablon pisany jest w notatniku, porządnie, ale w notatniku. Nie ma javascriptów, flaszów, komentarzy, php, sqla i inszych zabawek dla ludzi, którzy mają za dużo czasu. Strona to, jak jest napisane na początku, to zbiór uporządkowanych notatek stanowiących pamiątkę tego, co tam człowiek kiedyś porobił. Zdjęć też nie ma, może kiedyś będą. Mam na uwadze, że takowe trzeba wybrać, zmniejszyć, wrzucić i zrobię to czem prędzej, jak tylko znajdę brakującą, dwudziestą piątą godzinę doby. Konkretnie: "dodać zdjęcia" wyląduje na zaszczytnym osiemdziesiątym miejscu na liście "do zrobienia jak znajdę brakujacą godzinę doby".
Dobra, to tego, no: zapraszam. Jak kto wtyczek używa, AdBlock się przyda :)
- DST 25.91km
- Czas 01:07
- VAVG 23.20km/h
- VMAX 40.36km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Czwartek, 9 sierpnia 2012
Kategoria do czytania, transport
Sporo kręcenia, ale też sporo samemu
W domu okazało się, że Pani moja najdroższa ma silną potrzebę kibicowania naszym siatkarzom. Z kolei robota sama się nie zrobi, więc ja pojechałem na kurs, a ona została sobie z flagami i kapeluszami krzyczeć przed telewizorem. Jak to krzyczenie jej wyszło - już wiadomo - przegraliśmy ;)
Zapomniałem, w mej nieogarniętej przenikliwości, że jak człowiek jedzie sam, nie rozmawia, nie zwalnia, nie chowa się, to jedzie trochę szybciej. I, żeby jak ten łoś nie sterczeć dwadzieścia minut pod salą, musiałem odrobinę pojechać naokoło. Na szczęście z powrotem już nie jechałem sam, bo Hipcia ze smutku po przegranej postanowiła mi potowarzyszyć w drodze do domu.
Rano też udało się razem zakręcić kawałek dłużej niż zwykle.
A dziś przeczytałem, że będą wpychać tunel. Muszę się tamtędy przejechać, może pokibicuję trochę ;)
Zapomniałem, w mej nieogarniętej przenikliwości, że jak człowiek jedzie sam, nie rozmawia, nie zwalnia, nie chowa się, to jedzie trochę szybciej. I, żeby jak ten łoś nie sterczeć dwadzieścia minut pod salą, musiałem odrobinę pojechać naokoło. Na szczęście z powrotem już nie jechałem sam, bo Hipcia ze smutku po przegranej postanowiła mi potowarzyszyć w drodze do domu.
Rano też udało się razem zakręcić kawałek dłużej niż zwykle.
A dziś przeczytałem, że będą wpychać tunel. Muszę się tamtędy przejechać, może pokibicuję trochę ;)
- DST 44.97km
- Czas 02:00
- VAVG 22.48km/h
- VMAX 40.71km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Środa, 8 sierpnia 2012
Kategoria do czytania, transport
Spacerowo na Bemowo
Jechałem, jechałem, jechałem, aż tu nagle pod przednim kołem zrobiło się coś miękko. I coś jeszcze bardziej miękko. Półcentymetrowy kawałek szkła: druga albo trzecia guma na tych oponach na kilkanaście tysięcy kilometrów. Chyba nieźle. Zmieniłem jazdę na spacer, zadzwoniłem na Pogotowie, ale Pogotowie powiedziało, że średnio mu się chce ubierać i ruszać. Zatem - kilka kilometrów spaceru do domu. Przy okazji, tuż po starcie, znalazłem i sfotografowałem coś: zawsze podobała mi się pieczołowitość z jaką Koneserzy ustawiają na murkach opróżnione naczynia. Widać w tym rękę artysty.
Wieczorem dętkę załatałem, przyjrzałem się oponie, powoli dojrzewa ona do wymiany. Muszę kupić coś węższego, w okolicach 1.2, biorąc pod uwagę, że ostatnio robimy spore szosowe kawałki.
Rano razem do pracy. Do smarowania jeden (mój) łańcuch, do wymiany (nie mój) napęd. Muszę zakupić bacik i klucz, bo pora powoli na samodzielne wymiany komponentów, szkoda czasu i pieniędzy na specjalistów.
