Wpisy archiwalne w miesiącu
Grudzień, 2013
Dystans całkowity: | 886.87 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 44:29 |
Średnia prędkość: | 19.73 km/h |
Liczba aktywności: | 29 |
Średnio na aktywność: | 30.58 km i 1h 42m |
Więcej statystyk |
Poniedziałek, 16 grudnia 2013
Kategoria > 50 km, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Druga (urodzinowa) Hip-rawka. Dzień 3
Ranek zaczął się bezdeszczowo. Pobudka wyszła nawet znośnie i po chwili wypychaliśmy rowery przez las, który, jak wszystkie liściaste, wyglądał w porannej mgle jak jakieś miejsce ofiarne starodawnych Słowian. Do Iławy, jak się okazało, mieliśmy 9 km. Wiatr nie przeszkadzał, przecięliśmy miasto i ruszyliśmy na Ostródę. W miarę podróży pogoda robiła się coraz lepsza, wiatr też nawet nie przeszkadzał... Przeszkadzala tylko Hipcia, która koniecznie chciała zdążyć na 16:00 (początek doby hotelowej), by nie stracić ani jednej cennej minuty w aquaparku. Zasuwaliśmy więc całkiem sprawnie, przelatując przez Ostródę (z przerwą na kupienie ciastek urodzinowych i szampana w Kauflandzie) i wypadając na siódemkę w kierunku Olsztynka. Tam pojawił się wiatr, ale i całkiem przyjemne, szerokie pobocze. Kolejne katowanie kilometrów, z którego pamiętam tylko, że miejscami wychodziło słońce. No i pamiętam potężny zjazd i długi podjazd, w miejscu naszpikowanym fotoradarami.
Przed Olsztynkiem powoli zaczynał się ekspres. Zrzucono nas na drogę techniczną, z której bokiem jakoś dostaliśmy się do samego Olsztynka. Pojawił się problem - droga na Olsztyn, którą mieliśmy jechać, też była oznaczona jako ekspres. Zasięgnąłem języka i po zwiedzeniu centrum (tylko po zakupy, nie łudźcie się) wyjechaliśmy na drogę Olsztyńską dokładnie w miejscu, w którym ekspres się kończył. Wiatr w końcu przyszedl z pomocą i przestał przeszkadzać - dalej tylko zasuwaliśmy przed siebie aż do Stawigudy, gdzie musiałem skorzystać z nawigacji. Po szybkim sprawdzeniu i krótkiej nawrotce jechaliśmy już drogą prosto na Pluski. Tam zaparkowaliśmy elegancko przed hotelem, gdzie w końcu zdjąłem rękawiczki - dotychczas poza krótkimi momentami, gdy potrzebowałem precyzji palców, miałem je na dłoniach - w dzień, gdy jechałem i w nocy - gdy dosychały.
Wypełniłem kartę meldunkową (miałem problem z rubryką "Rejestracja" - miałem wpisać numer ramy?), po czym oddaliliśmy się do pokoju, z którego wybyliśmy na relaksacyjny wieczór, czyli prawie cztery godziny w aquaparku połączone z kolacją w restauracji. I na tym skończył się wieczór.
Przed Olsztynkiem powoli zaczynał się ekspres. Zrzucono nas na drogę techniczną, z której bokiem jakoś dostaliśmy się do samego Olsztynka. Pojawił się problem - droga na Olsztyn, którą mieliśmy jechać, też była oznaczona jako ekspres. Zasięgnąłem języka i po zwiedzeniu centrum (tylko po zakupy, nie łudźcie się) wyjechaliśmy na drogę Olsztyńską dokładnie w miejscu, w którym ekspres się kończył. Wiatr w końcu przyszedl z pomocą i przestał przeszkadzać - dalej tylko zasuwaliśmy przed siebie aż do Stawigudy, gdzie musiałem skorzystać z nawigacji. Po szybkim sprawdzeniu i krótkiej nawrotce jechaliśmy już drogą prosto na Pluski. Tam zaparkowaliśmy elegancko przed hotelem, gdzie w końcu zdjąłem rękawiczki - dotychczas poza krótkimi momentami, gdy potrzebowałem precyzji palców, miałem je na dłoniach - w dzień, gdy jechałem i w nocy - gdy dosychały.
Wypełniłem kartę meldunkową (miałem problem z rubryką "Rejestracja" - miałem wpisać numer ramy?), po czym oddaliliśmy się do pokoju, z którego wybyliśmy na relaksacyjny wieczór, czyli prawie cztery godziny w aquaparku połączone z kolacją w restauracji. I na tym skończył się wieczór.
