Wpisy archiwalne w miesiącu
Czerwiec, 2013
Dystans całkowity: | 2340.78 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 159:11 |
Średnia prędkość: | 14.70 km/h |
Maksymalna prędkość: | 72.05 km/h |
Liczba aktywności: | 31 |
Średnio na aktywność: | 75.51 km i 5h 08m |
Więcej statystyk |
Czwartek, 20 czerwca 2013
Kategoria transport, do czytania
Gorąco
...a jak gorąco, to ludzie głupieją. Dziś z Hipcią widzieliśmy w sumie pięć kolizji.
Trasa: praca - dom - kurs - dom - praca.
Trasa: praca - dom - kurs - dom - praca.
- DST 35.92km
- Czas 01:44
- VAVG 20.72km/h
- Sprzęt Zenon
Środa, 19 czerwca 2013
Kategoria do czytania, transport
Praca
I wracamy do wpisów, które nie zawierają za wiele treści...
- DST 25.97km
- Czas 01:14
- VAVG 21.06km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 18 czerwca 2013
Kategoria do czytania, transport
Przyzwyczajenia ciężko zniszczyć
Hipcia zebrała kilka śmietków, a ja zacząłem rozglądać się za woreczkiem na nie; wieczorem w Tesco zastanawiałem się, czy nie wziąć jeszcze trochę owoców, bo będziemy mieli więcej woreczków, akurat na śmieci; robiąc zakupy w pracy pierwsze zacząłem rozglądać się za bananami, batonami i chlebem; a gdy jadę, podświadomość chce mi wypchnąć na usta komunikaty na temat trasy rzucane w ramach ostrzeżenia za siebie ("prawa dziura", "lewa dziura", "waga prawa", "waga lewa", "wa-a!").
Wieczorem niepotrzebnie oglądaliśmy bajkę aż do drugiej w nocy, przez to po raz pierwszy od kilku ładnych lat zaspałem do pracy, przegapiwszy wszystkie budziki i budząc się (nas) niemalże godzinę po ostatnim z nich.
Wieczorem niepotrzebnie oglądaliśmy bajkę aż do drugiej w nocy, przez to po raz pierwszy od kilku ładnych lat zaspałem do pracy, przegapiwszy wszystkie budziki i budząc się (nas) niemalże godzinę po ostatnim z nich.
- DST 21.42km
- Czas 01:01
- VAVG 21.07km/h
- VMAX 38.49km/h
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 17 czerwca 2013
Kategoria do czytania, transport
No i po wszystkim
Podejrzanie lekki rower, dookoła ciepło, krótka trasa do pokonania i cholerny ruch, jak to w Warszawie. Tylko cierpnące dłonie i mrowienie w prawej stopie przypominają, że do wczoraj spędzałem ponad osiem godzin dziennie na siodełku.
- DST 11.99km
- Czas 00:34
- VAVG 21.16km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 16 czerwca 2013
Kategoria < 25km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: z lotniska
Z lotniska, czyli podsumowanie
Droga do domu była krótka: trzynaście kilometrów po płaskim poleciało dość szybko. Było pusto, w końcu była już prawie północ. W domu okazało się, że zostawiliśmy przezornie kilka puszek w lodówce, więc walnęliśmy bagaże pod ścianą w pokoju i wypiwszy tradycyjnego Wściekłego Psa, zaczęliśmy przygotowywać się do normalnego życia. Wszystko było dograne około drugiej, wtedy zasnęliśmy. A następnego dnia... niestety do pracy!
Teraz czas na dwa słowa podsumowania, wniosków i inszych rzeczy związanych z widzeniem sprawy już z perspektywy ukończonego wyjazdu.
1. Cele rowerowe
Cele rowerowe były zasadniczo dwa: dojechać na Nordkapp i przekroczyć 2000 km podczas wyprawy. Oba udało się spokojnie spełnić, cała wyprawa objęła ponad 2260 km, mamy świadomość tego, że mogliśmy spokojnie zwiedzić więcej, bo każdy z noclegów był wynikiem rozsądku ("o, tu jest sympatycznie", "może teraz, bo potem może nie być miejsca") a nie wynikiem braku sił.
Z celów nierowerowych mieliśmy na liście piesze odwiedzenie Knivskjellodden, ale zgodnie uznajemy, że wycieczka do Havøysund i droga 889 były warte tego, żeby darować sobie sześć godzin kiepskiego i nudnego trekkingu.
2. Sprzęt noclegowy
Dla ciekawych:
- namiot: Eureka Wabakimi II
- śpiwory: Mammut Nordic III-season
- karimaty: Therm-a-Rest Ridge Rest Solar
- bielizna: Brubeck, z wełny merynosów
Wszystko sprawdziło się, podobnie jak na poprzedniej wyprawie. Namiot, mimo swojego płaskiego dachu, po raz kolejny udowodnił, że nie pozwala kałużom odkładać się na sobie, a szerokie przedsionki umożliwiają schowanie całego bagażu pod spodem (szczególnie w Polsce gwarantowało to spokojny sen, ale i w Norwegii ułatwia to grzebanie po sakwach w deszczu). Długość sypialni pozwala na upchnięcie sporej ilości rzeczy w nogach, bez wpływu na ilość miejsca na sen. Śpiwory w zestawie z bielizną, cieple, mieliśmy w zapasie wkładki do śpiworów, ale nie musieliśmy ani razu z nich korzystać.
3. Rzeczy przeciwdeszczowe
Tu popełniliśmy błąd: zaufaliśmy komuś bez własnych testów. Płaszczom ogrodniczym z Leroy Merlin wystarczył rok, by guma sparciała i woda mogła się raczej swobodnie przelewać do środka. To tylko moje zdanie, bo Hipcia jest nawet zadowolona. O tym, że będą nieoddychające, wiedzieliśmy, wzięliśmy je na wszelki wypadek, jako uzupełnienie... Innymi słowy: niepotrzebnie ciągnęliśmy to ze sobą.
Kurtki - dają radę na godzinnym deszczu, który nie jest konsekwentną, niszczącą ulewą; wiedzieliśmy o tym i akceptowaliśmy sytuację. Można rozejrzeć się za czymś lepszym, ale nie ma ciśnienia na pilne zmiany.
Spodnie z Decathlonu dają radę do pewnego czasu, Hipci, nowe, działały nieco lepiej, moje, chyba już dwuletnie, dość szybko przewodziły wodę na uda. Z nogami jednak problemu nie ma, w końcu pracują i wilgoć nie wpływa strasznie na ich temperaturę, zresztą wystarczyło kilkanaście minut jazdy na sucho, by wszystko doszło do siebie.
Pokrowce na buty z firmy BBB. Porażka. Przewodziły wodę do buta niepokojąco szybko, wskutek czego od jednego z pierwszych dni aż do samej Warszawy miałem nieustannie mokre buty (ze dwa-trzy razy przeszły w stan "wilgotne"). Mokre stopy nie przeszkadzały, nie było aż tak zimno, ale, jeśli już bierzemy ochraniacze, to w jakimś celu, buty zmoczyć potrafię i bez nich. Zdecydowanie trzeba rozejrzeć się za alternatywą.
4. Bagaż
Już wyjeżdżając byliśmy świadomi, że niektóre rzeczy bierzemy niepotrzebnie, ale woleliśmy je zabrać na wszelki wypadek, w sumie nie ważą tyle, żeby nas hamowały, a będzie z czego wyciągać wnioski, w końcu to nasza druga taka wyprawa. Analizując wszystko po wyprawie doszliśmy do wniosku, że poza pojedynczymi pierdołami wszystko, co wzięliśmy, było używane. Nie oznacza to, że nie udałoby się jeszcze tego zminimalizować; na pewno można się pozbyć zupełnie spokojnie jeszcze 1-2 kg.
Osakwienie Crosso spisało się dobrze, wór transportowy Colemana - również. Pozostaje sprawdzenie, czy wór transportowy Crosso zamókł przez nasze złe zwinięcie, czy też trzeba go będzie reklamowac.
5. Sprzęt rowerowy
Przed wyprawą mieliśmy nowe, zaplecione koła. Piasty SLX-LX-XT (jeśli komuś zależy, mogę podać, która była gdzie), obręcze na tył: Hipcia - Mavic 319a, ja - AlexRims DH19. Z przodu Hipcia miała Mach1 Neuro Disc, ja - oryginalną obręcz, którą dostałem w rowerze, też jakiegoś Macha. Szprychy - DT Swiss 2 mm. Problemów nie stwierdzono żadnych.
Dobrym pomysłem okazała się zmiana kaset na oferujące lżejsze przełożenia; poza pękniętym łańcuchem (związanym zapewne z miejscem osłabionym skuciem go), nie było żadnych awarii.
Zdecydowanym błędem było niezabranie lemondek. Przed wyjazdem Hipcia nie zgodziła się, bo jej zdaniem byłoby zbyt mało prostych kawałków, po wyprawie - przyznała mi rację.
6. Pozostałe
Aparat, z tego, co widzimy przynajmniej teraz, czadu nie dał. Zdjęcia w większości są zbyt niebieskie, ale to było ryzyko, które braliśmy na klatę, mając świadomość, że zdjęcia będziemy robić w większości w ruchu i bez zsiadania z siodełka, a tym samym bez zabaw w strojenie, konfigurowanie i kombinowanie. Wielki plus zaliczają za to baterie litowe, których jeden komplet wystarczył nam na 11 dni pracy.
7. Ogólnie
Była to nasza druga tak długa wyprawa. Widoki odstawały od tych widzianych w zeszłym roku, ale już startując wiedzieliśmy, że Nordkapp jest raczej podróżą do celu, a nie do oglądania widoków. Najważniejsze, czyli pogodę na Lofotach, otrzymaliśmy w prezencie. Żadnych problemów nie mieliśmy, wynik zarówno dobrego przygotowania sprzętu, jak i naszego podejścia, polegającego na nieprzejmowaniu się pierdołami. Poza tym, co tu dłużej pisać: było świetnie! Osiemnaście dni w drodze, poranne wstawanie, całodzienna jazda, widoki, zmienna pogoda, noclegi tam, gdzie człowiek zechce... nie było po co wracać do Warszawy. Ale wróciliśmy, niestety.