Wieczorem dętkę załatałem, przyjrzałem się oponie, powoli dojrzewa ona do wymiany. Muszę kupić coś węższego, w okolicach 1.2, biorąc pod uwagę, że ostatnio robimy spore szosowe kawałki.
Rano razem do pracy. Do smarowania jeden (mój) łańcuch, do wymiany (nie mój) napęd. Muszę zakupić bacik i klucz, bo pora powoli na samodzielne wymiany komponentów, szkoda czasu i pieniędzy na specjalistów.
Kącik konesera© Hipek99
- DST 20.24km
- Czas 00:53
- VAVG 22.91km/h
- VMAX 38.12km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Wtorek, 7 sierpnia 2012
Kategoria do czytania, transport
Jak nie zmrok to deszcz
Wieczorem zaskoczyły mnie dwie rzeczy: po pierwsze, gdy wystawiliśmy nos za klatkę, było już szaro. 20:35, a tu już noc się zbliża?! Po drugie: Warszawa jeździła oświetlona. Na kilkunastu miniętych rowerzystów, tylko dwóch-trzech nie miało oświetlenia. Przyczynę tej zmiany upatrywałem w wypożyczalniach rowerów, chyba słusznie: gdy wracaliśmy, koło północy, już napotykaliśmy samych batmanów, każdy jeździł na swoim, czas wypożyczeń się skończył.
Rano po raz pierwszy od tygodnia mogliśmy w końcu pojechać razem do pracy. Przywitał nas deszcz, zrezygnowaliśmy z kurtek, bo było wystarczająco ciepło. Od rana było pochmurno, więc spodziewałem się, że na DDRach będą pustki, ale nie, niestety, sporo ludzi wybrało rower.
Rano po raz pierwszy od tygodnia mogliśmy w końcu pojechać razem do pracy. Przywitał nas deszcz, zrezygnowaliśmy z kurtek, bo było wystarczająco ciepło. Od rana było pochmurno, więc spodziewałem się, że na DDRach będą pustki, ale nie, niestety, sporo ludzi wybrało rower.
- DST 43.79km
- Czas 01:56
- VAVG 22.65km/h
- VMAX 42.51km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Poniedziałek, 6 sierpnia 2012
Kategoria do czytania, transport
Rekord weekendowego przebiegu pobity
Wynosi obecnie 214,25km. Do BBTour jeszcze trochę brakuje, ale wszystko przed nami. Droga do pracy poszła jakoś lepiej niż dwa tygodnie temu
- DST 9.18km
- Czas 00:24
- VAVG 22.95km/h
- VMAX 40.03km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 5 sierpnia 2012
Kategoria kampinos, do czytania, > 100km, waypointgame
Nareszcie na zachód!
Jak mi się rano nie chciało, to ostatnio, co mi się wydawało, że mi się nie chciało, to mi się wydawało. Zasypiałem na siedząco, na stojąco, na wszystkorobiąco. Pomysł zmuszenia mnie do jakiejkolwiek aktywności traktowałem jak wypowiedzenie wojny. Jakieś genialne myśli typu "chodź pojedziemy nad Zegrze", traktowałem jako drwinę. Jednak w końcu Jednoosobowy Zespół d/s Perswazji, Szantażu i Znęcania się nad Zwierzętami wymusił na mnie (podstępem!) zebranie się, spakowanie i posadzenie dupy na siodle.
Że niby tylko nad Kiełpińskie. Akurat! Tak sobie pomyślałem, a powiedziałem "Tak, kochanie.". I ruszyliśmy. Przyczaiłem się na kole, a nuż nie zauważy, że zasnąłem, zjechałem do rowu, dojedzie sobie tam gdzieś, a ja się wyśpię. Nic z tego, czujna bestia czaiła, czy aby tam jestem gdzieś. Tak sobie przejechaliśmy Estrady (po drodze dowiedziałem się, że plan się może zmienić - podobno to ustalaliśmy - że pojedziemy w puszczę, może w ogóle nad to jezioro nie docierając), w końcu, już w Łomiankach, dowiaduję się od reszty siebie, że noga już się obudziła, podaje i może jechać bez pośrednictwa umysłu. A jak juz jedzie, to może lepiej, żeby nie przestawała, zatem proponuję, żeby nie przestawać nad jeziorem; Hipcia uważa inaczej, jedziemy nad jezioro. Tam, standardowo, godzinka odpoczynku i... no własnie.