Nasz obóz© Hipek99
Lasy liściaste wspaniale wyglądają rankiem© Hipek99
Iława. Ichnia śmieszka rowerowa© Hipek99
Przejazd kolejowy gdzieś przy szosie na Ostródę© Hipek99
Krajówka prowadząca do Ostródy© Hipek99
Rynek w Olsztynku© Hipek99
Słońce zachodzi, a my skręcamy do hotelu© Hipek99
- DST 92.77km
- Czas 04:48
- VAVG 19.33km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 15 grudnia 2013
Kategoria > 100km, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Druga (urodzinowa) Hip-rawka. Dzień 2
W nocy było ciepło. Nawet za gorąco. Deszcz kapiący w sufit namiotu przyjemnie usypiał, przeszkadzało tylko jedno miejsce na suficie, z którego zwykle kapią krople, trzeba było podwiesić tam kapelusz. Już rano, gdy po raz nasty mówiłem "jeszcze pięć minut", kap! kap! zmieniło się w pac! pac! Coś najwyraźniej chodziło dookoła namiotu. Nie człowiek - zwierzę. Chodziło, ale tak jakoś dziwnie, dookoła, zmieniając kierunki, pojawiając się raz z jednej, raz przenikając bezgłośnie na drugą jego stronę. Wyjrzałem zatem z namiotu i... biało. Piękne, wielkie płaty śniegu spadają sobie na las, rowery przykryte białym puszkiem... do tego Hipcia niedokładnie wytarła obiektyw z pary i z jednej strony mamy dodatkowy, artystyczny efekt zaparowanego aparatu. Śnieg czy nie, trzeba wyjść. Szybkie śniadanie, po nim ruszamy do pakowania. Jak zwykle bez rękawiczek (żeby ich nie moczyć) zebrałem wszystko do kupy i, już kończąc, rzuciłem żartując, że chyba pozwolę sobie założyć rękawiczki. Usłysząłem fuknięcie, po czym zorientowałem się, że przez cały czas mojego pakowania Hipcia grzała sobie ręce zwinąwszy je w piąstki. "A bez rękawiczek ich sobie zagrzać nie możesz?" - zapytała z przekąsem. "Mogę" - odpowiedziałem - "ale zajmie to trochę dłużej".
Wypchaliśmy rowery na asfalt, teraz pokryty topniejącym śniegiem, a następnie pchnęliśmy się w kierunku Nidzicy. Śnieg już od chwili nie padał, było tylko mokro; tuż za Nidzicą przywitał nas wiatr. Teren zrobił się bardzo pagórkowaty, wiatr bił mocno w twarz, więc prędkość była fatalna. W Uzdowie, gdzie mieliśmy odbić w kierunku Grunwaldu, mieliśmy średnią nieco powyżej 15 km/h i z ulgą przystanęliśmy na Statoilu. Dalej droga prowadziła w innym kierunku, więc zrobiło się trochę spokojniej, chociaż i tak wiatr tym razem dawał z boku, przeszkadzając w jeździe. Minęliśmy znak zachęcający do odwiedzenia pola bitwy i w okolicach skrętu na Marwałd przystanęliśmy, by sprawdzić, czy Grunwald się już zaliczył. Okazało się, że moja mapa nagle przestała pokazywac granice gmin, pozostało więc liczyć na to, że trasę nakreśliłem poprawnie i Grunwald, jeśli nie zaliczył się do tej pory, to zaliczy się później.
Po kolejnej porcji rowerowego rzemiosła wyjechaliśmy do Lubawy, a stamtąd wyjechaliśmy na Iławę. W międzyczasie zaczął padać deszcz. Już nie mżawka, a porządny, polski, regularny deszcz. Droga na Iławę okazała się być w przebudowie, kilku kierowców na pewno nas trochę bardziej nie lubi, ale nikt się nie niepokoił, nikt nie trąbił, kazdy czekał na swoją kolejkę, a my staraliśmy się w miarę możliwości być pomocnymi i współpracowaliśmy gdy mieli okazję do wyprzedzenia. Iława przywitała nas śmieszką rowerową, która wyprowadziła nas na skrzyżowanie z główną. Z niej odbiliśmy na chwilę do Lidla, zrobić zakupy, po czym ponownie już mokliśmy na kolejnej śmieszce rowerowej, która wyprowadziła nas prosto na drogę na Grudziądz. Krajówka jak krajówka - nawet szeroka, ruch niewielki, deszcz i cholerny boczny wiatr. Tak, wolę jednak deszcz od wiatru. Za Kisielicami odbiliśmy w prawo, w kierunku Prabutów, tam, stojąc pod jakimś przystankiem, analizowaliśmy mapę. Hipcia chciała koniecznie odwiedzić Kwidzyn, ale wówczas trasa do planowanego miejsca noclegowego sięgnęłaby do drugiej w nocy i wpłynęłaby na kolejny dzień (a na niego mieliśmy przygotowany raczej sztywny grafik). W końcu jednak uznaliśmy, że jedziemy przez Prabuty, powinno się zrobić około 170 km, co jest dystansem względnie akceptowalnym. Ruszyliśmy dalej - omijając skręt na Kwidzyn. Z metra na metr droga się zepsuła. Dziura na dziurze, nierówny asfalt, na zjazdach ciemno, nawet nie ma się jak rozpędzić... zmarnowaliśmy tam sporo czasu.