Mityczna cierpliwość Hipci nie była tym razem wystawiona na ciężką próbę, po pierwszych dniach, które potrzebowałem na wdrożenie się w nowy tryb życia (niestety, potrzebuję takiego czasu na dojście do siebie), wstawałem dzielnie rano po kilku tylko okrzykach. Nie wiedzieć czemu, Hipcia nadal mruczy pod nosem, że nie nadaję się na wyprawy. Może dlatego, że nie wstaję na baczność o szóstej rano?
Niemniej jednak właśnie Hipci składam wielkie podziękowania za wyprawę: za pracę nad przygotowaniem drogi i pakowanie rzeczy, za przemiłe towarzystwo (mimo ponad 12 lat razem nadal się świetnie bawimy tylko we dwójkę) i za to, że cierpliwie znosiła to, że potrzebuję kwadransa na podniesienie łba od poduszki.
Pozostaje jedno otwarte pytanie: dokąd za rok?
Droga do domu była krótka: trzynaście kilometrów po płaskim poleciało dość szybko. Było pusto, w końcu była już prawie północ. W domu okazało się, że zostawiliśmy przezornie kilka puszek w lodówce, więc walnęliśmy bagaże pod ścianą w pokoju i wypiwszy tradycyjnego Wściekłego Psa, zaczęliśmy przygotowywać się do normalnego życia. Wszystko było dograne około drugiej, wtedy zasnęliśmy. A następnego dnia... niestety do pracy!
Teraz czas na dwa słowa podsumowania, wniosków i inszych rzeczy związanych z widzeniem sprawy już z perspektywy ukończonego wyjazdu.
1. Cele rowerowe
Cele rowerowe były zasadniczo dwa: dojechać na Nordkapp i przekroczyć 2000 km podczas wyprawy. Oba udało się spokojnie spełnić, cała wyprawa objęła ponad 2260 km, mamy świadomość tego, że mogliśmy spokojnie zwiedzić więcej, bo każdy z noclegów był wynikiem rozsądku ("o, tu jest sympatycznie", "może teraz, bo potem może nie być miejsca") a nie wynikiem braku sił.
Z celów nierowerowych mieliśmy na liście piesze odwiedzenie Knivskjellodden, ale zgodnie uznajemy, że wycieczka do Havøysund i droga 889 były warte tego, żeby darować sobie sześć godzin kiepskiego i nudnego trekkingu.
2. Sprzęt noclegowy
Dla ciekawych:
- namiot: Eureka Wabakimi II
- śpiwory: Mammut Nordic III-season
- karimaty: Therm-a-Rest Ridge Rest Solar
- bielizna: Brubeck, z wełny merynosów
Wszystko sprawdziło się, podobnie jak na poprzedniej wyprawie. Namiot, mimo swojego płaskiego dachu, po raz kolejny udowodnił, że nie pozwala kałużom odkładać się na sobie, a szerokie przedsionki umożliwiają schowanie całego bagażu pod spodem (szczególnie w Polsce gwarantowało to spokojny sen, ale i w Norwegii ułatwia to grzebanie po sakwach w deszczu). Długość sypialni pozwala na upchnięcie sporej ilości rzeczy w nogach, bez wpływu na ilość miejsca na sen. Śpiwory w zestawie z bielizną, cieple, mieliśmy w zapasie wkładki do śpiworów, ale nie musieliśmy ani razu z nich korzystać.
3. Rzeczy przeciwdeszczowe
Tu popełniliśmy błąd: zaufaliśmy komuś bez własnych testów. Płaszczom ogrodniczym z Leroy Merlin wystarczył rok, by guma sparciała i woda mogła się raczej swobodnie przelewać do środka. To tylko moje zdanie, bo Hipcia jest nawet zadowolona. O tym, że będą nieoddychające, wiedzieliśmy, wzięliśmy je na wszelki wypadek, jako uzupełnienie... Innymi słowy: niepotrzebnie ciągnęliśmy to ze sobą.
Kurtki - dają radę na godzinnym deszczu, który nie jest konsekwentną, niszczącą ulewą; wiedzieliśmy o tym i akceptowaliśmy sytuację. Można rozejrzeć się za czymś lepszym, ale nie ma ciśnienia na pilne zmiany.
Spodnie z Decathlonu dają radę do pewnego czasu, Hipci, nowe, działały nieco lepiej, moje, chyba już dwuletnie, dość szybko przewodziły wodę na uda. Z nogami jednak problemu nie ma, w końcu pracują i wilgoć nie wpływa strasznie na ich temperaturę, zresztą wystarczyło kilkanaście minut jazdy na sucho, by wszystko doszło do siebie.
Pokrowce na buty z firmy BBB. Porażka. Przewodziły wodę do buta niepokojąco szybko, wskutek czego od jednego z pierwszych dni aż do samej Warszawy miałem nieustannie mokre buty (ze dwa-trzy razy przeszły w stan "wilgotne"). Mokre stopy nie przeszkadzały, nie było aż tak zimno, ale, jeśli już bierzemy ochraniacze, to w jakimś celu, buty zmoczyć potrafię i bez nich. Zdecydowanie trzeba rozejrzeć się za alternatywą.
4. Bagaż
Już wyjeżdżając byliśmy świadomi, że niektóre rzeczy bierzemy niepotrzebnie, ale woleliśmy je zabrać na wszelki wypadek, w sumie nie ważą tyle, żeby nas hamowały, a będzie z czego wyciągać wnioski, w końcu to nasza druga taka wyprawa. Analizując wszystko po wyprawie doszliśmy do wniosku, że poza pojedynczymi pierdołami wszystko, co wzięliśmy, było używane. Nie oznacza to, że nie udałoby się jeszcze tego zminimalizować; na pewno można się pozbyć zupełnie spokojnie jeszcze 1-2 kg.
Osakwienie Crosso spisało się dobrze, wór transportowy Colemana - również. Pozostaje sprawdzenie, czy wór transportowy Crosso zamókł przez nasze złe zwinięcie, czy też trzeba go będzie reklamowac.
5. Sprzęt rowerowy
Przed wyprawą mieliśmy nowe, zaplecione koła. Piasty SLX-LX-XT (jeśli komuś zależy, mogę podać, która była gdzie), obręcze na tył: Hipcia - Mavic 319a, ja - AlexRims DH19. Z przodu Hipcia miała Mach1 Neuro Disc, ja - oryginalną obręcz, którą dostałem w rowerze, też jakiegoś Macha. Szprychy - DT Swiss 2 mm. Problemów nie stwierdzono żadnych.
Dobrym pomysłem okazała się zmiana kaset na oferujące lżejsze przełożenia; poza pękniętym łańcuchem (związanym zapewne z miejscem osłabionym skuciem go), nie było żadnych awarii.
Zdecydowanym błędem było niezabranie lemondek. Przed wyjazdem Hipcia nie zgodziła się, bo jej zdaniem byłoby zbyt mało prostych kawałków, po wyprawie - przyznała mi rację.
6. Pozostałe
Aparat, z tego, co widzimy przynajmniej teraz, czadu nie dał. Zdjęcia w większości są zbyt niebieskie, ale to było ryzyko, które braliśmy na klatę, mając świadomość, że zdjęcia będziemy robić w większości w ruchu i bez zsiadania z siodełka, a tym samym bez zabaw w strojenie, konfigurowanie i kombinowanie. Wielki plus zaliczają za to baterie litowe, których jeden komplet wystarczył nam na 11 dni pracy.
7. Ogólnie
Była to nasza druga tak długa wyprawa. Widoki odstawały od tych widzianych w zeszłym roku, ale już startując wiedzieliśmy, że Nordkapp jest raczej podróżą do celu, a nie do oglądania widoków. Najważniejsze, czyli pogodę na Lofotach, otrzymaliśmy w prezencie. Żadnych problemów nie mieliśmy, wynik zarówno dobrego przygotowania sprzętu, jak i naszego podejścia, polegającego na nieprzejmowaniu się pierdołami. Poza tym, co tu dłużej pisać: było świetnie! Osiemnaście dni w drodze, poranne wstawanie, całodzienna jazda, widoki, zmienna pogoda, noclegi tam, gdzie człowiek zechce... nie było po co wracać do Warszawy. Ale wróciliśmy, niestety.
Mityczna cierpliwość Hipci nie była tym razem wystawiona na ciężką próbę, po pierwszych dniach, które potrzebowałem na wdrożenie się w nowy tryb życia (niestety, potrzebuję takiego czasu na dojście do siebie), wstawałem dzielnie rano po kilku tylko okrzykach. Nie wiedzieć czemu, Hipcia nadal mruczy pod nosem, że nie nadaję się na wyprawy. Może dlatego, że nie wstaję na baczność o szóstej rano?
Niemniej jednak właśnie Hipci składam wielkie podziękowania za wyprawę: za pracę nad przygotowaniem drogi i pakowanie rzeczy, za przemiłe towarzystwo (mimo ponad 12 lat razem nadal się świetnie bawimy tylko we dwójkę) i za to, że cierpliwie znosiła to, że potrzebuję kwadransa na podniesienie łba od poduszki.
Pozostaje jedno otwarte pytanie: dokąd za rok?