Pogodynki zapowiadały burze, około 17:00. Godzina się zbliżała, grzmoty słychać było, niemniej jednak postanowiliśmy spróbować. Tak jak wczoraj - pojechaliśmy na Czosnów, tam była już zmiana - przejechaliśmy za rondo, w okolicy skrętu na Dębinę zaczęło padać. Punkt 17:00, proszę! Założyliśmy kurtki przeciwdeszczowe i postanowiliśmy schronić się w przejeździe pod trasą S7. Posiedzieliśmy kilkanascie minut, gdy pierwsze uderzenie deszczu minęło, wskoczyliśmy i pojechaliśmy dalej. Chcieliśmy omijać główniejsze drogi, więc z Dębiny dojechaliśmy do drogi 579 i momentalnie, kilometr dalej, odbiliśmy w prawo na Kazuń Polski. Stamtąd wyjechaliśmy na 575 i znowu po kilometrze odbiliśmy w lewo-skos na Leoncin. Ta droga akurat była paskudna - mokry asfalt, kupa dziur, kałuż i całkiem spory ruch; na szczęście po chwili zrobiło się sucho, dotarliśmy do Leoncina, już za nim, w Nowym Wilkowie, ruch się uspokoił. Kupiliśmy Colę i Powerade'a w sklepie i pojechaliśy za znienacka objawionym zielonym rowerowym, po chwili skręcając w lewo, w szutrową drogę, która miała nas doprowadzić do Górek.
Za chwilę pojawiła się czerwona tablica, która bez wątpliwości zaświadczyła, że oto jesteśmy w Zachodnim Kampinosie, wreszcie, po tylu wycieczkach przymiarek!
Przy jednym z odbić szlaków zrobiliśmy przystanek na serwis techniczny, wyprzedziła nas wtedy laska na MTB. Ruszyliśmy dalej, swoim tempem, ale jednak ją dogoniliśmy i przegoniliśmy, widać było, że weszliśmy jej na ambicję, bo od tego momentu siedziała nam na ogonie i trzymała tempo. Musi potrenować podjazdy, bo na nich głownie traciła :) Odpadła/zniknęła dopiero w okolicy asfaltu; my pojechaliśmy prosto, prosto, prosto... aż wyjechaliśmy na teren z kapliczką. Hipcia pamiętała, że tam był jakiś waypoint, postanowiliśmy sprawdzić (ciężko się szpera w internecie, gdy nie ma zasięgu), znaleźliśmy, poszukaliśmy, vlepka była, postanowiliśmy zatem (mimo że ostatnio nie starcza czasu na WPG) spisać i odbić w domu.
Dalej mogliśmy jechać do Leszna, lasem, albo drogą na Kampinos. Wybraliśmy dłuższą opcję - drogą do Kampinosu (przez ostry, bo oznaczony znakami podjazd), tam odbiliśmy na Podkampinos i skrętem w lewo (innej opcji i tak nie było - remont mostu), pojechaliśmy w kierunku Leszna, mijając sporo wiosek "wyposażonych" w namioty jakiejś pielgrzymki. Do Leszna wjechaliśmy rozkopaną drogą, tam pojechaliśmy kawałek na północ i wbiliśmy w las, w poszukiwaniu zielonego rowerowego. Zmyliliśmy drogę wyjeżdżając na cmentarz, potem jednak poprawiliśmy się. Niebieski pieszy miał nam towarzyszyć prawie aż do Zaborowa. Droga prowadziła przez wieczorny, potem nocny las, więc nic z niej nie zapamiętaliśmy, poza tym, że było wilgotno, krzaczasto i ogólnie sympatycznie. A, i dwa zające widziałem.
Bez problemu dojechaliśmy do Zaborowa, potem wbiliśmy się w asfalt w kierunku Wiktorowa i postanowiliśmy sobie darować już części leśne: pojechaliśmy na Mariew asfaltem. Z łąk zaczęła podnosić się mgła, zrobiło się klimatycznie i przyjemnie. Dojechaliśmy do Borzęcina, tam Traktem Królewskim, przez rozkopy pojechaliśmy na Lipków, tuż przed Lipkowem zamykając sto kilometrów - w końcu bez dokręcania! W Lipkowie, już normalnie - na Stare Babice i dalej do domu.