W Prabutach (które okazały się być większym miastem) zrobiliśmy przerwę na Orlenie. Zjedliśmy po dwie parówki i mając świadomość tego, że zostało nam do pokonania tylko 30 km, zastanawialiśmy się, po co kupiliśmy w Lidlu parówki... jakoś nie mieliśmy na nie najmniejszej ochoty. Dalsza droga to przebijanie się przez ciemność i początki dosychania, bo deszcz w końcu się znudził i sobie poszedł. Gdzieś tuż przed Iławą zaszyliśmy się w lesie, tym razem liściastym, rozbiliśmy się w niewielkiej dolince, wczołgaliśmy do namiotu... tym razem już nawet się nie przebierałem - wszystkiemu, co miałem na sobie należało się suszenie.
Wypchaliśmy rowery na asfalt, teraz pokryty topniejącym śniegiem, a następnie pchnęliśmy się w kierunku Nidzicy. Śnieg już od chwili nie padał, było tylko mokro; tuż za Nidzicą przywitał nas wiatr. Teren zrobił się bardzo pagórkowaty, wiatr bił mocno w twarz, więc prędkość była fatalna. W Uzdowie, gdzie mieliśmy odbić w kierunku Grunwaldu, mieliśmy średnią nieco powyżej 15 km/h i z ulgą przystanęliśmy na Statoilu. Dalej droga prowadziła w innym kierunku, więc zrobiło się trochę spokojniej, chociaż i tak wiatr tym razem dawał z boku, przeszkadzając w jeździe. Minęliśmy znak zachęcający do odwiedzenia pola bitwy i w okolicach skrętu na Marwałd przystanęliśmy, by sprawdzić, czy Grunwald się już zaliczył. Okazało się, że moja mapa nagle przestała pokazywac granice gmin, pozostało więc liczyć na to, że trasę nakreśliłem poprawnie i Grunwald, jeśli nie zaliczył się do tej pory, to zaliczy się później.
Po kolejnej porcji rowerowego rzemiosła wyjechaliśmy do Lubawy, a stamtąd wyjechaliśmy na Iławę. W międzyczasie zaczął padać deszcz. Już nie mżawka, a porządny, polski, regularny deszcz. Droga na Iławę okazała się być w przebudowie, kilku kierowców na pewno nas trochę bardziej nie lubi, ale nikt się nie niepokoił, nikt nie trąbił, kazdy czekał na swoją kolejkę, a my staraliśmy się w miarę możliwości być pomocnymi i współpracowaliśmy gdy mieli okazję do wyprzedzenia. Iława przywitała nas śmieszką rowerową, która wyprowadziła nas na skrzyżowanie z główną. Z niej odbiliśmy na chwilę do Lidla, zrobić zakupy, po czym ponownie już mokliśmy na kolejnej śmieszce rowerowej, która wyprowadziła nas prosto na drogę na Grudziądz. Krajówka jak krajówka - nawet szeroka, ruch niewielki, deszcz i cholerny boczny wiatr. Tak, wolę jednak deszcz od wiatru. Za Kisielicami odbiliśmy w prawo, w kierunku Prabutów, tam, stojąc pod jakimś przystankiem, analizowaliśmy mapę. Hipcia chciała koniecznie odwiedzić Kwidzyn, ale wówczas trasa do planowanego miejsca noclegowego sięgnęłaby do drugiej w nocy i wpłynęłaby na kolejny dzień (a na niego mieliśmy przygotowany raczej sztywny grafik). W końcu jednak uznaliśmy, że jedziemy przez Prabuty, powinno się zrobić około 170 km, co jest dystansem względnie akceptowalnym. Ruszyliśmy dalej - omijając skręt na Kwidzyn. Z metra na metr droga się zepsuła. Dziura na dziurze, nierówny asfalt, na zjazdach ciemno, nawet nie ma się jak rozpędzić... zmarnowaliśmy tam sporo czasu.