- DST 13.45km
- Czas 00:52
- VAVG 15.52km/h
- VMAX 26.68km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 16 czerwca 2013
Kategoria < 50km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (18)
Rozdział 18: Powrót do cywilizacji
Nad ranem zbudziło nas gorąco i słońce. W nocy deszcz się nie odzywał, wszystko więc było suche. Hipcia postawiła nas na nogi o ósmej, mimo że sugerowałem, że możemy sobie spokojnie, spokojnie, spokojnie poleżeć. O dziewiątej byliśmy już zebrani, po chwili pokonaliśmy krótki podjazd na ostatnią przełęcz, z której zjeżdżając minęliśmy dwóch sakwiarzy i zblokowaliśmy na zakrętach ruch kamperów. Minęliśmy Rafsbotn i spokojnie pokołowaliśy na lotnisko, robiąc jeszcze przerwę na stacji, na której zwróciłem do połowy wypełniony kartusz (babeczka jakoś była zdziwiona, ale przyjęła tłumaczenie, że do samolotu nie wezmę, a do kosza nie wyrzucę, w zeszłym roku wystarczyło proste "Czy mogę to u was zostawić?"). Zjedliśmy tam też parówkę, za polską cenę dziesięciu koron; dobrze, że nie odkryliśmy tego wcześniej, bo zapewne (analogicznie do zeszłorocznej wyprawy na Gdańsk) stałyby się one podstawią naszego żywienia.
Lotnisko w Alcie było niewielkie, sympatyczne i prawie bezludne. Zanim weszliśmy, postaliśmy jeszcze przed info o samej Alcie i pomnikiem ichniego Małysza. Potem, mając trzy godziny w zapasie, niespiesznie przebraliśmy się w ostatnie czyste koszulki, spakowaliśmy rowery, przeglądnęliśmy i uzupełniliśmy część relacji i usiłowaliśmy kupić kawę w automacie. Z jedną się udało, z drugą - straciłem pięć koron i tym samym brakło mi drobniaków, a nie chciało mi się latać i rozmieniać papierków. W międzyczasie na zewnątrz zaczęło padać. Hipcia, jak to ona, narzekała, że mogliśmy jeszcze zakręcić kawałek, bo czasu było dosyć, ale skoro już byliśmy spakowani, to nie było sensu szukać okazji na przejechanie 10 km po mieście.
Przy odprawie dostaliśmy dwa wielkie wory na rower (!), oddaliśmy wszystko, po czym w niewielkiej poczekalni postanowiliśmy zaszaleć i napić się piwa w nagrodę po podróży. Było to najdroższe nasze piwo w życiu. Po dłuższym oczekiwaniu wsiedliśmy do samolotu, wysiadka w Oslo. Tu był problem z bagażem: w tamtą stronę musieliśmy go odebrać; tu - powiedziano nam, że bagaż sam leci do Warszawy, więc odrobinę niespokojni o to ruszyliśmy w stronę ponownej odprawy (gdybyśmy to wiedzieli wcześniej, poszlibyśmy od razu w stronę wejścia dla pasażerów transferowych). Rozsiedliśmy się wygodnie i słysząc z okolic polską mowę, wcinaliśmy zakupione przed chwilą żelki i popijaliśmy piwem, równie bandycko drogim co to pite w Alcie. Po oczekiwaniu wsiedliśmy do samolotu, którego start opóźnił się przez brak jednego z członków personelu pokładowego, po czym poszybowaliśmy w powietrze.
Nad Polską za oknem zaczęło wisieć coś dziwnego, czego nie widziałem od dawna. Noc. Po wszystkich norweskich miastach, wyglądających jak wtulone we fragment niegościnnej przyrody, rozległa Warszawa, z jej szerokimi, rozświetlonymi ulicami, wyglądała jak zaraza pożerająca ziemię. Lądując zresztą doszliśmy do tego, że jest coś nie tak: jest ciemno, gorąco, śmierdzi spaliną i jest dużo ludzi - na pewno jesteśmy w piekle. Była to jednak faktycznie Warszawa.
Bagaże szczęśliwie wyjechały, tym razem, dla odmiany, rowery wyjechały pasem dla bagażu ponadwymiarowego, nie, jak rok temu, normalnym pasem bagażowym... nawet były w całości. Zebraliśmy wszystko do kupy (coś dziwnego, trzy osoby zainteresowały się tym, skąd wracamy i gdzie byliśmy), po czym zapakowaliśmy bagaże na rower i popchnęliśmy rowery w stronę wyjścia. Na wyjściu jeszcze pogadanka z taksiarzami, żartującymi, że wszystko pakujemy na rower, zamiast dać im zarobić, po czym ruszyliśmy w nocną Warszawę.
Nad ranem zbudziło nas gorąco i słońce. W nocy deszcz się nie odzywał, wszystko więc było suche. Hipcia postawiła nas na nogi o ósmej, mimo że sugerowałem, że możemy sobie spokojnie, spokojnie, spokojnie poleżeć. O dziewiątej byliśmy już zebrani, po chwili pokonaliśmy krótki podjazd na ostatnią przełęcz, z której zjeżdżając minęliśmy dwóch sakwiarzy i zblokowaliśmy na zakrętach ruch kamperów. Minęliśmy Rafsbotn i spokojnie pokołowaliśy na lotnisko, robiąc jeszcze przerwę na stacji, na której zwróciłem do połowy wypełniony kartusz (babeczka jakoś była zdziwiona, ale przyjęła tłumaczenie, że do samolotu nie wezmę, a do kosza nie wyrzucę, w zeszłym roku wystarczyło proste "Czy mogę to u was zostawić?"). Zjedliśmy tam też parówkę, za polską cenę dziesięciu koron; dobrze, że nie odkryliśmy tego wcześniej, bo zapewne (analogicznie do zeszłorocznej wyprawy na Gdańsk) stałyby się one podstawią naszego żywienia.
Lotnisko w Alcie było niewielkie, sympatyczne i prawie bezludne. Zanim weszliśmy, postaliśmy jeszcze przed info o samej Alcie i pomnikiem ichniego Małysza. Potem, mając trzy godziny w zapasie, niespiesznie przebraliśmy się w ostatnie czyste koszulki, spakowaliśmy rowery, przeglądnęliśmy i uzupełniliśmy część relacji i usiłowaliśmy kupić kawę w automacie. Z jedną się udało, z drugą - straciłem pięć koron i tym samym brakło mi drobniaków, a nie chciało mi się latać i rozmieniać papierków. W międzyczasie na zewnątrz zaczęło padać. Hipcia, jak to ona, narzekała, że mogliśmy jeszcze zakręcić kawałek, bo czasu było dosyć, ale skoro już byliśmy spakowani, to nie było sensu szukać okazji na przejechanie 10 km po mieście.
Przy odprawie dostaliśmy dwa wielkie wory na rower (!), oddaliśmy wszystko, po czym w niewielkiej poczekalni postanowiliśmy zaszaleć i napić się piwa w nagrodę po podróży. Było to najdroższe nasze piwo w życiu. Po dłuższym oczekiwaniu wsiedliśmy do samolotu, wysiadka w Oslo. Tu był problem z bagażem: w tamtą stronę musieliśmy go odebrać; tu - powiedziano nam, że bagaż sam leci do Warszawy, więc odrobinę niespokojni o to ruszyliśmy w stronę ponownej odprawy (gdybyśmy to wiedzieli wcześniej, poszlibyśmy od razu w stronę wejścia dla pasażerów transferowych). Rozsiedliśmy się wygodnie i słysząc z okolic polską mowę, wcinaliśmy zakupione przed chwilą żelki i popijaliśmy piwem, równie bandycko drogim co to pite w Alcie. Po oczekiwaniu wsiedliśmy do samolotu, którego start opóźnił się przez brak jednego z członków personelu pokładowego, po czym poszybowaliśmy w powietrze.
Nad Polską za oknem zaczęło wisieć coś dziwnego, czego nie widziałem od dawna. Noc. Po wszystkich norweskich miastach, wyglądających jak wtulone we fragment niegościnnej przyrody, rozległa Warszawa, z jej szerokimi, rozświetlonymi ulicami, wyglądała jak zaraza pożerająca ziemię. Lądując zresztą doszliśmy do tego, że jest coś nie tak: jest ciemno, gorąco, śmierdzi spaliną i jest dużo ludzi - na pewno jesteśmy w piekle. Była to jednak faktycznie Warszawa.
Bagaże szczęśliwie wyjechały, tym razem, dla odmiany, rowery wyjechały pasem dla bagażu ponadwymiarowego, nie, jak rok temu, normalnym pasem bagażowym... nawet były w całości. Zebraliśmy wszystko do kupy (coś dziwnego, trzy osoby zainteresowały się tym, skąd wracamy i gdzie byliśmy), po czym zapakowaliśmy bagaże na rower i popchnęliśmy rowery w stronę wyjścia. Na wyjściu jeszcze pogadanka z taksiarzami, żartującymi, że wszystko pakujemy na rower, zamiast dać im zarobić, po czym ruszyliśmy w nocną Warszawę.
- DST 25.91km
- Czas 01:38
- VAVG 15.86km/h
- VMAX 55.00km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 15 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (17)
Rozdział 17: Przez odmieniony płaskowyż
Rano wiało i nie chciało się nam ruszać, zresztą mieliśmy tyle czasu, że pośpiech nie był wcale wskazany. Wykopaliśmy się na jezdnię dopiero o wpół do dziesiątej. Hipci było chłodno, kropił deszcz, a wiatr dawał z boku lub w twarz. Po chwili już mijaliśmy most przy skręcie na Kokelv, a stamtąd, po krótkiej wspinaczce zjechaliśmy prawie do samego Olderfjordu. Tam zrobiliśmy przerwę w sklepie z pamiątkami, dokupiliśmy magnes na lodówkę do naszej kolekcji i zaszliśmy do sąsiedniego sklepu (który okazał się otwarty).
Akurat kończyliśmy banany, gdy zaczęło padać. Starszy sakwiarz z długaśną brodą, który pakował się przy nas, schował się do sklepu, my poczekaliśmy chwilę, po czym wzruszyliśmy ramionami i pchnęliśmy się w górę w kierunku Alty. Po chwili podjazdu deszcz padać przestał, a wiatr zaczął wiać w plecy. Przełęcz na dwustu z kawałkiem osiągnęliśmy dość szybko, po czym zjechaliśmy do Skeidi, przecięliśmy zjazdem miejscowość i odbiliśmy w lewo. Po chwili zaczęliśmy się wspinać po łagodnym podjeździe, robiąc przerwę na jedzenie przy drodze.