Że niby tylko nad Kiełpińskie. Akurat! Tak sobie pomyślałem, a powiedziałem "Tak, kochanie.". I ruszyliśmy. Przyczaiłem się na kole, a nuż nie zauważy, że zasnąłem, zjechałem do rowu, dojedzie sobie tam gdzieś, a ja się wyśpię. Nic z tego, czujna bestia czaiła, czy aby tam jestem gdzieś. Tak sobie przejechaliśmy Estrady (po drodze dowiedziałem się, że plan się może zmienić - podobno to ustalaliśmy - że pojedziemy w puszczę, może w ogóle nad to jezioro nie docierając), w końcu, już w Łomiankach, dowiaduję się od reszty siebie, że noga już się obudziła, podaje i może jechać bez pośrednictwa umysłu. A jak juz jedzie, to może lepiej, żeby nie przestawała, zatem proponuję, żeby nie przestawać nad jeziorem; Hipcia uważa inaczej, jedziemy nad jezioro. Tam, standardowo, godzinka odpoczynku i... no własnie.
Pogodynki zapowiadały burze, około 17:00. Godzina się zbliżała, grzmoty słychać było, niemniej jednak postanowiliśmy spróbować. Tak jak wczoraj - pojechaliśmy na Czosnów, tam była już zmiana - przejechaliśmy za rondo, w okolicy skrętu na Dębinę zaczęło padać. Punkt 17:00, proszę! Założyliśmy kurtki przeciwdeszczowe i postanowiliśmy schronić się w przejeździe pod trasą S7. Posiedzieliśmy kilkanascie minut, gdy pierwsze uderzenie deszczu minęło, wskoczyliśmy i pojechaliśmy dalej. Chcieliśmy omijać główniejsze drogi, więc z Dębiny dojechaliśmy do drogi 579 i momentalnie, kilometr dalej, odbiliśmy w prawo na Kazuń Polski. Stamtąd wyjechaliśmy na 575 i znowu po kilometrze odbiliśmy w lewo-skos na Leoncin. Ta droga akurat była paskudna - mokry asfalt, kupa dziur, kałuż i całkiem spory ruch; na szczęście po chwili zrobiło się sucho, dotarliśmy do Leoncina, już za nim, w Nowym Wilkowie, ruch się uspokoił. Kupiliśmy Colę i Powerade'a w sklepie i pojechaliśy za znienacka objawionym zielonym rowerowym, po chwili skręcając w lewo, w szutrową drogę, która miała nas doprowadzić do Górek.
Za chwilę pojawiła się czerwona tablica, która bez wątpliwości zaświadczyła, że oto jesteśmy w Zachodnim Kampinosie, wreszcie, po tylu wycieczkach przymiarek!
Przy jednym z odbić szlaków zrobiliśmy przystanek na serwis techniczny, wyprzedziła nas wtedy laska na MTB. Ruszyliśmy dalej, swoim tempem, ale jednak ją dogoniliśmy i przegoniliśmy, widać było, że weszliśmy jej na ambicję, bo od tego momentu siedziała nam na ogonie i trzymała tempo. Musi potrenować podjazdy, bo na nich głownie traciła :) Odpadła/zniknęła dopiero w okolicy asfaltu; my pojechaliśmy prosto, prosto, prosto... aż wyjechaliśmy na teren z kapliczką. Hipcia pamiętała, że tam był jakiś waypoint, postanowiliśmy sprawdzić (ciężko się szpera w internecie, gdy nie ma zasięgu), znaleźliśmy, poszukaliśmy, vlepka była, postanowiliśmy zatem (mimo że ostatnio nie starcza czasu na WPG) spisać i odbić w domu.
Dalej mogliśmy jechać do Leszna, lasem, albo drogą na Kampinos. Wybraliśmy dłuższą opcję - drogą do Kampinosu (przez ostry, bo oznaczony znakami podjazd), tam odbiliśmy na Podkampinos i skrętem w lewo (innej opcji i tak nie było - remont mostu), pojechaliśmy w kierunku Leszna, mijając sporo wiosek "wyposażonych" w namioty jakiejś pielgrzymki. Do Leszna wjechaliśmy rozkopaną drogą, tam pojechaliśmy kawałek na północ i wbiliśmy w las, w poszukiwaniu zielonego rowerowego. Zmyliliśmy drogę wyjeżdżając na cmentarz, potem jednak poprawiliśmy się. Niebieski pieszy miał nam towarzyszyć prawie aż do Zaborowa. Droga prowadziła przez wieczorny, potem nocny las, więc nic z niej nie zapamiętaliśmy, poza tym, że było wilgotno, krzaczasto i ogólnie sympatycznie. A, i dwa zające widziałem.