W Prabutach (które okazały się być większym miastem) zrobiliśmy przerwę na Orlenie. Zjedliśmy po dwie parówki i mając świadomość tego, że zostało nam do pokonania tylko 30 km, zastanawialiśmy się, po co kupiliśmy w Lidlu parówki... jakoś nie mieliśmy na nie najmniejszej ochoty. Dalsza droga to przebijanie się przez ciemność i początki dosychania, bo deszcz w końcu się znudził i sobie poszedł. Gdzieś tuż przed Iławą zaszyliśmy się w lesie, tym razem liściastym, rozbiliśmy się w niewielkiej dolince, wczołgaliśmy do namiotu... tym razem już nawet się nie przebierałem - wszystkiemu, co miałem na sobie należało się suszenie.
Wychodzi rano człowiek z namiotu, a tu© Hipek99
Poranek w lesie© Hipek99
Rowery nie zostały oszczędzone© Hipek99
Zamek w Nidzicy© Hipek99
Droga w kierunku Uzdowa© Hipek99
Grunwald tuż tuż. Ale my skręciliśmy trochę wczesniej© Hipek99
Gdzieś na krótkim przystanku© Hipek99
Grunwald został z boku, my skręcamy na Marwałd© Hipek99
- DST 170.84km
- Czas 10:20
- VAVG 16.53km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 14 grudnia 2013
Kategoria > 200 km, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Druga (urodzinowa) Hip-rawka. Dzień 1
Trzydzieści lat to dziwna nieco cyfra. Dziesięć i dwadzieścia lat to kolejne etapy dorastania i wchodzenia w dorosłość. Czterdzieści - wiadomo - kryzys wieku średniego, pięćdziesiąt i następne to kolejne, symboliczne granice. Trzydzieści jest jednak takie nijakie, coś jak "jesteś jeszcze młody, ale memento mori". Poza tym magia tej cyfry oczywiście działa w systemie dziesiątkowym, bo w innych trzydzieści nie bywa już równe. Okazja jest jednak okazją! Przez poprzednie dwa lata urodziny (Hipci prawdziwe, moje - symbolicznie) obchodziliśmy w Tatrach. Na ten rok zaplanowaliśmy coś nietypowego: połączenie planu, który kiedyś tam chodził po głowie z całkiem nowym pomysłem. Celem miało być sakwiarskie dostarczenie swojego jestestwa w okolice Olsztyna, jednodniowy wypoczynek w tamtejszym Aquaparku i powrót. Wypoczynek wypadał oczywiście w same urodziny, nie chcieliśmy ryzykować, że (w przypadku pomysłu na cztery dni z sakwami) świętowanie skończy się piciem szampana w śpiworze i szybkim zaśnięciem.
W sobotę zbudziliśmy się więc pełni energii (taaa, jasne) i wskoczyliśmy na rowery. Pierwsza godzina jazdy to tylko wydostanie się z Warszawy, w tym jedna przerwa na założenie ochraniaczy, bo było ciepło (jakieś trzy stopnie), ale buty przewiewało (a szczególnie moje są bardzo przewiewne). Dalej wszystko biegło znanymi trasami: przez Legionowo, Komornicę i Dębe aż do Nasielska. Tutaj miało się zacząć Nieznane, zaczęło się też inne - mokre. Przy wyjeździe z miasta musieliśmy już założyć przeciwdeszczowe ubrania, bo deszcz najwyraźniej się rozpędzał. Wkrótce przestał padać, została z niego wredna mżawka, która utrudniała życie zacinając w oczy.
Kolejny przystanek wypadł przy Strzegocinie. Gdy patrzyliśmy na mapę, podszedł ktoś i zapytał, dokąd jedziemy. Gdy dowiedział sie, że do Gzów, powiedział tylko "Ho, ho, ale to kawał drogi". Pokiwałem głową w zadumie, przyjąłem dobre rady dotyczące dalszej trasy (my chcieliśmy odwiedzić gminę, a nie samą stolicę - Gzy są ze dwa kilometry od głównej) i pojechaliśmy po swojemu. Gzy okazały się być pierwszą gminą zaliczoną na tym wyjeździe.
Zaczęło się ściemniać. Światła poszły w ruch, a chwilę później mapa. Nie chcieliśmy zaliczać Ciechanowa, żeby nie została dziura na mapie gmin, ale przekonaliśmy się tym, że pewnie w mieście będzie czynna stacja, a kolejna - diabli wiedzą gdzie. Stacja oczywiście była, a na niej parówki i kawa z czymś, co przypominało mleko.