Płaskowyż wyglądał dziś zupełnie inaczej: bez wiatru było jakoś spokojniej, przyjemniej, był czas na rozglądnięcie się, akurat spotkaliśmy dwa duże stada reniferów. Gdzieś po drodze minęliśmy niewielką tutejszą osadę domków letniskowych, dziś, ze względu na sobotę, osada żyła, pełna ludzi i samochodów. Zaraz po tym, jak osiągnęliśmy najwyższy punkt na drodze, zatrzymało nas brodate cuś. Cuś było Austriakiem, który już przez 67 dni jechał z Austrii na Nordkapp; pytał nas o miejscówki, sam planował się walnąć przy strumyku. Miejsce miał dobre, bo ukryte za mostem przed niespodziewanym wiatrem, zatem opowiedzieliśmy mu o dalszym terenie, ale wyglądał na zdecydowanego rozbić się właśnie tam.
W końcu wjechaliśmy do Alta Kommune. Do tej pory deszcz robił sobie tylko pułapki, mżąc i dwukrotnie tylko zmuszając nas do zalożenia czegoś na siebie. Teraz zaczął ostro padać, a potem lać. Na zjeździe było to zdecydowanie nieprzydatne, szczególnie niezadowolona była Hipcia, której taki deszcz niewiarygodnie przeszkadza w wyraźnym widzeniu, na szczęście, gdy już zjeżdżaliśmy z przełęczy, zaczęło się wypogadzać. Na dole, przy jeziorze Leirbotnvannet, niedaleko skrzyżowania z drogą 883, osiągnęliśmy graniczne "około 30 km" pozostałych do lotniska. Weszliśmy w las szeroką, wyjeżdżoną drogą, którą zwykle bywalcy podjeżdżali pod swój parking dla łódek i znaleźliśmy sobie wygodną, płaską polankę. Mimo że była dopiero dwudziesta, nie było sensu dalej się pchać, bo i po co? Miejsce było dobre.
Przy ostatnich kroplach deszczu rozbiliśmy namiot, przepakowaliśmy rzeczy, uzupełniając wory transportowe bagażem podręcznym, przygotowując się już na następny dzień, w międzyczasie przestało padać i wyszło słońce. Z sakwy wyciągnęliśmy ostatnie dwa piwa i spożyliśmy je sobie: jedno na zbudowanej naprędce ławce nad brzegiem, drugie już w namiocie. Tam spokojnie uzupełniliśmy dwa zaległe dni relacji w notatkach, popatrzyliśmy chwilę na poblask słońca na pobliskiej górze, które właśnie po zejściu w dół, wędrowało uparcie w górę, po czym gdzieś w okolicach północy zalegliśmy spać. Przyzwyczajeni do wygodnego, miękkiego mchu, nie mogliśmy jakoś pogodzić się z tym, że dwa centymetry pod nami jest twarda, udeptana ziemia.
Rano wiało i nie chciało się nam ruszać, zresztą mieliśmy tyle czasu, że pośpiech nie był wcale wskazany. Wykopaliśmy się na jezdnię dopiero o wpół do dziesiątej. Hipci było chłodno, kropił deszcz, a wiatr dawał z boku lub w twarz. Po chwili już mijaliśmy most przy skręcie na Kokelv, a stamtąd, po krótkiej wspinaczce zjechaliśmy prawie do samego Olderfjordu. Tam zrobiliśmy przerwę w sklepie z pamiątkami, dokupiliśmy magnes na lodówkę do naszej kolekcji i zaszliśmy do sąsiedniego sklepu (który okazał się otwarty).
Akurat kończyliśmy banany, gdy zaczęło padać. Starszy sakwiarz z długaśną brodą, który pakował się przy nas, schował się do sklepu, my poczekaliśmy chwilę, po czym wzruszyliśmy ramionami i pchnęliśmy się w górę w kierunku Alty. Po chwili podjazdu deszcz padać przestał, a wiatr zaczął wiać w plecy. Przełęcz na dwustu z kawałkiem osiągnęliśmy dość szybko, po czym zjechaliśmy do Skeidi, przecięliśmy zjazdem miejscowość i odbiliśmy w lewo. Po chwili zaczęliśmy się wspinać po łagodnym podjeździe, robiąc przerwę na jedzenie przy drodze.
Płaskowyż wyglądał dziś zupełnie inaczej: bez wiatru było jakoś spokojniej, przyjemniej, był czas na rozglądnięcie się, akurat spotkaliśmy dwa duże stada reniferów. Gdzieś po drodze minęliśmy niewielką tutejszą osadę domków letniskowych, dziś, ze względu na sobotę, osada żyła, pełna ludzi i samochodów. Zaraz po tym, jak osiągnęliśmy najwyższy punkt na drodze, zatrzymało nas brodate cuś. Cuś było Austriakiem, który już przez 67 dni jechał z Austrii na Nordkapp; pytał nas o miejscówki, sam planował się walnąć przy strumyku. Miejsce miał dobre, bo ukryte za mostem przed niespodziewanym wiatrem, zatem opowiedzieliśmy mu o dalszym terenie, ale wyglądał na zdecydowanego rozbić się właśnie tam.
W końcu wjechaliśmy do Alta Kommune. Do tej pory deszcz robił sobie tylko pułapki, mżąc i dwukrotnie tylko zmuszając nas do zalożenia czegoś na siebie. Teraz zaczął ostro padać, a potem lać. Na zjeździe było to zdecydowanie nieprzydatne, szczególnie niezadowolona była Hipcia, której taki deszcz niewiarygodnie przeszkadza w wyraźnym widzeniu, na szczęście, gdy już zjeżdżaliśmy z przełęczy, zaczęło się wypogadzać. Na dole, przy jeziorze Leirbotnvannet, niedaleko skrzyżowania z drogą 883, osiągnęliśmy graniczne "około 30 km" pozostałych do lotniska. Weszliśmy w las szeroką, wyjeżdżoną drogą, którą zwykle bywalcy podjeżdżali pod swój parking dla łódek i znaleźliśmy sobie wygodną, płaską polankę. Mimo że była dopiero dwudziesta, nie było sensu dalej się pchać, bo i po co? Miejsce było dobre.
Przy ostatnich kroplach deszczu rozbiliśmy namiot, przepakowaliśmy rzeczy, uzupełniając wory transportowe bagażem podręcznym, przygotowując się już na następny dzień, w międzyczasie przestało padać i wyszło słońce. Z sakwy wyciągnęliśmy ostatnie dwa piwa i spożyliśmy je sobie: jedno na zbudowanej naprędce ławce nad brzegiem, drugie już w namiocie. Tam spokojnie uzupełniliśmy dwa zaległe dni relacji w notatkach, popatrzyliśmy chwilę na poblask słońca na pobliskiej górze, które właśnie po zejściu w dół, wędrowało uparcie w górę, po czym gdzieś w okolicach północy zalegliśmy spać. Przyzwyczajeni do wygodnego, miękkiego mchu, nie mogliśmy jakoś pogodzić się z tym, że dwa centymetry pod nami jest twarda, udeptana ziemia.
- DST 115.54km
- Czas 08:16
- VAVG 13.98km/h
- VMAX 53.37km/h
- Sprzęt Zenon
Piątek, 14 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (16)
Rozdział 16: Na ciepło, na lekko, na długo
Pobudka była już o szóstej. O siódmej z minutami już jechaliśmy w stronę Olderfjordu, zostało nam tam kilkanaście kilometrów. Tereny miały być płaskie, więc szło idealnie. Poranek to idealny czas na gimnastykę, wiedziały o tym renifery, które wyłaziły gromadnie na asfalt, a potem uciekały przed nami, nieporadnie przebierając ślizgającymi się po jezdni kopytkami.
Dotarliśmy do skrzyżowania i odbiliśmy w prawo w 889. Tereny byłyby raczej kiepskie do szukania miejscówki na nocleg poprzedniego wieczoru, a na pewno nie było żadnej mogącej konkurować z tą ostatnią. Droga prowadziła nieco pod górę, po czym mieliśmy długi zjazd i tuż przed skrętem na Kokelv stała się Drogą Narodową. Wiatr trzymał się generalnie z tyłu pomagając nam jechać; droga wydrążona między skałami ujawniała coraz to bardziej bajeczne formy utworzone przez wychłostane wiatrem skały. W jednym z ciekawszych miejsc, z widokiem na zatokę, robimy sobie przerwę śniadaniową.
Na jednej z pętli mijamy Lillefjord, przy postoju Hipcia wyśledza trzy buszujące w krzakach renifery; dopisujemy to miejsce jako miejscówkę na nocleg, bo za jakiś czas będziemy musieli wrócić. Pozostaje tylko pytanie: kiedy zawracamy?
Droga wrzyna się w ląd i po niewielkim wzniesieniu wyrzuca nas w miasteczku Sandbukta. Zanim rozpoczęliśmy zjazd, zobaczyliśmy, że droga dalej prowadzi wysoko, prosto w góry. Zastanowiłem się nad tym, czy na pewno się nam chce i uderzyłem się w czoło, po czym zadałem sobie pytanie: po co nam sakwy? Do tego miejsca były jeszcze potrzebne, bo w każdym miejscu jeszcze teoretycznie mogliśmy mieć nocleg, ale to już była granica: dalej w stronę Havøysund już nie zabiwakujemy, bo zostanie nam do pokonania ze 150 km na ostatni dzień. Zdjęliśmy sakwy i zabierając ze sobą tylko to, co nam potrzebne do jazdy (i to, co potrzebne do wrócenia do Polski na wypadek, gdyby nastąpiło niemożliwe i ktoś zaopiekował się naszymi rzeczami), przeprawiłem się przez niewielkie upstrzone kępkami suchej trawy bajorko, po czym schowalem wszystko w zagłębieniu za sporą, charakterystyczną skałką.
Teraz, mając Havøysund czterdzieści kilometrów od siebie (drogowskaz wskazywał 37), mogliśmy pokusić się o dojechanie do samego końca. Od razu jechało się inaczej. Co prawda odciążona od przednich sakw kierownica latała mi jak głupia, ale wystarczyło kilka minut jazdy i wszystko się uspokoiło. Minęliśmy Sandbuktę, gdzie pod domami pasło się sporo reniferów. Do słońca było 19 stopni, ale chłodny wiatr nieco obniżał temperaturę.