Bez problemu dojechaliśmy do Zaborowa, potem wbiliśmy się w asfalt w kierunku Wiktorowa i postanowiliśmy sobie darować już części leśne: pojechaliśmy na Mariew asfaltem. Z łąk zaczęła podnosić się mgła, zrobiło się klimatycznie i przyjemnie. Dojechaliśmy do Borzęcina, tam Traktem Królewskim, przez rozkopy pojechaliśmy na Lipków, tuż przed Lipkowem zamykając sto kilometrów - w końcu bez dokręcania! W Lipkowie, już normalnie - na Stare Babice i dalej do domu.
- DST 113.31km
- Czas 05:53
- VAVG 19.26km/h
- VMAX 35.74km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 4 sierpnia 2012
Kategoria do czytania, > 100km, kampinos
Wpuszczeni w puszczę
Rano (kwestia definicji) wyskoczyliśmy sobie na ściankę na trzy godziny. Po nich Hipcia nie miała jeszcze dosyć i potrzebowała się wyjeździć. Dobrze zatem, spakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy, plan brzmiał tak: dotrzeć nad Kiełpińskie. Dotrzeć można było "po prostu", ale "po prostu", to my trochę się już ojeździliśmy, zatem trzeba było "po krzywu".
Droga poprowadziła nas do Lipkowa, tam wskoczyliśmy sobie w zielony rowerowy, tym razem planując zaatakować część wschodnią i dojechać tamtędy do Kiełpina. Początek był leśny, trochę piaszczysty, ale potem zrobiło się spokojnie, minęliśmy Izabelin, Laski, ze dwa cmentarze, baliśmy się trochę o jakość oznakowania szlaku, ale na szczęście większość znaków (wyjąwszy te ukryte na zarośniętych krzakami drzewach) była widoczna.
Nad jeziorkiem, jak zwykle, godzinka odpoczynku i... W konie!
Dojechaliśmy do Czosnowa, tam przejechaliśmy na drugą stronę, przez skrzyżowanie oddzielające zwykłą drogę do ekspresówki, by zaraz dowiedzieć się, że gmina dostała dofinansowanie z UE i wybudowała DDRy. Póki jeszcze teren był poza wioską, było ok, zaraz potem skręciliśmy w kierunku Sowiej Woli i zaczęło się: niekończący się festiwal zjazdów i podjazdów (zjeżdżamy na wjazd na posesję, wjeżdżamy z powrotem na chodnik), widać, że teren robiony pod pijanych, żeby nie zasnęli na rowerach. W napotkanym sklepie kupujemy Colę po czym rezygnujemy ze skrętu na Brzozówkę (jedna z opcji). Przez Sowią Wolę wylatujemy na drogę 579 (NDM - Błonie) i już po ciemku kierujemy się w stronę Leszna.
Pierwotnie mieliśmy zahaczyć o zachodnią stronę tej drogi, ale w związku z tym, że zaczęła się już noc, a nas czekałaby przeprawa przez nieznany szlak (pobłądzić byśmy nie pobłądzili, problemem jest raczej strata czasu na piaszczystych drogach), postanowiliśmy zrezygnować, skoro i tak w wersji "tylko asfalt" bylibyśmy w domu na północ. Asfalt zatem. Mimo że startowaliśmy z miejsca bardziej na północ niż "zwykły" skręt z Truskawki, to już po raz kolejny zauważamy, że po wszystkich norweskich doświadczeniach obyliśmy się z jazdą na dłuższych (czasowo) dystansach. Kilkanaście kilometrów do Leszna przeleciało jak z bicza trzasnął, na pewno szybciej niż za pierwszym razem, gdy marne kilka kilometrów dłużyło się w nieskończoność.
Nasze "nowe" lampki spisują się świetnie, rozproszone światło daje pełen widok na drogę, gdy zdarza się jechać obok siebie, korzystamy z mocy obu. Bardzo dobry zakup.