Za chwilę zrobiło się zupełnie ciemno, a my zasuwaliśmy prosto na Przasnysz. Zrobiło się ciemno - zachciało się spać. Długo walczyłem, jakoś nie udało się nam w porę wyposażyć w żadne specyfiki. Gdy pokonałem Morfeusza, akurat wjechaliśmy do miasta, gdzie na dzień dobry jakiś baran próbował zmieścić się między nas a wysepkę i musi gwałtownie hamować. Zaraz za skrętem przejeżdża wolniutko, długo nas obserwując - zapewne ichniejsza mafia.
W końcu Hipci zrobiło się zimno. Łapki zmarzły i zdecydowała się skorzystać z jednorazowych ogrzewaczy do łapek. Zaaplikowałem jej po jednej sztuce, po kilkunastu minutach usłyszałem z tyłu cichy rechot - oho! dłonie się ogrzały.
Mijamy Przasnysz, w Chorzelach, w Biedronce, robimy zakupy na kolację i sniadanie, plus to, czego oboje potrzebowaliśmy - coś Tigeroredbullowego. Stamtąd wreszcie zaczęło się jechać. Jazda była standardowym rzemiosłem. Widoków żadnych, samochodów - niewiele, zwykłe, nudne, rzemieślnicze trzaskanie kilometrów. Minuty płyną (zmiany zaordynowane co pięć minut), myśli z wolna snują się po głowie, lemondka przyjemnie wpływa na komfort jazdy, mżawka moczy wszystko, ale już dawno przestała przeszkadzać - lepiej być nie może.
W Wielbarku poszła w ruch mapa. Z czasem byliśmy bardzo do przodu. Płaskość terenu i momentami wiatr w kuper powodował, że średnią mieliśmy powyżej 21 km/h. Fajnie byłoby zrobić dwieście, z mapy jednak wynikało, że dobrze by było noclegu szukać przed Nidzicą, bo potem mogą być same pola. Droga była ładna, miejscami tak szeroka, że zmieściłyby się tam cztery pasy... Nagle okazało się, że po lewej pojawił się fajny, płaski lasek. Na liczniku - akurat - dopiero wytoczyło się 200 km. Sprawdziliśmy mapę i uznaliśmy, że tu się walniemy, żeby jeszcze posiedzieć chwileczkę w namiocie, a nie rozbić się i paść. Weszliśmy w las, rozbiliśmy namiot, kolacja, piwo na deser i do śpiwora. W końcu noc miała też misję - dosuszaliśmy wszystko, co mżawka wymoczyła. Czyli w zasadzie wszystko, co mieliśmy na sobie.
W sobotę zbudziliśmy się więc pełni energii (taaa, jasne) i wskoczyliśmy na rowery. Pierwsza godzina jazdy to tylko wydostanie się z Warszawy, w tym jedna przerwa na założenie ochraniaczy, bo było ciepło (jakieś trzy stopnie), ale buty przewiewało (a szczególnie moje są bardzo przewiewne). Dalej wszystko biegło znanymi trasami: przez Legionowo, Komornicę i Dębe aż do Nasielska. Tutaj miało się zacząć Nieznane, zaczęło się też inne - mokre. Przy wyjeździe z miasta musieliśmy już założyć przeciwdeszczowe ubrania, bo deszcz najwyraźniej się rozpędzał. Wkrótce przestał padać, została z niego wredna mżawka, która utrudniała życie zacinając w oczy.
Kolejny przystanek wypadł przy Strzegocinie. Gdy patrzyliśmy na mapę, podszedł ktoś i zapytał, dokąd jedziemy. Gdy dowiedział sie, że do Gzów, powiedział tylko "Ho, ho, ale to kawał drogi". Pokiwałem głową w zadumie, przyjąłem dobre rady dotyczące dalszej trasy (my chcieliśmy odwiedzić gminę, a nie samą stolicę - Gzy są ze dwa kilometry od głównej) i pojechaliśmy po swojemu. Gzy okazały się być pierwszą gminą zaliczoną na tym wyjeździe.
Zaczęło się ściemniać. Światła poszły w ruch, a chwilę później mapa. Nie chcieliśmy zaliczać Ciechanowa, żeby nie została dziura na mapie gmin, ale przekonaliśmy się tym, że pewnie w mieście będzie czynna stacja, a kolejna - diabli wiedzą gdzie. Stacja oczywiście była, a na niej parówki i kawa z czymś, co przypominało mleko.