Pierwszy podjazd jest długi, dający piękny widok na zatokę; na górzę następuje fragment wypłaszczenia, na którym dostajemy solidnie wiatrem w dziób. Nawet na zjeździe, mimo że nie należy do łagodnych, musimy pedałować, by prędkość pozostała powyżej 20 km/h, jest zdecydowanie mocniejszy niż ten, który nas żegnał przy zjeździe z okolic Nordkappu. Obserwując rozświetlone słońcem skały zjechaliśy do kolejnej zatoczki i minąwszy malutką wioskę ruszyliśmy brzegiem. Moment później spotkaliśmy ponownie dwójkę, która przedwczoraj życzyła nam powodzenia przed ostatnim podjazdem, oni sobie odpoczywali na trawie, my jechaliśmy. Asfalt się skończył, wjechaliśmy znowu w zakres robót drogowych, zrobiło się kamieniście. W końcu jednak na podjeździe wydostaliśmy się z tego miejsca i kolejnym zjazdem dotarliśmy do ładnej zatoczki, gdzie chcieliśmy zrobić przerwę. Puszka była. Pusta. Pełna została w sakwie kawałek stąd: widząc znajomy kształt nie sprawdzałem, tylko zamknąłem sakwę i tak oto dostaliśmy dodatkowy cel w dotarciu do Havøysund: piwo!
Rozpoczął się drugi podjazd, wiatr wcale nie przestał, cisnął mocno w twarz i przeszkadzał na stromych kawałkach. W końcu minęliśmy szczyt i pojechaliśmy w dół, od pewnego momentu odliczając kilometry pozostałe do celu.
Havøysund okazało się być dużym miastem, położonym częściowo na wyspie. Zajeżdżając pod sklep przekroczyliśmy sto kilometrów tego dnia; nie chciało się nam wracać, mając świadomość tego, że pozostało czterdzieści kilometrów po górkach, ale cóż, samo się przecież nie pojedzie. Przejechaliśmy przez most i... zaczęło się nawet znośnie jechać. Wiatr w plecy ułatwiał życie, w zasadzie bez naszego zainteresowania pedałowaniem wyjechaliśmy na pierwszy podjazd. Potem tylko spory zjazd w dół, z myślą o tym, żeby zasiąść na upatrzonej wcześniej miejscówce... ale nie! Ktoś tam już był. Przejechaliśmy kawałek dalej i zeszliśmy niżej między skały, tam zasłoniliśmy się od wiatru i zasiedliśmy w oślepiającym słońcu.
Nagła cisza i ciepło uspokajały i zniechęcały do aktywnośći. Dwukrotnie zdarzyło mi się już zdrzemnąć, podniesienie się stanowiło wielkie wyzwanie. Jechać jednak trzeba, teraz przed nami była wycieczka dookoła fiordu i podróż drugim, wyższym podjazdem. Tutaj również wszystko poszło zaskakująco szybko, na zjeździe do samej Sandbukty na którymś z zakrętów, gdy leciałem środkiem drogi 60 km/h dostałem mocnym podmuchem w bok. Nie było to miejsce, w którym chciałem się kłaść, bo było rozsypane trochę żwiru, ale alternatywa była jeszcze mniej zachęcająca, więc przytuliłem się do asfaltu i z ulgą wyszedłem z zakrętu.
Pod koniec zjazdu zauważyliśmy daleko chmurę, która nie wyglądała na przyjazną. Pędziła w naszą stronę dość szybko, więc gdy się już wypłaszczyło, założyliśmy szybko rzeczy przeciwdeszczowe (Hipcia pytała na początku, po co je braliśmy) i ruszyliśmy. Kilometr z hakiem, który mieliśmy pokonać do miejsca, gdzie leżał bagaż, pokonaliśmy dość wolno: z chmurą i ulewą przyszedł mocny wiatr, który uniemożliwiał osiągnięcie znośnej prędkości. Gdy zajechaliśmy w końcu pod niewielki budyneczek stojący tuż obok wejścia w ląd, schowaliśmy się na kwadrans pod dachem. Nie zanosiło się na rozpogodzenie, więc ruszyłem pod górę po sakwy, czekały mnie dwa transporty. Po pierwszym z nich zauważyłem już z dołu, że chmura przechodzi. Gdy wracałem z resztką bagażu, właśnie przestało padać. Zapakowaliśmy się i ruszyliśmy; w nagrodę po deszczu zobaczyliśmy tuż obok nas wielką tęczę.
Musieliśmy pokonać przynajmniej odcinek do Lillefjordu, żeby na kolejny dzień nocować w rozsądnej odległości od lotniska, więc jadąc dyskutowaliśmy o planie na kolejny dzień. Pierwszą przymiarką do noclegu był cypel przy drodze, równy, ale wietrzny i widoczny z daleka. Zrezygnowaliśmy, zaraz minęliśmy Lillefjord, gdzie na postoju rozłożyły się już dwie przyczepy kempingowe. Miejscówka spalona. Ruszyliśmy dalej, pod niewielkie wzniesienie. Tam weszliśmy między skały: jak jest sucho - to nierówno, jak równo, to z daleka widać, że woda po kostki. Paskudne było to, że wejście w każde tereny łączyło się ze stromym podejściem, które po dzisiejszych podjazdach było jakoś niepokojąco irytujące.
W końcu udało się wyszperać płaskie miejsce na skale z widokiem na fiord. Komary zainteresowały się nami, ale dały żyć. Na kolację zjedliśmy zupki chińskie i usnęliśmy uśpieni szumem wiejącego coraz mocniej wiatru i odgłosem padającego na namiot deszczu.
Pobudka była już o szóstej. O siódmej z minutami już jechaliśmy w stronę Olderfjordu, zostało nam tam kilkanaście kilometrów. Tereny miały być płaskie, więc szło idealnie. Poranek to idealny czas na gimnastykę, wiedziały o tym renifery, które wyłaziły gromadnie na asfalt, a potem uciekały przed nami, nieporadnie przebierając ślizgającymi się po jezdni kopytkami.
Dotarliśmy do skrzyżowania i odbiliśmy w prawo w 889. Tereny byłyby raczej kiepskie do szukania miejscówki na nocleg poprzedniego wieczoru, a na pewno nie było żadnej mogącej konkurować z tą ostatnią. Droga prowadziła nieco pod górę, po czym mieliśmy długi zjazd i tuż przed skrętem na Kokelv stała się Drogą Narodową. Wiatr trzymał się generalnie z tyłu pomagając nam jechać; droga wydrążona między skałami ujawniała coraz to bardziej bajeczne formy utworzone przez wychłostane wiatrem skały. W jednym z ciekawszych miejsc, z widokiem na zatokę, robimy sobie przerwę śniadaniową.
Na jednej z pętli mijamy Lillefjord, przy postoju Hipcia wyśledza trzy buszujące w krzakach renifery; dopisujemy to miejsce jako miejscówkę na nocleg, bo za jakiś czas będziemy musieli wrócić. Pozostaje tylko pytanie: kiedy zawracamy?
Droga wrzyna się w ląd i po niewielkim wzniesieniu wyrzuca nas w miasteczku Sandbukta. Zanim rozpoczęliśmy zjazd, zobaczyliśmy, że droga dalej prowadzi wysoko, prosto w góry. Zastanowiłem się nad tym, czy na pewno się nam chce i uderzyłem się w czoło, po czym zadałem sobie pytanie: po co nam sakwy? Do tego miejsca były jeszcze potrzebne, bo w każdym miejscu jeszcze teoretycznie mogliśmy mieć nocleg, ale to już była granica: dalej w stronę Havøysund już nie zabiwakujemy, bo zostanie nam do pokonania ze 150 km na ostatni dzień. Zdjęliśmy sakwy i zabierając ze sobą tylko to, co nam potrzebne do jazdy (i to, co potrzebne do wrócenia do Polski na wypadek, gdyby nastąpiło niemożliwe i ktoś zaopiekował się naszymi rzeczami), przeprawiłem się przez niewielkie upstrzone kępkami suchej trawy bajorko, po czym schowalem wszystko w zagłębieniu za sporą, charakterystyczną skałką.
Teraz, mając Havøysund czterdzieści kilometrów od siebie (drogowskaz wskazywał 37), mogliśmy pokusić się o dojechanie do samego końca. Od razu jechało się inaczej. Co prawda odciążona od przednich sakw kierownica latała mi jak głupia, ale wystarczyło kilka minut jazdy i wszystko się uspokoiło. Minęliśmy Sandbuktę, gdzie pod domami pasło się sporo reniferów. Do słońca było 19 stopni, ale chłodny wiatr nieco obniżał temperaturę.
Pierwszy podjazd jest długi, dający piękny widok na zatokę; na górzę następuje fragment wypłaszczenia, na którym dostajemy solidnie wiatrem w dziób. Nawet na zjeździe, mimo że nie należy do łagodnych, musimy pedałować, by prędkość pozostała powyżej 20 km/h, jest zdecydowanie mocniejszy niż ten, który nas żegnał przy zjeździe z okolic Nordkappu. Obserwując rozświetlone słońcem skały zjechaliśy do kolejnej zatoczki i minąwszy malutką wioskę ruszyliśmy brzegiem. Moment później spotkaliśmy ponownie dwójkę, która przedwczoraj życzyła nam powodzenia przed ostatnim podjazdem, oni sobie odpoczywali na trawie, my jechaliśmy. Asfalt się skończył, wjechaliśmy znowu w zakres robót drogowych, zrobiło się kamieniście. W końcu jednak na podjeździe wydostaliśmy się z tego miejsca i kolejnym zjazdem dotarliśmy do ładnej zatoczki, gdzie chcieliśmy zrobić przerwę. Puszka była. Pusta. Pełna została w sakwie kawałek stąd: widząc znajomy kształt nie sprawdzałem, tylko zamknąłem sakwę i tak oto dostaliśmy dodatkowy cel w dotarciu do Havøysund: piwo!