W Lesznie lądujemy ze stanem 60km na liczniku; jedziemy dalej na Błonie, by odbić w lewo w drogę na Pilaszków. Tam już jedziemy znaną, wyjeżdżoną przez nas drogą. W miarę zbliżania się do Warszawy orientujemy się, że stówki to raczej nie będzie, więc (znowu!) musimy zakombinować. Przedłużamy drogę z Wieruchowa przez Ursus-Gołąbki, jedziemy przez Dźwigową>Połczyńską>Lazurową, ale... nadal za mało. Znowu robimy kółko przez Radiową i w okolicy Wrocławskiej w końcu na liczniku wykwita trzecia cyfra przed przecinkiem.
W domu jesteśmy w okolicach północy.
Droga poprowadziła nas do Lipkowa, tam wskoczyliśmy sobie w zielony rowerowy, tym razem planując zaatakować część wschodnią i dojechać tamtędy do Kiełpina. Początek był leśny, trochę piaszczysty, ale potem zrobiło się spokojnie, minęliśmy Izabelin, Laski, ze dwa cmentarze, baliśmy się trochę o jakość oznakowania szlaku, ale na szczęście większość znaków (wyjąwszy te ukryte na zarośniętych krzakami drzewach) była widoczna.
Nad jeziorkiem, jak zwykle, godzinka odpoczynku i... W konie!
Dojechaliśmy do Czosnowa, tam przejechaliśmy na drugą stronę, przez skrzyżowanie oddzielające zwykłą drogę do ekspresówki, by zaraz dowiedzieć się, że gmina dostała dofinansowanie z UE i wybudowała DDRy. Póki jeszcze teren był poza wioską, było ok, zaraz potem skręciliśmy w kierunku Sowiej Woli i zaczęło się: niekończący się festiwal zjazdów i podjazdów (zjeżdżamy na wjazd na posesję, wjeżdżamy z powrotem na chodnik), widać, że teren robiony pod pijanych, żeby nie zasnęli na rowerach. W napotkanym sklepie kupujemy Colę po czym rezygnujemy ze skrętu na Brzozówkę (jedna z opcji). Przez Sowią Wolę wylatujemy na drogę 579 (NDM - Błonie) i już po ciemku kierujemy się w stronę Leszna.
Pierwotnie mieliśmy zahaczyć o zachodnią stronę tej drogi, ale w związku z tym, że zaczęła się już noc, a nas czekałaby przeprawa przez nieznany szlak (pobłądzić byśmy nie pobłądzili, problemem jest raczej strata czasu na piaszczystych drogach), postanowiliśmy zrezygnować, skoro i tak w wersji "tylko asfalt" bylibyśmy w domu na północ. Asfalt zatem. Mimo że startowaliśmy z miejsca bardziej na północ niż "zwykły" skręt z Truskawki, to już po raz kolejny zauważamy, że po wszystkich norweskich doświadczeniach obyliśmy się z jazdą na dłuższych (czasowo) dystansach. Kilkanaście kilometrów do Leszna przeleciało jak z bicza trzasnął, na pewno szybciej niż za pierwszym razem, gdy marne kilka kilometrów dłużyło się w nieskończoność.
Nasze "nowe" lampki spisują się świetnie, rozproszone światło daje pełen widok na drogę, gdy zdarza się jechać obok siebie, korzystamy z mocy obu. Bardzo dobry zakup.
W Lesznie lądujemy ze stanem 60km na liczniku; jedziemy dalej na Błonie, by odbić w lewo w drogę na Pilaszków. Tam już jedziemy znaną, wyjeżdżoną przez nas drogą. W miarę zbliżania się do Warszawy orientujemy się, że stówki to raczej nie będzie, więc (znowu!) musimy zakombinować. Przedłużamy drogę z Wieruchowa przez Ursus-Gołąbki, jedziemy przez Dźwigową>Połczyńską>Lazurową, ale... nadal za mało. Znowu robimy kółko przez Radiową i w okolicy Wrocławskiej w końcu na liczniku wykwita trzecia cyfra przed przecinkiem.
W domu jesteśmy w okolicach północy.
- DST 100.94km
- Czas 05:13
- VAVG 19.35km/h
- VMAX 33.08km/h
- Sprzęt Unibike Viper