Za chwilę zrobiło się zupełnie ciemno, a my zasuwaliśmy prosto na Przasnysz. Zrobiło się ciemno - zachciało się spać. Długo walczyłem, jakoś nie udało się nam w porę wyposażyć w żadne specyfiki. Gdy pokonałem Morfeusza, akurat wjechaliśmy do miasta, gdzie na dzień dobry jakiś baran próbował zmieścić się między nas a wysepkę i musi gwałtownie hamować. Zaraz za skrętem przejeżdża wolniutko, długo nas obserwując - zapewne ichniejsza mafia.
W końcu Hipci zrobiło się zimno. Łapki zmarzły i zdecydowała się skorzystać z jednorazowych ogrzewaczy do łapek. Zaaplikowałem jej po jednej sztuce, po kilkunastu minutach usłyszałem z tyłu cichy rechot - oho! dłonie się ogrzały.
Mijamy Przasnysz, w Chorzelach, w Biedronce, robimy zakupy na kolację i sniadanie, plus to, czego oboje potrzebowaliśmy - coś Tigeroredbullowego. Stamtąd wreszcie zaczęło się jechać. Jazda była standardowym rzemiosłem. Widoków żadnych, samochodów - niewiele, zwykłe, nudne, rzemieślnicze trzaskanie kilometrów. Minuty płyną (zmiany zaordynowane co pięć minut), myśli z wolna snują się po głowie, lemondka przyjemnie wpływa na komfort jazdy, mżawka moczy wszystko, ale już dawno przestała przeszkadzać - lepiej być nie może.
W Wielbarku poszła w ruch mapa. Z czasem byliśmy bardzo do przodu. Płaskość terenu i momentami wiatr w kuper powodował, że średnią mieliśmy powyżej 21 km/h. Fajnie byłoby zrobić dwieście, z mapy jednak wynikało, że dobrze by było noclegu szukać przed Nidzicą, bo potem mogą być same pola. Droga była ładna, miejscami tak szeroka, że zmieściłyby się tam cztery pasy... Nagle okazało się, że po lewej pojawił się fajny, płaski lasek. Na liczniku - akurat - dopiero wytoczyło się 200 km. Sprawdziliśmy mapę i uznaliśmy, że tu się walniemy, żeby jeszcze posiedzieć chwileczkę w namiocie, a nie rozbić się i paść. Weszliśmy w las, rozbiliśmy namiot, kolacja, piwo na deser i do śpiwora. W końcu noc miała też misję - dosuszaliśmy wszystko, co mżawka wymoczyła. Czyli w zasadzie wszystko, co mieliśmy na sobie.
Most Północny© Hipek99
Przystanek przy Komornicy© Hipek99
Widok na Komornicę (ma człowiek dużo czasu, to strzela foty)© Hipek99
Parking rowerowy w wersji doraźnej© Hipek99
Mżawka powoli zaczyna zbierać żniwo© Hipek99
Trochę bardziej "artystycznie". Nie wiem, czy tak to miało wyjść© Hipek99
Jakiś tam zabytkowy drewniany kościółek, w okolicy gminy Gzy. Zwykle nie fotografuję takich rzeczy, zrobiłem wyjątek, bo stary i drewniany© Hipek99
Hipcia w wersji "wakacje na lemondce"© Hipek99
- DST 200.59km
- Czas 09:41
- VAVG 20.71km/h
- Sprzęt Zenon
Piątek, 13 grudnia 2013
Kategoria do czytania, transport
Koniec ciężkiego tygodnia
Dzisiaj film. Jak się go ogląda, to od razu człowiek zapakowałby sakwy, wrzucił je na rower i ruszył przed siebie.
<object height="450" width="100%"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/qca91HpAlLQ"> <embed src="http://www.youtube.com/v/qca91HpAlLQ" type="application/x-shockwave-flash" wmode="transparent" height="450" width="100%"></embed></object>
<object height="450" width="100%"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/qca91HpAlLQ"> <embed src="http://www.youtube.com/v/qca91HpAlLQ" type="application/x-shockwave-flash" wmode="transparent" height="450" width="100%"></embed></object>
- DST 7.79km
- Czas 00:21
- VAVG 22.26km/h
- Sprzęt Jaszczur
Piątek, 13 grudnia 2013
Kategoria do czytania, transport
Kuper w obciskach
Przeczytałem, proszę szanownej Wycieczki, pewien artykuł. Artykuł ów, jakkolwiek dotyczący biegaczy - czyli tej części ludzkości, która uprawia sport dla mnie niezrozumiały, zbyt gadżeciarski i w ogóle zbyt nudny - zawiera jeden interesujący akapit.