Rozpoczął się drugi podjazd, wiatr wcale nie przestał, cisnął mocno w twarz i przeszkadzał na stromych kawałkach. W końcu minęliśmy szczyt i pojechaliśmy w dół, od pewnego momentu odliczając kilometry pozostałe do celu.
Havøysund okazało się być dużym miastem, położonym częściowo na wyspie. Zajeżdżając pod sklep przekroczyliśmy sto kilometrów tego dnia; nie chciało się nam wracać, mając świadomość tego, że pozostało czterdzieści kilometrów po górkach, ale cóż, samo się przecież nie pojedzie. Przejechaliśmy przez most i... zaczęło się nawet znośnie jechać. Wiatr w plecy ułatwiał życie, w zasadzie bez naszego zainteresowania pedałowaniem wyjechaliśmy na pierwszy podjazd. Potem tylko spory zjazd w dół, z myślą o tym, żeby zasiąść na upatrzonej wcześniej miejscówce... ale nie! Ktoś tam już był. Przejechaliśmy kawałek dalej i zeszliśmy niżej między skały, tam zasłoniliśmy się od wiatru i zasiedliśmy w oślepiającym słońcu.
Nagła cisza i ciepło uspokajały i zniechęcały do aktywnośći. Dwukrotnie zdarzyło mi się już zdrzemnąć, podniesienie się stanowiło wielkie wyzwanie. Jechać jednak trzeba, teraz przed nami była wycieczka dookoła fiordu i podróż drugim, wyższym podjazdem. Tutaj również wszystko poszło zaskakująco szybko, na zjeździe do samej Sandbukty na którymś z zakrętów, gdy leciałem środkiem drogi 60 km/h dostałem mocnym podmuchem w bok. Nie było to miejsce, w którym chciałem się kłaść, bo było rozsypane trochę żwiru, ale alternatywa była jeszcze mniej zachęcająca, więc przytuliłem się do asfaltu i z ulgą wyszedłem z zakrętu.
Pod koniec zjazdu zauważyliśmy daleko chmurę, która nie wyglądała na przyjazną. Pędziła w naszą stronę dość szybko, więc gdy się już wypłaszczyło, założyliśmy szybko rzeczy przeciwdeszczowe (Hipcia pytała na początku, po co je braliśmy) i ruszyliśmy. Kilometr z hakiem, który mieliśmy pokonać do miejsca, gdzie leżał bagaż, pokonaliśmy dość wolno: z chmurą i ulewą przyszedł mocny wiatr, który uniemożliwiał osiągnięcie znośnej prędkości. Gdy zajechaliśmy w końcu pod niewielki budyneczek stojący tuż obok wejścia w ląd, schowaliśmy się na kwadrans pod dachem. Nie zanosiło się na rozpogodzenie, więc ruszyłem pod górę po sakwy, czekały mnie dwa transporty. Po pierwszym z nich zauważyłem już z dołu, że chmura przechodzi. Gdy wracałem z resztką bagażu, właśnie przestało padać. Zapakowaliśmy się i ruszyliśmy; w nagrodę po deszczu zobaczyliśmy tuż obok nas wielką tęczę.
Musieliśmy pokonać przynajmniej odcinek do Lillefjordu, żeby na kolejny dzień nocować w rozsądnej odległości od lotniska, więc jadąc dyskutowaliśmy o planie na kolejny dzień. Pierwszą przymiarką do noclegu był cypel przy drodze, równy, ale wietrzny i widoczny z daleka. Zrezygnowaliśmy, zaraz minęliśmy Lillefjord, gdzie na postoju rozłożyły się już dwie przyczepy kempingowe. Miejscówka spalona. Ruszyliśmy dalej, pod niewielkie wzniesienie. Tam weszliśmy między skały: jak jest sucho - to nierówno, jak równo, to z daleka widać, że woda po kostki. Paskudne było to, że wejście w każde tereny łączyło się ze stromym podejściem, które po dzisiejszych podjazdach było jakoś niepokojąco irytujące.
W końcu udało się wyszperać płaskie miejsce na skale z widokiem na fiord. Komary zainteresowały się nami, ale dały żyć. Na kolację zjedliśmy zupki chińskie i usnęliśmy uśpieni szumem wiejącego coraz mocniej wiatru i odgłosem padającego na namiot deszczu.
- DST 156.46km
- Czas 10:49
- VAVG 14.46km/h
- VMAX 64.91km/h
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 13 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (15)
Rozdział 15: Poziome i pionowe kreski na ośmioprocentowym zjeździe
Noc była taka, jak się zapowiadała: niespokojna. Mimo że namiot był porządnie zabezpieczony, mocniejsze podmuchy przeszkadzały spać, kilka razy zrywałem się, mając wrażenie, że tropik zerwał się z zabezpieczenia. Kładąc się spać wieczorem nie chciało mi się przebierać, wskutek czego zaległem w kurtce, bluzie i koszulce. Rano, zmarznięty nieco, zdałem sobie sprawę z tego, że noc byłaby cieplejsza, gdybym jednak zamienił bluzę z koszulką na ciepłą bieliznę.
Było nam chłodno, więc nie chciało się w ogóle wyściubiać nosa na zewnątrz. Hipcia nie dała się nabrać na sztuczkę pt. "Zdobyliśmy Nordkapp, zasłużyliśmy na odpoczynek" i zarządziła pobudkę. Przegadaliśmy temat Knivskjellodden i ustaliliśmy, że będzie to sześć godzin marszu, w paskudnych butach (moje bloki się już nie odkręcają), po górskim terenie i ubraniu nieprzygotowanym do marszu w takiej pogodzie (przy tym obuwiu nie dalibyśmy rady utrzymać tempa, które trzymamy w normalnych butach do wędrówek). Te akurat argumenty nie były ważkie. Mocnym był tylko pierwszy: sześć godzin straty na spacer, tylko po to, żeby wyleźć kilkanaście metrów dalej, niż byliśmy wczoraj. A sześć godzin to jednak spory kawałek do przejechania na rowerze i więcej odwiedzonych miejsc, niż jedno z jednostajnym widokiem na morze. Zatem nie idziemy, ruszamy w dół; gdybyśmy przegadali to wczoraj, mielibyśmy nocleg niżej, bez wiatru i nad jeziorkiem... ale co to za nocleg? W końcu cztery kilometry od Nordkapp to coś, co brzmi lepiej niż "zjechaliśmy sobie na dół po wszystkim".
Zebraliśmy się sprawnie, wypchnęliśmy się na drogę nieco mniej sprawnie i ruszyliśmy, w wietrze i deszczu. Na zjeździe jest jeszcze paskudniej, deszcz pada głównie poziomo i zacina w twarz, odcinając możliwość pełnego widzenia. Ruchu na szczęście nie było i mogliśmy walić sobie środkiem jezdni nie przejmując się zbytnio niczym poza tym, żeby trafić rowerem między skały a barierkę. Wiatr zadania nie ułatwiał, odpychał od prawej krawędzi i spychał do środka. Gdy zrobiło się już spokojnie, minęliśmy dwójkę sakwiarzy, która właśnie pchała się do góry, czekał nas jeszcze kawałek zjazdu i już byliśmy całkiem niedaleko Honningsvåg.
Jechało się zupełnie inaczej niż do tej pory. Świadomość, że to już po wszystkim, że teraz już tylko droga na lotnisko, odbierała motywację i zachęcała do tego, żeby położyć się gdzieś na boku, zamiast odwalać rzemieślniczo kolejne kilometry.
W Honningsvåg zrobiliśmy kolejne zakupy, tym razem na dwa i pół dnia, chcieliśmy bowiem wyskoczyć na drogę 889, korzystając z jednego nadrobionego dnia. Pytam ludzi o to, jak ona prowadzi, mylę nawet Francuzów z Norwegami, nikt nic nie wie. Dwójka sakwiarzy, z którymi zagadaliśmy, też niewiele wiedziała; właśnie przylecieli i jechali autobusem na Nordkapp, zaczynając stamtąd. Zaczynać z samej góry? Trochę oszustwo...
Za miastem deszcz pada coraz mniej, od dłuższej już chwili dla odmiany padając pionowo. Chwilę potem musieliśmy jeszcze przebrnąć przez ostatni nieprzyjemny dziś moment: tunel prowadzący z powrotem na kontynent. Kilka dni wcześniej dyskutowaliśmy o tym, czy różnica między dziewięcio a dziesięcioprocentowym podjazdem jest odczuwalna. Okazało się, że jest. W tę stronę jechało się przyjemniej.
W końcu następują momenty, gdy można było śmiało zdjąć z siebie nieco rzeczy i jechać bez czapki. Zrobiło się jakby ludniej: więcej camperów, namiot rowerzysty rozwalony na samym środku placyku przy postoju, jeszcze wczoraj tak nie było. Do tej pory też nikt nie przystawał z aparatem robić nam fotki, coś dziwnego się stało - wielkie święto, że dojechaliśmy i wszyscy jadą nam pogratulować?!
Deszcz przeszedł w mżawkę, asfalt zaczynał robić się suchy. Hipcia wyszperała fajne miejsce na jednym z zakrętów, schowane za głazami od drogi. Zrobiliśmy tylko 109 km, nie mogłem oprzeć się i musiałem jej podokuczać, że powoli już wymięka. Rozbiliśmy się porządnie na mchu i zapakowaliśmy do środka. Zapowiadała się ciepła noc.
Noc była taka, jak się zapowiadała: niespokojna. Mimo że namiot był porządnie zabezpieczony, mocniejsze podmuchy przeszkadzały spać, kilka razy zrywałem się, mając wrażenie, że tropik zerwał się z zabezpieczenia. Kładąc się spać wieczorem nie chciało mi się przebierać, wskutek czego zaległem w kurtce, bluzie i koszulce. Rano, zmarznięty nieco, zdałem sobie sprawę z tego, że noc byłaby cieplejsza, gdybym jednak zamienił bluzę z koszulką na ciepłą bieliznę.
Było nam chłodno, więc nie chciało się w ogóle wyściubiać nosa na zewnątrz. Hipcia nie dała się nabrać na sztuczkę pt. "Zdobyliśmy Nordkapp, zasłużyliśmy na odpoczynek" i zarządziła pobudkę. Przegadaliśmy temat Knivskjellodden i ustaliliśmy, że będzie to sześć godzin marszu, w paskudnych butach (moje bloki się już nie odkręcają), po górskim terenie i ubraniu nieprzygotowanym do marszu w takiej pogodzie (przy tym obuwiu nie dalibyśmy rady utrzymać tempa, które trzymamy w normalnych butach do wędrówek). Te akurat argumenty nie były ważkie. Mocnym był tylko pierwszy: sześć godzin straty na spacer, tylko po to, żeby wyleźć kilkanaście metrów dalej, niż byliśmy wczoraj. A sześć godzin to jednak spory kawałek do przejechania na rowerze i więcej odwiedzonych miejsc, niż jedno z jednostajnym widokiem na morze. Zatem nie idziemy, ruszamy w dół; gdybyśmy przegadali to wczoraj, mielibyśmy nocleg niżej, bez wiatru i nad jeziorkiem... ale co to za nocleg? W końcu cztery kilometry od Nordkapp to coś, co brzmi lepiej niż "zjechaliśmy sobie na dół po wszystkim".
Zebraliśmy się sprawnie, wypchnęliśmy się na drogę nieco mniej sprawnie i ruszyliśmy, w wietrze i deszczu. Na zjeździe jest jeszcze paskudniej, deszcz pada głównie poziomo i zacina w twarz, odcinając możliwość pełnego widzenia. Ruchu na szczęście nie było i mogliśmy walić sobie środkiem jezdni nie przejmując się zbytnio niczym poza tym, żeby trafić rowerem między skały a barierkę. Wiatr zadania nie ułatwiał, odpychał od prawej krawędzi i spychał do środka. Gdy zrobiło się już spokojnie, minęliśmy dwójkę sakwiarzy, która właśnie pchała się do góry, czekał nas jeszcze kawałek zjazdu i już byliśmy całkiem niedaleko Honningsvåg.
Jechało się zupełnie inaczej niż do tej pory. Świadomość, że to już po wszystkim, że teraz już tylko droga na lotnisko, odbierała motywację i zachęcała do tego, żeby położyć się gdzieś na boku, zamiast odwalać rzemieślniczo kolejne kilometry.
W Honningsvåg zrobiliśmy kolejne zakupy, tym razem na dwa i pół dnia, chcieliśmy bowiem wyskoczyć na drogę 889, korzystając z jednego nadrobionego dnia. Pytam ludzi o to, jak ona prowadzi, mylę nawet Francuzów z Norwegami, nikt nic nie wie. Dwójka sakwiarzy, z którymi zagadaliśmy, też niewiele wiedziała; właśnie przylecieli i jechali autobusem na Nordkapp, zaczynając stamtąd. Zaczynać z samej góry? Trochę oszustwo...
Za miastem deszcz pada coraz mniej, od dłuższej już chwili dla odmiany padając pionowo. Chwilę potem musieliśmy jeszcze przebrnąć przez ostatni nieprzyjemny dziś moment: tunel prowadzący z powrotem na kontynent. Kilka dni wcześniej dyskutowaliśmy o tym, czy różnica między dziewięcio a dziesięcioprocentowym podjazdem jest odczuwalna. Okazało się, że jest. W tę stronę jechało się przyjemniej.
W końcu następują momenty, gdy można było śmiało zdjąć z siebie nieco rzeczy i jechać bez czapki. Zrobiło się jakby ludniej: więcej camperów, namiot rowerzysty rozwalony na samym środku placyku przy postoju, jeszcze wczoraj tak nie było. Do tej pory też nikt nie przystawał z aparatem robić nam fotki, coś dziwnego się stało - wielkie święto, że dojechaliśmy i wszyscy jadą nam pogratulować?!
Deszcz przeszedł w mżawkę, asfalt zaczynał robić się suchy. Hipcia wyszperała fajne miejsce na jednym z zakrętów, schowane za głazami od drogi. Zrobiliśmy tylko 109 km, nie mogłem oprzeć się i musiałem jej podokuczać, że powoli już wymięka. Rozbiliśmy się porządnie na mchu i zapakowaliśmy do środka. Zapowiadała się ciepła noc.
- DST 109.63km
- Czas 08:22
- VAVG 13.10km/h
- VMAX 62.18km/h
- Sprzęt Zenon
Środa, 12 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (14)
Rozdział 14: Na końcu Europy
Poranek był bardziej wietrzny niż wieczór. Bez zbędnej zwłoki spakowaliśmy rowery i ruszyliśmy w dół, zielonego, widzianego wczoraj namiotu już nie było. Droga prowadziła brzegiem, miejscami wyciosana w skale, po prawej mieliśmy barierkę i spory spad prosto do wody. Wiatr nie przeszkadzał, wiał z boku. Po płaskim kawałku droga wskoczyła w ląd i dostaliśmy kilka dłuższych podjazdów i okazję do obserwowania wielu reniferów. Gdy dojechaliśmy do wyższych szczytów, droga zawinęła dookoła małej zatoczki i schowała się pod ziemię. Nordkapptunellen. Siedem kilometrów i ponad dwieście metrów pod wodą, tak nisko jeszcze nie byliśmy. Po drodze ostrzegali również przed mgłą, ale takowej nie było. Na dzień dobry - trzy kilometry dziewięcioprocentowego zjazdu, kawałek po płaskim i do góry - wspinaczka pod, jak się okazało, 10%. Trzy kilometry takiego pchania się pod górę potrafi nieźle rozgrzać, więc ze dwa czy trzy razy stawaliśmy na chwilę odsapnięcia i schłodzenia się.
Gdy już, po dłuższej chwili, wychynęliśmy po drugiej stronie, przywitała nas postojówka, na której udało mi się ustalić, że jedyny sklep na tej drodze jest w Honningsvåg. W ubikacji po raz pierwszy od promu na Lofoty widzę się w lustrze - dopiero po tygodniu widać, ile włosów na paszczy przybywa w siedem dni.
Ciągle jest raczej chłodno i pochmurno. Minąwszy kilku sakwiarzy ładujemy się do Honningsvåg; brzydkiego miasteczka położonego tuż nad wodą. Olbrzymia REMA1000 stała tuż przy drodze, więc zjechaliśmy sobie na większe zakupy i coś w rodzaju obiadu. Pchnęliśmy się dalej. Od czasu do czasu kropił deszcz, droga prowadziła w głąb lądu. Na napotkanym kempingu pytam o szlak na Knivskjellodden, dowiaduję się, że start i cały szlak są przyzwoicie oznaczone, ale rowerem tam nie dojedziemy. Ciekawe, czy uda się go tam dopchać?
Po chwili czeka na nas ośmioprocentowy podjazd. Mijają nas kampery, a my powoli pchamy się w górę, im wyżej, tym silniej wiało, przy niewielkim toi-toi ubieramy się (rękawiczki, ochraniacze na buty) schowani przed wiatrem. Po chwili, decydujemy się też założyć na twarz dodatkowe Buffy; przy skrzyżowaniu za sporym, jak się okazało zjazdem, mijamy dwójkę sakwiarzy życzących nam powodzenia. Z tego miejsca zaczynamy się drapać na 300 m. Nie wiedziałem, jak wygląda ukształtowanie terenu, a czytałem sporo o sakruckim podjeździe pod Nordkapp, bałem się więc, że z tego paskudztwa zjedziemy gdzieś w dół i będziemy musieli się drapać jeszcze raz. Wyprzedzeni przez jednego sakwiarza, który mknął, jakby zostawił włączone żelazko, w końcu docieramy na sam szczyt, nieco zdziwieni, że to już, to właśnie był ten podjazd-legenda, niszczyciel morale.
Po chwili widzimy szlak na Knivskjellodden. Zaczyna padać, na razie lekko. W oddali widać już kulisty kształt, gdy podjechaliśmy bliżej, okazało się, że było to chyba jakieś obserwatorium, położone na pobliskim wzniesieniu. Kilkaset metrów przed końcem drogi zatrzymuje się przy nas auto wypełnione czwórką starszych Duńczyków. Życzą nam powodzenia, mówiąc, że cztery lata sami pokonali tę trasę.
Pod bramki wjazdowe dojeżdżamy równocześnie z nimi. Oni płacą, my, mimo że wiemy, że mamy wjazd za darmo (dodatkowo potwierdzili nam to Duńczycy), podchodzimy dla porządku do bramki. "Wy nie płacicie." - usłyszeliśmy "Podróżujecie pewnie już dość długo, zasłużyliście! Zapraszam!".
Po takiej zachęcie pchnęliśmy się dalej, objechaliśmy dookoła niewielki budyneczek i zajechaliśmy prosto pod globusik. Akurat deszcz się rozpędzał, więc popatrzyliśmy sobie trochę na wodę, strzeliliśmy kilka fotek (przy okazji ktoś zrobił nam wspólne zdjęcie) i zrelaksowani, z poczuciem dobrze wykonanej roboty, zabunkrowaliśmy się z tyłu cokolu, pijąc piwo, jedyną słuszną markę: Arctic Beer. No co? Rzadko ma się okazję opróżnić puszkę w takim miejscu!
Z tyłu zrobiło się gwarno. Nadciągnęło kilka motorów, a gdzieś niewysoko nad naszymi głowami rozległ się język przypominający nieustannie wypowiedzenie wojny. Oho, przyjechali Niemcy. Podnieśliśmy się i zabraliśmy rowery. Akurat przestało padać, wyglądnęło słońce, zrobiliśmy jeszcze kilka fotek i zmyliśmy się czym prędzej, bo z budyneczku restauracji wyleciała na oko stuosobowa pielgrzymka podróżników czekających na pogodę i rozpoczął się szał na fotki pod globusikiem. A nam udało się być tam prawie zupełnie bez towarzystwa!