Męska dupa w legginsach
Panowie, wszystko ma swoje granice. Wiadomo, legginsy są fajne, bo otarcia, ciepło, odprowadzanie wilgoci. Ale czy ktoś wam broni jakieś szorty na te wasze rajty założyć? To naprawdę nie wygląda dobrze, jak facet świeci tyłkiem w legginsach.
Jeszcze pół biedy jak facet wysportowany. Gorzej, kiedy dupa w tych legginsach wisi albo wystaje. Panowie miejcie litość dla kobiet na trasie.
O dziwo dziewczyny potrafią trafnie stwierdzić, kiedy ich dupa nie nadaje się do pokazywania (przynajmniej tak wynika z moich prywatnych obserwacji).
Pomijając analizę tego, czy ktoś potrafi stwierdzić, czy powinien czy nie powinien się pokazać w takim czy innym ubiorze (niezależnie od płci), chciałem zadać jedno ważne pytanie: czy to aż tak przeszkadza? Nie no, serio: naprawdę nie można się nie gapić? Na rowerze - owszem - jadąc na czyimś kole dupę poprzednika ma się tuż przed oczami, ale biegnąc? Aż tak wielkim wysiłkiem woli jest oderwać wzrok od czyjegoś kupra?
Oczywiście jeżdżę w obciskach. I, jakkolwiek szczerze wierzę, że kuper mój mógłby zapewne posłużyć za wzór dla niejednej rzeźby, to jeśli komuś nie podoba się, że jeżdżę w takim ubraniu, to bardzo mi z tego powodu wszystko jedno. I nadal nie rozumiem, co komu do tego, w co ubiera się inny człowiek. Ot, zagadka.
Męska dupa w legginsach
Panowie, wszystko ma swoje granice. Wiadomo, legginsy są fajne, bo otarcia, ciepło, odprowadzanie wilgoci. Ale czy ktoś wam broni jakieś szorty na te wasze rajty założyć? To naprawdę nie wygląda dobrze, jak facet świeci tyłkiem w legginsach.
Jeszcze pół biedy jak facet wysportowany. Gorzej, kiedy dupa w tych legginsach wisi albo wystaje. Panowie miejcie litość dla kobiet na trasie.
O dziwo dziewczyny potrafią trafnie stwierdzić, kiedy ich dupa nie nadaje się do pokazywania (przynajmniej tak wynika z moich prywatnych obserwacji).
Pomijając analizę tego, czy ktoś potrafi stwierdzić, czy powinien czy nie powinien się pokazać w takim czy innym ubiorze (niezależnie od płci), chciałem zadać jedno ważne pytanie: czy to aż tak przeszkadza? Nie no, serio: naprawdę nie można się nie gapić? Na rowerze - owszem - jadąc na czyimś kole dupę poprzednika ma się tuż przed oczami, ale biegnąc? Aż tak wielkim wysiłkiem woli jest oderwać wzrok od czyjegoś kupra?
Oczywiście jeżdżę w obciskach. I, jakkolwiek szczerze wierzę, że kuper mój mógłby zapewne posłużyć za wzór dla niejednej rzeźby, to jeśli komuś nie podoba się, że jeżdżę w takim ubraniu, to bardzo mi z tego powodu wszystko jedno. I nadal nie rozumiem, co komu do tego, w co ubiera się inny człowiek. Ot, zagadka.
- DST 20.71km
- Czas 00:53
- VAVG 23.45km/h
- Sprzęt Jaszczur
Czwartek, 12 grudnia 2013
Kategoria do czytania, transport
Wpiernicz na ścianie i konowały z serwisu
Jedyny i najlepszy Pracodawca stwierdził (przy pomocy jednego z kolegów z pracy, który w ostatniej chwili coś przeskrobał), że fajnie by było, gdybym sobie posiedział trochę dłużej. Jako że o dwudziestej zaczynałem trening na Kole, musiałem się sprężyć i - po raz pierwszy - jechać na ścianę bezpośrednio z pracy. Dystans i czas - nikczemne, bo wyszło coś ponad dziesięć minut na cztery kilometry. Na szczęście, gdy czasu jest za dużo, na podorędziu jest złośliwość rzeczy martwych: każde, każde światła mnie zatrzymały. Na szczęście już jest nie-sezon, więc śmieszka przy Prymasa była puściutka.