Przeszliśmy się jeszcze zobaczyć pobliską rzeźbę, po czym minęliśmy kasy (według kasjera nie wepchniemy rowerów na Knivskjellodden) i zauważając jeszcze trzy namioty rozbite tuż pod parkingiem pełnym camperów, ruszyliśmy z powrotem. Pozostało otwarte pytanie, które do tej pory wydawało się całkiem jasne: czy pchamy się na to K-cośtamcośtam (w codziennej mowie "Ka-dupasrupa", w moich notatkach "Knik_________" z długą krechą na końcu, nie da się ani tego wymówić, ani spisać)? Nie byliśmy już tak pewni, jak wczesniej: przylądek widzieliśmy, spacer to sześć godzin, które można przeznaczyć na jazdę... Postanowiliśmy w końcu zostać w miejscu i zastanowić się rano, kilometr przed wejściem na szlak zeszliśmy z drogi między dwa jeziora i w porywistym wietrze obadaliśmy sobie względnie schowaną od wiatru miejscówkę.
Deszcz, który do tej pory był przelotny (momentami był to deszcz ze śniegiem), teraz rozpędzał się coraz bardziej, a razem z nim wiatr. Skoro juz jednak wepchnęliśmy rowery, postanowiliśmy się rozbić. Rozbicie było najtrudniejszym, z jakim miałem do czynienia. Postawienie sypialni pod tropikiem było względnie proste, ale zaraz zmieniła się ona w wielki żagiel, nad którym nijak nie szło zapanować, do tego śledzie nie pozwalały na umieszczenie ich na tyle głęboko, żeby trzymały wszystko w kupie, w przypływie bezsilności chciałem już się zbierać; wiatr wiał na tyle silnie, że zsuwając namiot wygiął mi jedną z rurek stelaża. Po chwili pracy śledzie zostały umocnione kamieniami i w tunelu pojawiło się światełko nadziei, po kolejnej chwili już postawiony namiot był wzmacniany z narażonej na wiatr strony rządkiem możliwie dużych głazów. Odciągi, mimo że śledzie tkwiły nieźle, też dostały kamienne wzmocnienie. Po kolejnej chwili siedzieliśmy już w środku. Zapowiadała się głośna noc, bo wiatr ani myślał się uspokoić.
Poranek był bardziej wietrzny niż wieczór. Bez zbędnej zwłoki spakowaliśmy rowery i ruszyliśmy w dół, zielonego, widzianego wczoraj namiotu już nie było. Droga prowadziła brzegiem, miejscami wyciosana w skale, po prawej mieliśmy barierkę i spory spad prosto do wody. Wiatr nie przeszkadzał, wiał z boku. Po płaskim kawałku droga wskoczyła w ląd i dostaliśmy kilka dłuższych podjazdów i okazję do obserwowania wielu reniferów. Gdy dojechaliśmy do wyższych szczytów, droga zawinęła dookoła małej zatoczki i schowała się pod ziemię. Nordkapptunellen. Siedem kilometrów i ponad dwieście metrów pod wodą, tak nisko jeszcze nie byliśmy. Po drodze ostrzegali również przed mgłą, ale takowej nie było. Na dzień dobry - trzy kilometry dziewięcioprocentowego zjazdu, kawałek po płaskim i do góry - wspinaczka pod, jak się okazało, 10%. Trzy kilometry takiego pchania się pod górę potrafi nieźle rozgrzać, więc ze dwa czy trzy razy stawaliśmy na chwilę odsapnięcia i schłodzenia się.
Gdy już, po dłuższej chwili, wychynęliśmy po drugiej stronie, przywitała nas postojówka, na której udało mi się ustalić, że jedyny sklep na tej drodze jest w Honningsvåg. W ubikacji po raz pierwszy od promu na Lofoty widzę się w lustrze - dopiero po tygodniu widać, ile włosów na paszczy przybywa w siedem dni.
Ciągle jest raczej chłodno i pochmurno. Minąwszy kilku sakwiarzy ładujemy się do Honningsvåg; brzydkiego miasteczka położonego tuż nad wodą. Olbrzymia REMA1000 stała tuż przy drodze, więc zjechaliśmy sobie na większe zakupy i coś w rodzaju obiadu. Pchnęliśmy się dalej. Od czasu do czasu kropił deszcz, droga prowadziła w głąb lądu. Na napotkanym kempingu pytam o szlak na Knivskjellodden, dowiaduję się, że start i cały szlak są przyzwoicie oznaczone, ale rowerem tam nie dojedziemy. Ciekawe, czy uda się go tam dopchać?
Po chwili czeka na nas ośmioprocentowy podjazd. Mijają nas kampery, a my powoli pchamy się w górę, im wyżej, tym silniej wiało, przy niewielkim toi-toi ubieramy się (rękawiczki, ochraniacze na buty) schowani przed wiatrem. Po chwili, decydujemy się też założyć na twarz dodatkowe Buffy; przy skrzyżowaniu za sporym, jak się okazało zjazdem, mijamy dwójkę sakwiarzy życzących nam powodzenia. Z tego miejsca zaczynamy się drapać na 300 m. Nie wiedziałem, jak wygląda ukształtowanie terenu, a czytałem sporo o sakruckim podjeździe pod Nordkapp, bałem się więc, że z tego paskudztwa zjedziemy gdzieś w dół i będziemy musieli się drapać jeszcze raz. Wyprzedzeni przez jednego sakwiarza, który mknął, jakby zostawił włączone żelazko, w końcu docieramy na sam szczyt, nieco zdziwieni, że to już, to właśnie był ten podjazd-legenda, niszczyciel morale.
Po chwili widzimy szlak na Knivskjellodden. Zaczyna padać, na razie lekko. W oddali widać już kulisty kształt, gdy podjechaliśmy bliżej, okazało się, że było to chyba jakieś obserwatorium, położone na pobliskim wzniesieniu. Kilkaset metrów przed końcem drogi zatrzymuje się przy nas auto wypełnione czwórką starszych Duńczyków. Życzą nam powodzenia, mówiąc, że cztery lata sami pokonali tę trasę.
Pod bramki wjazdowe dojeżdżamy równocześnie z nimi. Oni płacą, my, mimo że wiemy, że mamy wjazd za darmo (dodatkowo potwierdzili nam to Duńczycy), podchodzimy dla porządku do bramki. "Wy nie płacicie." - usłyszeliśmy "Podróżujecie pewnie już dość długo, zasłużyliście! Zapraszam!".
Po takiej zachęcie pchnęliśmy się dalej, objechaliśmy dookoła niewielki budyneczek i zajechaliśmy prosto pod globusik. Akurat deszcz się rozpędzał, więc popatrzyliśmy sobie trochę na wodę, strzeliliśmy kilka fotek (przy okazji ktoś zrobił nam wspólne zdjęcie) i zrelaksowani, z poczuciem dobrze wykonanej roboty, zabunkrowaliśmy się z tyłu cokolu, pijąc piwo, jedyną słuszną markę: Arctic Beer. No co? Rzadko ma się okazję opróżnić puszkę w takim miejscu!
Z tyłu zrobiło się gwarno. Nadciągnęło kilka motorów, a gdzieś niewysoko nad naszymi głowami rozległ się język przypominający nieustannie wypowiedzenie wojny. Oho, przyjechali Niemcy. Podnieśliśmy się i zabraliśmy rowery. Akurat przestało padać, wyglądnęło słońce, zrobiliśmy jeszcze kilka fotek i zmyliśmy się czym prędzej, bo z budyneczku restauracji wyleciała na oko stuosobowa pielgrzymka podróżników czekających na pogodę i rozpoczął się szał na fotki pod globusikiem. A nam udało się być tam prawie zupełnie bez towarzystwa!
Przeszliśmy się jeszcze zobaczyć pobliską rzeźbę, po czym minęliśmy kasy (według kasjera nie wepchniemy rowerów na Knivskjellodden) i zauważając jeszcze trzy namioty rozbite tuż pod parkingiem pełnym camperów, ruszyliśmy z powrotem. Pozostało otwarte pytanie, które do tej pory wydawało się całkiem jasne: czy pchamy się na to K-cośtamcośtam (w codziennej mowie "Ka-dupasrupa", w moich notatkach "Knik_________" z długą krechą na końcu, nie da się ani tego wymówić, ani spisać)? Nie byliśmy już tak pewni, jak wczesniej: przylądek widzieliśmy, spacer to sześć godzin, które można przeznaczyć na jazdę... Postanowiliśmy w końcu zostać w miejscu i zastanowić się rano, kilometr przed wejściem na szlak zeszliśmy z drogi między dwa jeziora i w porywistym wietrze obadaliśmy sobie względnie schowaną od wiatru miejscówkę.
Deszcz, który do tej pory był przelotny (momentami był to deszcz ze śniegiem), teraz rozpędzał się coraz bardziej, a razem z nim wiatr. Skoro juz jednak wepchnęliśmy rowery, postanowiliśmy się rozbić. Rozbicie było najtrudniejszym, z jakim miałem do czynienia. Postawienie sypialni pod tropikiem było względnie proste, ale zaraz zmieniła się ona w wielki żagiel, nad którym nijak nie szło zapanować, do tego śledzie nie pozwalały na umieszczenie ich na tyle głęboko, żeby trzymały wszystko w kupie, w przypływie bezsilności chciałem już się zbierać; wiatr wiał na tyle silnie, że zsuwając namiot wygiął mi jedną z rurek stelaża. Po chwili pracy śledzie zostały umocnione kamieniami i w tunelu pojawiło się światełko nadziei, po kolejnej chwili już postawiony namiot był wzmacniany z narażonej na wiatr strony rządkiem możliwie dużych głazów. Odciągi, mimo że śledzie tkwiły nieźle, też dostały kamienne wzmocnienie. Po kolejnej chwili siedzieliśmy już w środku. Zapowiadała się głośna noc, bo wiatr ani myślał się uspokoić.
- DST 113.71km
- Czas 09:55
- VAVG 11.47km/h
- VMAX 61.00km/h
- Sprzęt Zenon