Na treningu dostałem konkretnie. Po trzech poprzednich mocnych treningach (środa-piątek-niedziela) już na rozgrzewce zauważyłem znaczny przyrost mocy... instruktorka poszła za ciosem i zaordynowała kolejny mocny: pod koniec ręka mi się otwierała nawet na klamach - takich po pachę. Po wszystkim wsiedliśmy na jaszczurki i - jadąc pierwszy raz razem na tych rowerach - śmignęliśmy do domu. Była to nasza pierwsza wspólna jazda od dawna, bo coś nie możemy się zgrać w temacie jednoczesnego wychodzenia do roboty.
W domu zabrałem się za wymianę kasety w hipciowym rowerze. Byłem zmuszony złożyć serdeczne życzenia wszystkiego najgorszego serwisantowi, który ów rower skręcał. Kasety nie szło odkręcić - ani po dobroci, ani przy użyciu środka przymusu bezpośredniego, w postaci metalowego obucha umieszczonego na drewnianym trzonku. Dziś po pracy Hipcia odbędzie wycieczkę do pobliskiego serwisu - może tam chłopaki mają z czego zrobić dźwignię i odkręcić to ustrojstwo.
Na treningu dostałem konkretnie. Po trzech poprzednich mocnych treningach (środa-piątek-niedziela) już na rozgrzewce zauważyłem znaczny przyrost mocy... instruktorka poszła za ciosem i zaordynowała kolejny mocny: pod koniec ręka mi się otwierała nawet na klamach - takich po pachę. Po wszystkim wsiedliśmy na jaszczurki i - jadąc pierwszy raz razem na tych rowerach - śmignęliśmy do domu. Była to nasza pierwsza wspólna jazda od dawna, bo coś nie możemy się zgrać w temacie jednoczesnego wychodzenia do roboty.
W domu zabrałem się za wymianę kasety w hipciowym rowerze. Byłem zmuszony złożyć serdeczne życzenia wszystkiego najgorszego serwisantowi, który ów rower skręcał. Kasety nie szło odkręcić - ani po dobroci, ani przy użyciu środka przymusu bezpośredniego, w postaci metalowego obucha umieszczonego na drewnianym trzonku. Dziś po pracy Hipcia odbędzie wycieczkę do pobliskiego serwisu - może tam chłopaki mają z czego zrobić dźwignię i odkręcić to ustrojstwo.
- DST 16.13km
- Czas 00:43
- VAVG 22.51km/h
- Sprzęt Jaszczur
Środa, 11 grudnia 2013
Kategoria do czytania, transport
Aaaaaachałupnicze liczenie kadencji
Wpadłem sobie na pomysł, by wykorzystać stoper w liczniku i przeliczyć kadencję chałupniczo - czyli ustnie. Tak po prostu, żeby się bardzo ogólnie zorientować, jak to z nią jest. Mądre książki i mądrzy ludzie w internetach mówią, że powinno być równo 90. Okazało się (na kilku próbach), że jeżdżę trochę szybciej - w granicach 95-100. Po lekkim zwolnieniu prędkości pedałowania okazało się (przynajmniej na krótkiej, godzinnej próbie), że zrobiło się nieco efektywniej, zarówno pod kątem prędkości jak i wysiłku potrzebnego do osiągnięcia owej.
- DST 21.70km
- Czas 00:54
- VAVG 24.11km/h
- Sprzęt Jaszczur
Wtorek, 10 grudnia 2013
Kategoria do czytania, transport
Lekko mroźna praca
Przy powrocie 2,5, przy dojeździe - 2,8, oczywiście na minusie. Jaszczur jedzie jakby miał silnik... co jakoś mnie zachęca do sprawdzenia obwodu koła, ale tym razem z linijką (chociaż dystanse wygladają poprawnie). Średnie wychodzą przyjemne, jedzie się nieźle... chociaż nigdy nie pokonywałem takich dystansów na blacie. Zwykle wrzucałem go raz - na wiadukcie (jeśli w ogóle). Ot, magia kół 26''.
- DST 21.72km
- Czas 00:55
- VAVG 23.69km/h
- Sprzęt Jaszczur
Poniedziałek, 9 grudnia 2013
Kategoria do czytania, transport
Jaszczur na trasie
No, to wreszcie się stało. Jaszczur wyjechał na trasę. Standardowo - do pracy.
- DST 7.86km
- Czas 00:20
- VAVG 23.58km/h
- Sprzęt Jaszczur
Niedziela, 8 grudnia 2013
Kategoria < 25km
Znowu szosa, znowu garaż, znowu testowanie
- DST 2.36km
- Czas 00:10
- VAVG 14.16km/h
- Sprzęt Stefan